Jedną z niewątpliwych atrakcji, które stały się udziałem mojego pokolenia, a dzisiejsi studenci zostali ich pozbawieni, były zajęcia z ekonomii politycznej. Osobiście miałem okazję zetknąć się podczas tych zajęć z trzema osobami prowadzącymi.
Rys. Marek Rojek |
W każdym razie zajęcia z ekonomii politycznej, jeśli były prowadzone uczciwie, czyli w oderwaniu od natrętnej indoktrynacji (a w latach 80., kiedy studiowałem, zaczynało to już być regułą), stanowiły dla studentów wielu kierunków jedyną okazję liźnięcia problematyki ekonomicznej, do czego dziś nie ma sposobności, choć może by się i przydało bardziej niż wtedy.
Od tej zamierzchłej już historii przechodzę do teraźniejszości. parlament uchwalił, że system stypendiów zostanie rozszerzony na słuchaczy studiów zaocznych i wieczorowych. Decyzja ta niewątpliwie ucieszyła bezpośrednio zainteresowanych, ale również niektórych żurnalistów, żyjących z publicznego wylewania łez nad losem studiujących zaocznie. Gdy jednak nadszedł początek nowego roku akademickiego, wyszły na jaw dwie rzeczy. Po pierwsze, po przeliczeniu przyznanych uczelniom dotacji okazało się, że wysokość pojedynczego stypendium najprawdopodobniej spadnie w porównaniu ze stanem poprzednim (tak przynajmniej informowano w prasie). Po drugie, ten sam akt prawny zniósł dofinansowanie obiadów studenckich i zakwaterowania w akademikach, przez co ich ceny znacznie wzrosły.
W ten właśnie sposób studenci, czyli - jak się to górnolotnie określa, "przyszła młoda polska inteligencja" - otrzymali często jedyną w swej edukacji uniwersyteckiej, ale za to świetną lekcję ekonomii. Pierwotny sens tej lekcji zamyka się w tym, że jeśli istnieje określona pula pieniędzy przeznaczona na dofinansowanie szkolnictwa wyższego, zwiększa się zaś liczba "celów" czyli planowanych wydatków, są dwie możliwości: albo zwiększy się odpowiednio ilość środków finansowych (do czego nie ma możliwości, bo budżet naszego państwa jest napięty), albo też zrezygnuje się z finansowania niektórych "zadań" (przepraszam za ten księgowo-ekonomiczny żargon, być może używany nieumiejętnie). Jest tu jednak i sens inny. Oto niektórzy studenci szybko wyciągnęli z owej lekcji wnioski i zamiast zajmować akademiki, znaleźli sobie stancje w lepszych punktach miasta, gdzie płacą za mieszkanie porównywalne sumy, a nie muszą przynajmniej tłuc się na uczelnie trzy kwadranse zdezelowanym autobusem miejskim. Oto wydziałowa stołówka wreszcie zrozumiała, że nie każdy potrzebuje zjeść obiad dwudaniowy; ktoś chciałby (za parę złotych) tylko samą zupę, ktoś inny - tylko drugie danie; ba, odkryto nawet, że schabowy i kopytka z tłuszczem nie muszą kosztować tyle samo. Zaznacza się więc działanie "niewidzialnej ręki rynku", o której w swoim czasie tyle mówiono, dobrze lub źle, w zależności od orientacji politycznej. Jeśli ewolucja podążać będzie dalej, niedługo akademiki podniosą swój standard i zaczną rywalizować o studenta-mieszkańca, a stołówki uniwersyteckie przekształcą się w podobnym kierunku, jak na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie w głównym kampusie w studenckiej jadłodajni jest - jak w zwykłym barze - do wyboru kilkanaście różnych potraw, a w dodatku do ceny posiłku nie wlicza się owej legendarnej jasnoróżowej cieczy, zwanej kompotem.
I tylko żurnaliści, którzy dawniej użalali się nad losem studentów zaocznych, co to "nie tylko że studiują w gorszych warunkach niż ich koledzy ze studiów dziennych, to jeszcze nie mają prawa do stypendium", teraz biadają nad "przymierającymi głodem biednymi żakami, pozbawionymi dotacji do obiadu". Ale na tym właśnie polega praca dziennikarza.