Z czasów, kiedy to raźno maszerowaliśmy ku świetlanej przyszłości – dodajmy, że ramię w ramię z postępowymi narodami Azji i Afryki – pozostał mi w pamięci niezwykle popularny wówczas zwrot, którego braku o dziwo, nikt dzisiaj nie odczuwa. Ów związek frazeologiczny to: r a d z i e c c y u c z e n i. Zgadzam się nie ma nic w tym oryginalnego, ale nas szczeniaków bawił on niezmiernie, choć uczciwie przyznajmy, nie było w tym specjalnej zasługi, czy winy owych – z reguły anonimowych „uczonych radzieckich”. Nachalna propaganda nieumiarkowana w serwilizmie wobec przodującego narodu świata, robiła co mogła, by obrzydzić nam dokumentnie wszystko, co wiązało się z osiągnięciami – choćby i najbardziej autentycznymi – radzieckiej nauki i techniki. Codzienna prasa prześcigała się w drukowaniu informacji, z których jednoznacznie wynikało, że jeżeli, gdzieś na Syberii, radziecki geolog wykopał złoty samorodek, to nie było mowy by był mniejszy od kopuły uspieńskiego soboru. Jeżeli przypadkiem na Ukrainie, udało się wyhodować kukurydzę, to obowiązkowo miała ona kolby niczym zeppeliny. Radzieckie samoloty latały bezkolizyjnie i majestatycznie jak przysłowiowe żurawie, a imperialistyczne komputery były głupsze od motopompy, gdy przyszło im rozgrywać szachowe mecze z radzieckimi arcymistrzami. Oczywiste było, że radio wynalazł Popow, a nie jakiś Marconi. Żarówkę Łodygin, a nie Edison. Maszynę parową Połzunow, a nie Watt. Nawet alfabet Morse`a powinien nazywać się alfabetem Schillinga, ale z racji „nieodpowiedniego” nazwiska Rosjanina, o to akurat szczególnie nie walczono. Jeśli chodzi o nauki humanistyczne, to rewelacji było jakby mniej, choć każdy gówniarz wiedział, że konserwy wynalazł niejaki Puszkin. Poza tym wszystko już wcześniej wymyślił i uregulował pewien genialny językoznawca-kodyfikator. Te odległe i zapomniane historie, powróciły teraz niosąc z sobą lekko już zwietrzałą woń chlebowego kwasu, a to za sprawą „Gazety Wyborczej”, w której to gazecie ukazała się krótka, acz ważka informacja poprzedzona tytułem Sensacja w Moskwie. Owa „sensacja”, to ni mniej, ni więcej tylko „historyczne” odkrycie 85-letniego Aleksandra Jergunowa, który rozszyfrował tajemnicę pochodzenia Etrusków. EtRUSKOWIE czyli Rosjanie, przeszli z Indii do Półwyspu Apenińskiego i przynieśli pismo ludom niepiśmiennym – Grekom i Rzymianom – zapewnia uczony. To jeszcze nie koniec rewelacji. Jergunow – jak sam przyznaje – nie zna wprawdzie ani łaciny, ani greckiego, ale to głupstwo, bo przecież „(...) wszystkie języki pochodzą od rosyjskiego. I pomyśleć że kiedyś Stendhal biadał: „Któż nas uwolni od Greków i Rzymian?”. Jak to kto? Na sąsiadów zawsze można liczyć. Czy państwo jednak zdajecie sobie sprawę z wagi tego odkrycia? Pomyślcie, jaka gigantyczna praca czeka teraz filologów klasycznych (oczywiście tych, którzy po przeczytaniu owego artykułu nie popełnili jeszcze zrozumiałego w tej sytuacji auto da fe) zmuszonych teraz do przerobienia całego kanonu literatury starożytnej, zgodnie z duchem rosyjskiego języka i rosyjskiej kultury. Jak to może wyglądać? Służę przykładem.
- Chlaliście Iwanie Nikołajewiczu Apollodorze! Chlaliście. Mówiący te słowa poprawił chlamidę, upinając ją na kształt kufajki i spojrzał pytająco na iskającego się mężczyznę.
- Ano ździebełko się usmarowałem Michale Aleksandrowiczu Agatonie. A wszystko przez Wasilija Stiepanowicza Arystofanesa, któren zaciągnął mnie do tego pijusa Fiodora Iwanowicza Sokratesa.
- Nic w was rozwagi Iwanie Nikołajewiczu. Toż już ojciec nasz towarzysz Homer mawiał in vino spirytus. Chlapniecie coś po pijaku i kłopot gotowy.
Michał Aleksandrowicz Agaton sięgnął za zwoje papirusów i wyjął pokaźnych rozmiarów krater, podsunął pod nos Apollodora i dobrotliwie zachęcił. – Nu... Machnijcie klina i opowiadajcie. Cóż tam nasz kochany Fiodor Iwanowicz Sokrates? Bardzo mu się ta nasza demokracja nie podoba? Apollodor łapczywie ujął naczynie, a powąchawszy skrzywił się z niesmakiem. – Gdybym was nie znał Michale Aleksandrowiczu, to jak nic pomyślałbym: ani chybi – cykuta.
Państwo oczywiście domyśliliście się, że był to początek poprawionej wersji Uczty Platona
(Platonowa ?). W najbliższym czasie zaprezentujemy nowe odczytanie dzieła Cezara; Commentari de bello Stalingrico.
Niestety, mimo długotrwałych poszukiwań innych rewelacji autorstwa radzie.... przepraszam rosyjskich uczonych nie znalazłem. Specjalnie to nie dziwi, jeśli pamięta się o zależności pomiędzy uczciwą informacją prasową a korzystną polityczną koniunkturą. Lektura naszej prasy, jednoznacznie wskazuje gdzie teraz zamieszkał geniusz. O ile na razie tytuły; Rewelacyjne odkrycie amerykańskich uczonych lub Sensacyjne wyniki amerykańskich badań jeszcze nie budzą śmiechu (poczekamy, poczekamy), to nabożna powaga z jaką podaje się ewidentne bzdury musi zastanawiać. Czy mówi państwu coś nazwisko Don Korycansky ? Nie? A szkoda, bo umysł to nieprzeciętny. Otóż Korycansky (w latach mojej młodości byłby to Cichy Don Korycanskji) nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami jak nowe źródła energii czy szczepionka na raka. On po prostu ma ambicję poprzestawiać cały układ słoneczny. Jak wiadomo Słońce wypalając się grzeje coraz mocniej i za jakiś miliard lat spali doszczętnie naszą planetę. Skromny Amerykanin (uniwersytet w Santa Cruz) postanowił uporać się z tą nieco kłopotliwą sytuacją w prosty sposób: Aby utrzymać dopływ energii do naszego globu na stałym poziomie, trzeba oddalić glob od Słońca. Trzeba do tego użyć jakiejś asteroidy o średnicy 100 km i skierować ją tak, aby omijała naszą planetę w odległości
10 000 km. W trakcie mijania nastąpi wzajemne przyciąganie grawitacyjne. Ziemia zmodyfikuje trajektorię asteroidy, asteroida zmieni orbitę Ziemi. Następnie asteroida zbliży się do Jowisza i zostanie rozpędzona jego siłą grawitacyjną; znowu zbliży się do Ziemi, krzynę zmieni jej orbitę i ponownie pomknie w kierunku Jowisza i tak dalej. Za każdym razem orbita Ziemi przesunie się o 55 km. I tak dalej aż do skutku, aż Ziemia odsunie się od Słońca na bezpieczną odległość 225 milionów kilometrów. Tak proste, że wprost banalne. Trzeba tylko trochę uważać żeby przy okazji nie zgubić naszego Księżyca, nie wpaść na rozpędzoną asteroidę i.... Aha! Coś musimy zrobić z Marsem, bo wszak Ziemia zajmie jego miejsce. Ale to już szczegóły bez znaczenia. Krzysztof Kowalski, z którego artykułu korzystałem („Rzeczpospolita „23.02.01.) nadał tym rewelacjom tytuł wielce adekwatny; Obłęd.
Drodzy czytelnicy! Proszę jednak nie wpadać w panikę. Nie zrywać się w nocy i nie sprawdzać czy Księżyc jest jeszcze na swoim miejscu, ale wziąć przykład z innych amerykańskich uczonych, tym razem z renomowanego Uniwersytetu Harvarda, którzy zamiast wypatrywać zmian na Słońcu, przez trzydzieści lat wpatrywali się w ogniste zaczerwienienia na tyłkach ( trudno, musimy to jakoś nazwać ) pawianów. (Cyt. za „Gazetą Wyb.”) Informację, jaką niesie zaczerwienienie tylnej części ciała, można (...) przetłumaczyć jako „ jestem zdrowa i będę dobrą matką”. Nic dziwnego, że sygnał ten budzi duże zainteresowanie samców.
Żyjemy akurat w czasie gdy ogólną histerię wywołują różne nieprzyjemne świństwa roznoszone za przyczyną zwierząt. Okresowe zmiany ubarwienia tylnej części ciała małp nie wydają się być specjalnie groźne dla ludzi i z pewnością nie sposób się tym zarazić. Gdyby jednak ta barwna przypadłość pawianic (?) okazała się zaraźliwa, gotów jestem poświęcić trzydzieści lat życia na śledzenie takich przypadków. Czegóż ja dla tej nauki nie zrobię!