Dlaczego człowiek przychodzi na Uniwersytet? Zapewne kwestia ta już była naukowo zbadana, ale ponieważ nie mam akurat pod ręką odnośnego raportu, pozwolę sobie wymienić kilka powodów ,,z głowy”, czyli z niczego, jak mawiają zaprzyjaźnieni dziennikarze. Na przykład takie: 1. bo rodzina motywowała pozytywnie, wskazując na świetlane wzory z przeszłości i teraźniejszości, 2. bo rodzina motywowała negatywnie, podkreślając, iż bez wykształcenia może być jeszcze gorzej, 3. bo chciało się zrobić na złość rodzinie, która nie motywowała ani tak, ani siak, 4. bo urzekły nas opowieści o studenckim życiu, 5. bo dowiedzieliśmy się, że studenckie życie to mit, ale za to dowiedzieliśmy się też, że studiując można się czegoś dowiedzieć, 6. bo nie wiadomo, co z sobą zrobić po maturze, 7. bo jesteśmy uzależnieni od przyjemności samodzielnych odkryć intelektualnych, 8. bo jest uniwersytet (to motywacja pochodzenia alpinistycznego - góry się zdobywa dlatego, że są).
Przychodzimy tutaj również dlatego, że chcemy zrobić karierę: najpierw trzy literki przed nazwiskiem, a potem to już różnie - jedni skupiają się na zdobywaniu kolejnych, ważniejszych literek, inni zamiast literek na początku preferują zera na końcu wyciągu bankowego, jeszcze inni chcą po prostu popatrzeć z góry na kolegów ze szkoły podczas kolejnego zjazdu absolwentów. Krótko mówiąc, pociąga człowieka kariera, choć niejedno ma ona imię. Nic dziwnego, że - nieodrodne dziecko uniwersyteckiej rodziny - przeglądając prasę zwracam uwagę na artykuły o karierze; może uda się z nich wyciągnąć jakieś informacje, rzucić je na warsztat, poddać obróbce metodologicznej i w końcu otrzymać wnioski dotyczące najmilszej sercu kariery osobistej. Może uda się dowiedzieć, jaką kariera jest modna w tym sezonie? W któryś marcowy piątek sięgnąłem po ,,Dziennik Zachodni”, gdzie Witold Pustułka już na pierwszej stronie zadał pytanie ,,Czy nasz region sprzyja zrobieniu wielkiej kariery?” (to w nadtytule) i zaraz na nie odpowiedział tytułem ,,Głową w ścianę”. Na tym w zasadzie powinienem był skończyć lekturę, ale coś mnie podkusiło i do teraz nie mogę się uspokoić. Wytrawny, jak się zdaje, dziennikarz uskarża się, iż Śląsk daje coraz mniejsze możliwości rozwoju, zaś nawet najlepsi absolwenci tutejszych uczelni mogą liczyć na karierę tylko w Warszawie lub za granicą. W następnym zdaniu autor pisze, że jeszcze kilka lat temu było inaczej: dzięki pracy w ,,Staleksporcie” czy ,,Węglokoksie” można było wyjechać za granicę lub zdobyć awans do Warszawy. To by znaczyło, że tak czy owak ,,Warszawa i zagranica” zawsze były wyznacznikiem kariery i odkrycie tego faktu jest jeszcze jednym odkryciem Ameryki, zwłaszcza, że wszędzie karierę polityczną lub finansową robi się głównie w centrach politycznych lub finansowych, a żeby zostać papieżem, to trzeba opuścić Wadowice i zamieszkać w Rzymie. Może jednak p. Pustułce chodzi o to, że teraz owe wyjazdy i awanse są niedostępne dla tutejszej młodzieży? Chyba nie, bo artykuł obfituje w przykłady dwudziestoparolatków, którzy właśnie stąd pochodzą i nieźle sobie radzą w Warszawie i Brukseli. Zamiast jednak cieszyć się z tego, że tyle tutaj zdolnej młodzieży, która bez żadnych kompleksów daje sobie wszędzie radę, p. Pustułka znów się martwi. Tym razem ,,drugoligowym” poziomem śląskich uczelni, spośród których dziennikarz pierwszoligowej gazety wyróżnia jedynie Akademię Medyczną. Opinię tę opiera na zdaniu jednego absolwenta SGH, który twierdzi, że na katowickich uczelniach nie ma postaci formatu profesora Leszka Balcerowicza, którego ów absolwent jest dzisiaj doradcą w NBP. Cztery strony dalej p. Pustułka przeprowadza wywiad z sen. Okrzesikiem z UW, który mówi: ,,W najbliższym gronie naszego byłego lidera rzeczywiście panowała skłonność do zbyt daleko idących pochlebstw. Celowali w tym zwłaszcza współpracownicy, którzy przebywali z nim na co dzień”. Ale to cztery strony dalej, w swojej ,,cover story” p. Pustułka, miejscowy kandydat do nagrody Pulitzera, podpiera się jeszcze opinią prof. Jacka Wodza, który w ten sposób został nobilitowany, bo przecież nie jest postacią formatu prof. Leszka Balcerowicza. Prof. Wódz mówi zaś o tym, że w centrach politycznych studenci robią ekspertyzy dla rządu i parlamentu. Można ubolewać nad brakiem decentralizacji badań, lecz czy to jest powód do pogardliwych epitetów i twierdzeń, że dyplomy tutejszych uczelni nie robią na nikim w kraju większego wrażenia? Gdy premierem był Messner, to pewnie ekspertyzy przeprowadzano przy ul. Adamieckiego. Kolega po fachu p. Pustułki, Kamil Durczok, tłumaczy mu jak komu dobremu, że on sam jest w Warszawie, bo tam rozgrywa się wielka polityka, że są na tej ziemi gwiazdy światowego formatu, które nigdy nie wyjeżdżały, ale p. Pustułka i tak cierpi z powodu tutejszego prowincjonalizmu. Cierpienie jego jest tak ogromne, że poszedłby do znachora, byle sobie ulżyć. ,,Jedynym panaceum,” pisze, ,,może być podniesienie poziomu edukacji.” Donosi również, że śląski senator Graczyński otworzył tutaj (?) filię stołecznej SGH, zaś inni planują otwarcie filii Uniwersytetów Jagiellońskiego i Warszawskiego. Już nie chcę pisać, że nawet senator nie może sobie otworzyć filii wyższej uczelni, rozumiem bowiem, iż p. Pustułka i tak tego nie rozumie. Jednak gdy już powstaną owe miejsca kariery finansowej dla wykładowców z Warszawy i Krakowa, to liczę na to, że immatrykulują filar śląskiego dziennikarstwa, nauczą go jak nie przeczyć sobie samemu w jednym tekście i wyleczą z dolegliwości, którą tak opisuje w tym samym 64. numerze Dziennika Zachodniego niejaki (wit), pisząc o Krystynie Bochenek: ,,Niektórzy twierdzą, że gdyby w naszym regionie mieszkało więcej takich osób, województwo śląskie szybko pozbyłoby kompleksu polskiej prowincji”. Województwo śląskie będzie prowincją, chyba, że przeniosą tu stolicę. Czy województwo może mieć kompleks - nie wiem, nie znam się na psychologii struktur administracyjnych. Na pewno kompleksy mają niektórzy dziennikarze. Jedynym panaceum może być podniesienie poziomu własnej edukacji.