CAŁY SUKCES POLEGA NA TYM, ŻEBY BYŁ NIEDOSYT A NIE PRZESYT

O książkach, osiągnięciach, życiowych potyczkach i współpracy z Magdaleną Piekorz przy filmie Pręgi, rozmawiałam z Wojciechem Kuczokiem w przyjemnej atmosferze literackiej kawiarni "Suplement", a potem w zaciszu restauracji przy bytomskim Rynku. Niepozorny na pozór, nieoswojony jeszcze z prasą, nieprzesiąknięty dumą wyrosłą na pochlebstwach, 32-letni śląski "Pisorz", jak o sobie mawia, opowiadał o swojej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, którą chce poświęcić pisarstwu (przynajmniej tę najbliższą).

PATRYCJA MROWIEC: Paszport "Polityki",

Wojciech Kuczok
Wojciech Kuczok
scenariusz do filmu wygrywającego Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni, kolejna nominacja do NIKE... Jak wyglądała Pana droga do tych wszystkich osiągnięć? Czy tułając się od liceum do liceum, mając w głowie słowa "Masz tu Kuczok niepełne średnie i zejdźże nam wreszcie z oczu" myślał Pan, że za jakiś czas Pańska twórczość stanie się tak popularna, jak teraz?

WOJCIECH KUCZOK: Do niedawna jeszcze zastanawiałem się, czym jest ten mój sukces. Wydawało mi się, że jest to kwestia tylko i wyłącznie jakiegoś szczęśliwego zbiegu okoliczności, który spowodował, że akurat trafiłem na ludzi, którzy mi pomogli, trafiłem na wydawcę, który chciał mnie wydać, reżysera i producenta w jednej osobie, który postanowił zapłacić mi za próbę współpracy z młodą reżyserką. Trudno jest mi to wytłumaczyć. Zawsze odnoszę wrażenie, że cała tajemnica jest nie do wyjaśnienia. Nigdy nie śniło mi się, jak się wszystko potoczy, wciąż nie mam poczucia urzeczywistnienia sukcesu. Wydaje mi się, że jestem jakimś Nikodemem Dyzmą, któremu przytrafił się ciąg przedziwnych zbiegów okoliczności i przez pomyłkę wylądował na salonach. Bardzo często powtarzam sobie, że to się nie dzieje naprawdę, że przecież nigdy o to nie zabiegałem, nie stosuję taktyki, która miałaby spowodować, że książka będzie obliczona na sukces. Podobnie było przy pisaniu scenariusza - też nie myślałem, że to będzie czymś więcej niż próbą ambitnego debiutu dwojga ludzi. Wydaje mi się czasem, że to wszystko jest jakąś wielką halucynacją, w której jestem zamknięty w czterech białych ścianach, a to, co się dzieje, to tylko złudzenie. Odkąd zobaczyłem film Piękny umysł mam poczucie, że nigdy nie można być przekonanym, że to, co się dzieje, dzieje się naprawdę, czy jest to tylko bardzo sugestywna i bardzo intensywna halucynacja.

Jest Pan absolwentem kulturoznawstwa (specjalizacji filmoznawczej) na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Co skierowało Pana na ten właśnie Uniwersytet? Czy znalazł Pan na filmoznawstwie to, czego oczekiwał od wyższej uczelni?

Filmoznawstwo było dla mnie naturalnym przytuliskiem. Decydując się na studia jeszcze nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć po nieoczekiwanie zdanej maturze. Wraz z Madzią Piekorz startowaliśmy do szkoły teatralnej (poznaliśmy się w pociągu, którym jechaliśmy na egzaminy). Myślałem, że gdzieś w okolicach teatru, ewentualnie kina mógłbym się odnaleźć. Na szczęście nie dostałem się do szkoły. Naturalnym przytułkiem dla odpadów ze szkoły teatralnej są humanistyczne wydziały. To, co sobie obiecywałem po kulturoznawstwie przed rozpoczęciem studiów akurat się sprawdziło - udało mi się po paru latach zupełnie zmienić intelektualnie. Wiedza, którą tam nabywałem to nie były śmieci (jak to było w szkołach średnich, gdzie wiele rzeczy było po prostu takich, że trzeba je było wkuć i zapomnieć). Na studiach zmieniłem stan świadomości, z roku na rok stawałem się człowiekiem mądrzejszym. Zresztą studiuje się po to, żeby zmądrzeć. I to właśnie dały mi studia. Dzięki nim stałem się w pewnym sensie zawodowym czytelnikiem tekstów kultury, nabyłem uprawnienia do tego, by zawodowo parać się lekturą tekstów kultury. Dla mnie to było zbyt mało - po strawieniu i przełknięciu wielu tekstów chciałem coś stworzyć własnoręcznie. Zacząłem pisać wpierw wierszyki, potem prozę, a teraz również scenariusze filmowe.

Czy na studiach spotkał Pan swoje autorytety, swoich Aniołów Stróżów, jak nazywa Pan Krzysztofa Zanussiego?

Anioły Stróże to nie autorytety. To ludzie, którzy pewnego dnia, kiedy w związku z perypetiami życiowymi miałem potworną depresję, nagle ni stąd ni zowąd zjawili się z propozycjami. Pani Stasińska, z propozycją natychmiastowego podpisania umowy na wydanie powieści Gnój, którą znała we fragmentach i Pan Zanussi, który zaoferował mi podpisanie umowy na napisanie scenariusza, którego w ogóle nie znał. Oni są dla mnie kimś więcej niż autorytetami, nie jest zawsze tak, że autorytet jest tym aniołem stróżem, który wyciąga rękę i staje się opiekunem.

W takim razie czy na studiach znalazł Pan ludzi, którzy byli dla Pana nie tyle Aniołami Stróżami, co autorytetami? Czy był ktoś, kogo Pan podziwiał i kto Pana zaczął podziwiać?

W moje myślenie o filmie i w umiejętność werbalizowania własnych myśli dużo dobrego wniosła Anita Skwara. Na jej zajęciach napisałem pierwszy tekst krytyczny. Była taką naprawdę młodą, energiczną, niesłychanie bezpośrednią osobą, która mnie ośmieliła do tego, żeby pisać, ona otworzyła mnie na pisarstwo. Ona utorowała mi drogę do "Opcji", pierwszego pisma, w którym mogłem publikować teksty o filmie, a potem próby eseistyczne. Studiowanie polega na tym, żeby nie tylko nabierać świadomości, nabywać wiedzy, ale też żeby umieć się otworzyć, nauczyć się rozmawiać, nauczyć się pisać. Właściwie to tyle, bo nie będę opowiadał o profesorach, z którymi miałem zajęcia. Niektórzy z nich imponowali mi swoim profesorskim oszołomieniem, nawiedzeniem, od nich wiele się nauczyłem w dziedzinach zupełnie abstrakcyjnych, jak antropologia filmu czy historia teorii filmu.

Jaki temat podjął Pan w swojej pracy magisterskiej?

Pisałem o śmierci u Zanussiego, o spirali. Temat brzmiał dokładnie "Analiza antropo-tanatologiczna Spirali Krzysztofa Zanussiego".

Film bardzo mi się podobał, bardzo mnie przejął. Działo się to w okresie, gdy powstał we mnie głód kina. Wcześniej nic nie wiedziałem, nic nie znałem. Zresztą był to najcudowniejszy czas mojego życia, kiedy każdy film przeżywałem po raz pierwszy. Ze wszystkich filmów, które wtedy obejrzałem Spirala Zanussiego skopała mnie najbardziej. To był film, o którym mało się mówiło, po którym nie spodziewałem się aż tyle. Okazało się, że był genialnym studium nagłego umierania człowieka. Świetnie pokazywał wszystkie etapy umierania, bunt przeciwko wyrokowi, próby targowania się ze śmiercią, depresje, godzenie się z nieuniknionym. Wszystko w Spirali było z jednej strony podręcznikowo opisane, z drugiej zaś był ukazany dramat człowieka, który szamotał się w spadającej na niego znienacka agonii. Dramat człowieka niezwykle żywotnego, wręcz stworzonego do życia, do sukcesu, który nie miał kompletnie pomysłu na to, jak umierać godnie i sensownie. Nie znam lepszego dzieła filmowego opowiadającego o tym temacie, dlatego też tak bardzo Spirala do mnie przylgnęła. Pod jej wpływem zacząłem interesować się tanatologią, studiować antologie tanatologiczne, studia tanatologiczne, dużo czytać o śmierci, o umieraniu, o sposobach balsamowania trupa, o cmentarzach. Śmierć w wielu różnych wymiarach zaczęła się dla mnie jako temat.

Dlaczego nie życie?

Ponieważ temat śmierci trafił w taki moment mojej egzystencji, kiedy bardzo dużo żyłem. W całej tej kotłowaninie byłem zafascynowany czymś z drugiego bieguna - zastanawianiem się: "co by było, gdyby nagle przyszło umierać". Śmierć mnie przyciągała, bo była gdzieś na antypodach, może zainteresowanie przyszło z podświadomego lęku przed śmiercią, który w ten sposób oswajałem...

Wielu po obronie pracy magisterskiej odchodzi z uczelni i szuka swojego miejsca gdzie indziej. Pan również tak zrobił - dlaczego?

Wpadłem w zespół depresji pomagisterskiej, który dotyka większość absolwentów humanistycznych wydziałów. Jest to tym bardziej przykre, że polega na pikowaniu w dół od stanu euforii tuz po obronie, kiedy się czujemy nadludźmi, bo dostaliśmy tytuł magistra, wszyscy powinni nas całować po rękach. I nie dość, że okazuje się, że nikt nas po rękach całować nie będzie to jeszcze mamy status (życie) bez roboty, bez prawa do zasiłku i bez zawodu w ręku, który można by wykonywać. Znalazłem pół etatu w Wydawnictwie Zielona Sowa i redagowałem tam książeczki. Dzięki temu, że wydawnictwo skupiało się na wydawaniu lektur i podręczników, mogłem uzupełnić swoje braki ze szkoły (wreszcie się trochę naczytałem Sienkiewicza, Orzeszkowej) Cały czas byłem świadom, że jest to martwy punkt, że prędzej czy później wylecę z tej roboty i skończy się to w kanale, albo będę żebrał na dworcu. I wtedy jak z nieba spadła pierwsza nominacja do NIKE (w 2000 roku, za Opowieści słychane), wtedy powiedziałem sobie: "Człowieku! Właśnie teraz masz swoje pięć minut! Albo pójdziesz maksa, rzucisz wszystko i poświęcisz się pisaniu, żeby to 5 minut wykorzystać, albo do końca życia będziesz na pół etatu redagował książeczki i staniesz się kolejnym z tysiąca sfrustrowanych geniuszów literatury, których mamy w Polsce na pęczki i zostanie ci blog internetowy, na którym będziesz mógł pomstować na ludzi sukcesu". I rzeczywiście - wtedy rzuciłem wszystko i zająłem się pisaniem. Napisałem Szkieleciarki, zacząłem pisać Gnój, publikowałem gdzie się da, najpierw w pismach literackich, a później już nawet w działach literackich pism codziennych. Pisałem do "Plus/Minus", recenzje do "Kina", "Tygodnika Powszechnego". To było moje pięć minut i trzeba było działać na wszystkich frontach. Wszystko zaczęło się kręcić i przynosić po paru miesiącach wymierne efekty. Pozwoliło mi to uwierzyć, że można z tego żyć. I to na wyższym poziomie niż "przetrwanie z miesiąca na miesiąc". Powoli oswajałem się z tym, że jest to mój zawód, że trzeba wszystko odstawić i pisać.

A na uczelni nie chciałem zostawać - zajęcia to największą męka jaką mogłem sobie wyobrazić. Dlatego na razie przerywam doktorat na UJ. Po prostu się nie wyrobię. Doktorat zrobię sobie na emeryturze - teraz gonią mnie inne rzeczy.

Co chciałby powiedzieć Pan tym, którzy zaczynają swoją przygodę z literaturą, a także tym, którzy wciąż dążą do sukcesu życiowego, do spełnienia?

Nie czuję się w żadnej mierze autorytetem, którego słowo mogłoby cokolwiek znaczyć dla nowego pokolenia. Ale jeśli mieliby czerpać jakiś pożytek z tego, co powiem... Opowiem może, kiedy zaczęło się moje spojrzenie pisarskie i zrodziło się we mnie poczucie, że robię coś na maksa. Wszystko zaczęło się na studiach, gdy z grupą kolegów założyliśmy grupę poetycką "Na dziko", która dawała nam wiele satysfakcji z organizowanych spotkań, imprez. W pewnym momencie uwolniłem się od tego i właśnie wtedy postanowiłem pisać, krwią, z siebie. Mało ważne stało się to, czy człowiek załapie na jakiś wyjazd do Pcimia Dolnego, czy jakaś biblioteka organizuje spotkanie z poetą, czy jakiś festiwal literatury mnie zaprosi. Ważne było to, żeby wypowiedzieć to, co we mnie było, pisać tak, jakby miało się mało czasu, z poczuciem, że się nie zdąży. Pisać codziennie, jak najwięcej, męczyć się, ale w takim poczuciu, że coś z tej męki wynika. Zawsze byłem wrogiem pisania po godzinach, stosunku hobbystycznego. Tylko poprzez radykalne i bezkompromisowe postawienie na swoim można osiągnąć cel.

Śląsk nie wygląda w Pana opowiadaniach pozytywnie. Jak ocenia Pan działalność tego Regionu dla rozwoju młodych talentów? Czy daje on możliwości zrobienia kariery?

W literaturze miejsce zamieszkania nie ma żadnego znaczenia, komunikujemy za pomocą Internetu, tak przesyłamy teksty, propozycje, zaproszenia. Ten zawód nie wymaga przywiązania do miejsca, nie trzeba podpisywać karty na zakładzie, Wysyłałem teksty nawet z wysokości 4500 m.n.p.m. z Aconcagua. A jeśli chodzi o Śląsk. Mieszkam w Bytomiu, w tzw. oku cyklonu, w zabiedzonej dzielnicy, gdzie bezrobocie jest gigantyczne, widzę nędzę, smród, zaniedbanie, ale jestem w stanie się z tego wyizolować. Mimo tego było mi to potrzebne. Przez lata jeździłem tramwajami, autobusami i słuchałem, wsłuchiwałem się w ludzi, w ich rozmowy; mięso języka było mi bardzo potrzebne do moich tekstów. I myślę, że nie można uciekać. Pisarz, który chce coś powiedzieć o rzeczywistości, o świecie, nie może zamykać się w nowobogackich kondominiach, odgradzać się od świata płotem i firmą ochroniarską tylko musi być w centrum. Pisarz powinien być tam, gdzie dzieje się najgorzej, tam powinien się zadomowić, zagnieździć, patrzeć i słuchać.

Kim są bohaterowie opowiadań? Skąd bierze Pan zwichrowane psychiki, które "ubiera w postać", w kostium bohatera? Czy są powiązani z Pana przeszłością (np. Czy Pani K. Nędza ma jakiś pierwowzór w doznaniach ze szkoły średniej, w której nie czuł się Pan zbyt dobrze)?

Myślę, że to moja psychika jest zwichrowana. Dlatego w pisaniu mam znakomitą okazję, żeby móc spożytkować i racjonalizować swoje wszystkie szaleństwa, wszystko, co kiełbasi mi się we łbie. Mogę wymyślać indywidua i przypisywać im skrzywienia umysłowe, w ten sposób się wyczyszczam.

Słyszałam, że w planach ma Pan kolejną książkę? A może chce Pan zająć się pisaniem scenariuszy?

Jestem pisarzem. To jest zawód wykonywany i to się nie zmieni. Najnowsza moja książka ukazuje się lada dzień, w przyszłym roku będą dwie kolejne, za dwa lata ukaże się powieść. Przygoda ze scenopisarstwem okazała się na tyle sympatyczna a jej konsekwencje zupełnie zdumiewające, że postanowiłem dalej przygodnie być scenarzystą. Po lawinie związanej z Pręgami, odbieram mnóstwo dziwnych telefonów, jakby z zaświatów, z niepojętych dla mnie rejonów. I tak na przykład ostatnio dzwonił do mnie z propozycją Wojciech Marczewski. Wiele nazwisk jest zbyt poważnych, żebym mógł stwierdzić: "nie, nie, ja się w to nie bawię", nie wiem też, jakie wynikną z tego konsekwencje. Chciałbym, żeby ta przygodność nie była tak do końca przygodnością, żeby to była epizodyczna sprawa, żebym raz na jakiś czas mógł współpracować z reżyserem jako scenarzysta. I imperatyw nie jest tutaj taki, żeby za wszelką cenę zrobić film kasowy - mój imperatyw jest taki, żeby zrobić film dużego formatu.

Bereza twierdzi też, że ma Pan wielki talent... A co Pan myśli o swojej prozie. Czym w ogóle jest dla Pana pisarstwo, tworzenie, kreowanie sztuki, w tym literatury?

Zawodem. Tylko. Nie ma tu żadnej misji zbawiania ludzkości. W momencie, gdy zacznę kalkulować - tu napiszę dla pieniędzy, a tu dla sztuki, to wszystko się rozpadnie i skończę się w ułamku sekundy. Najważniejsze jest to, żeby poświęcić się swojemu natchnieniu, intuicjom. Pisać tylko wtedy, gdy czuje się potrzebę.

Swoją twórczość zwykle oceniam bardzo źle, większość rzeczy, które napiszę ląduje w wirtualnym koszu. Przy pisaniu strasznie marudzę, strasznie się lenię, piszę mało rzadko i wybrzydzam potwornie, natomiast przynosi to zupełnie odwrotny efekt. Może na tym sprawa polega, że gdybym był inaczej skonstruowany to bym cierpiał na jakąś nadprodukcję, pisał dużo i niepotrzebnie, a tak, sięgając po klawiaturę, udaje się stworzyć niedosyt. Cały sukces polega na tym, żeby był niedosyt, a nie przesyt, żeby było zapotrzebowanie na teksty firmowane nazwiskiem Kuczok, a nie żeby było tak, że w każdej lodówce właściwie już jest. I jeszcze jedno - jestem szczerze zdumiony, że rzeczy, których nie "delejtuję" mają takie dobre imię i oceny.

Na Pana literaturę wpłynął Śląsk, rodzina, życie, potyczki życiowe, co jeszcze kształtowało Pana świadomość literacką?

Lektury. Bez rozczytania w lekturach nie byłbym w stanie się rozpisać. Były takie lektury, które mnie uruchamiały, zapładniały, przede wszystkim twórczość Thomasa Bernharda. Podejście do twórczości natomiast mam podobne, jak kiedyś miał reżyser filmowy Alan Parker. Postanowił sobie, że nie zrobi dwóch filmów w tym samym gatunku. Postanowiłem sobie podobnie, żeby nie napisać nigdy książek w tym samym gatunku, w tej samej tematyce, tym samym językiem, żeby każda rzecz, za którą ja się zabieram była w pewnym sensie debiutem. Sprawdziło się - mam 32 lata, cztery książki za sobą, a ciągle się łapię na jakieś debiuty. Kiedyś byłem debiutantem jako poeta, potem byłem debiutantem jako prozaik, teraz mówi się o Gnoju, że jest to debiut powieściopisarski. Pręgi są debiutem scenarzysty. W styczniu będzie mój monodram w wykonaniu Michała Żebrowskiego, pojawi się w Teatrze Studio - i to też będzie debiut. Podnieca mnie to, co robię po raz pierwszy.

Film odniósł sukces, kandyduje do Oskara. A czy Pan jest z niego zadowolony? Jakie szanse daje Pan Pręgom w konkurencji z innymi nieangielskojęzycznymi produkcjami w walce o najbardziej prestiżową nagrodę światowego kina?

Film jest wybitny! Od początku wiedziałem, że Magda dostanie Złote Lwy. Nawet się z nią założyłem, że jak wygra, to będzie musiała zrobić ze mną kolejny film. Zakład wygrałem. Pozycja filmu w kolejce po Oskara zależy od tego, jak zadziała dystrybutor, producent, jakie środki finansowe zostaną przyznane na promocję i jak będzie wyglądał lobbing w Ameryce. Mamy za sobą Pana Idziaka, który ma tam wysoką pozycję, mamy 200 tyś. dolarów na promocję, no i mamy tyły (promocja filmu powinna trwać już pół roku). Jeśli wszystkie warunki promocyjne będą spełnione i Pręgi będą miały równy start z innymi filmami, to film ma duże szanse na nominację. A potem to już wszystko zależy od widzimisię Akademii. Według mnie Pręgi mają bardzo duże szanse na Oskara, bo są filmem do przeżycia, filmem, który niesłychanie działa na emocje. Uwielbiam patrzeć na ludzi w czasie projekcji i czekać, aż ktoś się rozpłacze. Ten film ma doprowadzać do płaczu i to robi.

Jak to było ze zdjęciem na okładkę Opowieści słychanych, na której widnieje zdjęcie rentgenowskie zatok czołowo-nosowych? Skąd taki pomysł?

Na okładce Szkieleciarek wykorzystany jest podobny pomysł - opracowana przez grafika tomografia mózgu. Na kolejnym tomie opowiadań chciałem dać rezonans magnetyczny. Wydało mi się to dość oryginalnym pomysłem. Są to specyficzne formy autoportretu. W opowiadaniach gdzieś tam chowam się za bohaterami, natomiast na okładce już bardziej nagi być nie mogę - w końcu pokazuję zdjęcie swojej czaszki.

Dlaczego od rzeczywistości dnia codziennego uciekał Pan aż na Aconcaguę?

Nie da się uciec. Podróż do Chile i na Aconcaguę uświadomiła mi, że nie ma nic bardziej potwornego niż znaleźć się na końcu świata i pojąć po chwili, że depresja mnie tam w trymiga dogania. Scenografia dla depresji nie ma najmniejszego znaczenia. Jeżeli człowiek nie poukłada się w sobie, to choćby znalazł się na drugim końcu świata to nie jest to żadna ucieczka. Bo cóż z tego, że zmienia się tło, że jest się w kraju egzotycznym, na olbrzymich wysokościach, skoro to niepoukładane dalej w środku gryzie. Nie wszedłem na szczyt - za mało było we mnie woli. To mi uświadomiło, że muszę ułożyć się na miejscu. Wtedy w końcu będę mógł czerpać radość życia. W tamtym okresie dostałem Paszport "Polityki", ale nie dawał mi radości, nie cieszył mnie. Dopiero teraz, po przyjeździe, gdy zdążyłem się poukładać, więcej rzeczy mnie cieszy. Już jestem poukładany, choć nie do końca... Dziękuję za rozmowę

Autorzy: Patrycja Mrowiec, Foto: Patrycja Mrowiec
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Bez przypisówKronika UŚNiesklasyfikowaneOgłoszeniaStopnie i tytuły naukoweW sosie własnymWydawnictwo Uniwersytetu ŚląskiegoZ Cieszyna
Zobacz stronę wydania...