Lekcja ekonomii

Jedną z niewątpliwych atrakcji, które stały się udziałem mojego pokolenia, a dzisiejsi studenci zostali ich pozbawieni, były zajęcia z ekonomii politycznej. Osobiście miałem okazję zetknąć się podczas tych zajęć z trzema osobami prowadzącymi.

Rys. Marek Rojek
Rys. Marek Rojek
Najpierw ćwiczenia miał z nami asystent S., szczupły brunecik o wyglądzie (i też gorliwości) młodego Feliksa Dzierżyńskiego. Zajęcia z tym osobnikiem były (niezależnie od tego, że sam przedmiot budził w nas raczej niechętne uczucia) prawdziwym koszmarem, ponieważ polegały przede wszystkim na odpytywaniu z podręcznika, co jeszcze nie byłoby niczym złym (choć na polonistyce raczej nie byliśmy do tego przyzwyczajeni), ale, co gorsza, często z innych fragmentów, niż wcześniej zadane. W ogóle ów asystent miał zwyczaje dziwne. Prowadząc zajęcia, nagle zmieniał temat, zaczynał mówić o czymś zupełnie innym, a do dziś pamiętam, jak - zupełnie bez związku z aktualnie rozwijanym wątkiem - wykrzyknął nagle zapytanie: "Co to jest autarkia?", po czym wskazał, zdaje się, jakiegoś nieszczęśnika (prędzej nieszczęśnicę, ech, ten seksizm gramatyki języka polskiego!), który miał udzielić odpowiedzi. Na koniec semestru powstawiał nam oceny (mam do dziś wrażenie, że dość niesprawiedliwie, ale na szczęście, nie liczyły się one do oficjalnej średniej potrzebnej do wyliczania stypendium), zapowiedział złowrogo, że "po feriach to on nam dopiero pokaże" i.... więcej się nie pojawił (uczy dzisiaj w jednej z prywatnych uczelni, mam nadzieję, że dojrzał i wyzbył się swoich ekstrawagancji). Zamiast niego pojawiła się młoda i bardzo miła, a także łagodnie się do nas odnosząca asystentka, a zmiana ta wywołała ogólne rozprzężenie, tak więc z tego drugiego semestru już zupełnie nic nie pamiętam, poza faktem, że pani ta zareklamowała nam tzw. "grę za tysiąc", czyli przeżywający wówczas swoją kolejną młodość rodzaj łańcuszka św. Antoniego, mający przynieść krociowe zyski. Oczywiście, nie przyniósł, co niewątpliwie stanowiło dla nas lekcję ekonomii, taką mianowicie, że pieniądze nie biorą się z niczego, tylko trzeba je uczciwie zarobić. Najlepiej zapisał się w mojej pamięci wykładowca przedmiotu. Wprawdzie wszyscy bali się go jak ognia (dość powiedzieć, że w poniedziałek o 8 rano była na wykładzie frekwencja stuprocentowa), poza tym jednak był osobą sympatyczną, wykładał w sposób prosty i zrozumiały, pozbawiony wstawek ideologicznych. Jeśli u progu kapitalizmu, który nadszedł kilka lat później, miałem jakąś wiedzę ekonomiczną, zawdzięczam to właśnie jemu. Nawiasem mówiąc, wiedza ta musiała niejednokrotnie ulec rewizji. Nauczał ten doktor przykładowo, że cena produktu w kapitalizmie musi odzwierciedlać jego wartość (w socjalizmie zaś, jak wiadomo, była wyznaczana arbitralnie). Już po zmianie systemu nie mogłem jednak dojść, jak to jest, że w lipcu 1994 roku cena paczki znanego gatunku kawy (którego nie identyfikuję, żeby nie robić reklamy) wynosiła dobrze ponad 10 zł, a już na jesieni spadła do ok. 6 zł, by utrzymać się na tym poziomie do dziś, mimo postępującej inflacji. Kombinowałem tak: albo wtedy w 1994 roku producent kazał nam przepłacać, albo później postanowił oddawać nam kawę poniżej kosztów. Dopiero później, drogą żmudnego samokształcenia zorientowałem się, że w grę mogą tu wchodzić jeszcze inne czynniki, ale oczywiście nie tu miejsce, aby się nad tą sprawą rozwodzić, i są od tego lepsi spece ode mnie.

W każdym razie zajęcia z ekonomii politycznej, jeśli były prowadzone uczciwie, czyli w oderwaniu od natrętnej indoktrynacji (a w latach 80., kiedy studiowałem, zaczynało to już być regułą), stanowiły dla studentów wielu kierunków jedyną okazję liźnięcia problematyki ekonomicznej, do czego dziś nie ma sposobności, choć może by się i przydało bardziej niż wtedy.

Od tej zamierzchłej już historii przechodzę do teraźniejszości. parlament uchwalił, że system stypendiów zostanie rozszerzony na słuchaczy studiów zaocznych i wieczorowych. Decyzja ta niewątpliwie ucieszyła bezpośrednio zainteresowanych, ale również niektórych żurnalistów, żyjących z publicznego wylewania łez nad losem studiujących zaocznie. Gdy jednak nadszedł początek nowego roku akademickiego, wyszły na jaw dwie rzeczy. Po pierwsze, po przeliczeniu przyznanych uczelniom dotacji okazało się, że wysokość pojedynczego stypendium najprawdopodobniej spadnie w porównaniu ze stanem poprzednim (tak przynajmniej informowano w prasie). Po drugie, ten sam akt prawny zniósł dofinansowanie obiadów studenckich i zakwaterowania w akademikach, przez co ich ceny znacznie wzrosły.

W ten właśnie sposób studenci, czyli - jak się to górnolotnie określa, "przyszła młoda polska inteligencja" - otrzymali często jedyną w swej edukacji uniwersyteckiej, ale za to świetną lekcję ekonomii. Pierwotny sens tej lekcji zamyka się w tym, że jeśli istnieje określona pula pieniędzy przeznaczona na dofinansowanie szkolnictwa wyższego, zwiększa się zaś liczba "celów" czyli planowanych wydatków, są dwie możliwości: albo zwiększy się odpowiednio ilość środków finansowych (do czego nie ma możliwości, bo budżet naszego państwa jest napięty), albo też zrezygnuje się z finansowania niektórych "zadań" (przepraszam za ten księgowo-ekonomiczny żargon, być może używany nieumiejętnie). Jest tu jednak i sens inny. Oto niektórzy studenci szybko wyciągnęli z owej lekcji wnioski i zamiast zajmować akademiki, znaleźli sobie stancje w lepszych punktach miasta, gdzie płacą za mieszkanie porównywalne sumy, a nie muszą przynajmniej tłuc się na uczelnie trzy kwadranse zdezelowanym autobusem miejskim. Oto wydziałowa stołówka wreszcie zrozumiała, że nie każdy potrzebuje zjeść obiad dwudaniowy; ktoś chciałby (za parę złotych) tylko samą zupę, ktoś inny - tylko drugie danie; ba, odkryto nawet, że schabowy i kopytka z tłuszczem nie muszą kosztować tyle samo. Zaznacza się więc działanie "niewidzialnej ręki rynku", o której w swoim czasie tyle mówiono, dobrze lub źle, w zależności od orientacji politycznej. Jeśli ewolucja podążać będzie dalej, niedługo akademiki podniosą swój standard i zaczną rywalizować o studenta-mieszkańca, a stołówki uniwersyteckie przekształcą się w podobnym kierunku, jak na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie w głównym kampusie w studenckiej jadłodajni jest - jak w zwykłym barze - do wyboru kilkanaście różnych potraw, a w dodatku do ceny posiłku nie wlicza się owej legendarnej jasnoróżowej cieczy, zwanej kompotem.

I tylko żurnaliści, którzy dawniej użalali się nad losem studentów zaocznych, co to "nie tylko że studiują w gorszych warunkach niż ich koledzy ze studiów dziennych, to jeszcze nie mają prawa do stypendium", teraz biadają nad "przymierającymi głodem biednymi żakami, pozbawionymi dotacji do obiadu". Ale na tym właśnie polega praca dziennikarza.

Autorzy: Piotr Żmigrodzki, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Bez przypisówKronika UŚNiesklasyfikowaneOgłoszeniaStopnie i tytuły naukoweW sosie własnymWydawnictwo Uniwersytetu ŚląskiegoZ Cieszyna
Zobacz stronę wydania...