Waldemar Milewicz ze swoją ekipą dostał się do zamkniętego Groznego. |
Dawanie łapówek jest niemal wpisane w codzienny rozkład zajęć korespondenta zagranicznego, który pracuje w miejscach, gdzie trwają konflikty. Milewicz nigdy nie płacił, aby sfingować jakąś sytuację, ale aby dostać się na miejsce. Mniejsze kwoty wykłada z własnej kieszeni, a większe sumy płaci redakcja. Zapłaciła więc za wyjazd do oblężonego Groznego. Lekarz, który wystawił rachunek za pobyt polskich dziennikarzy w rosyjskim szpitalu chorób wenerycznych, po tłumaczeniu Milewicza („Przecież jak z takim rachunkiem wrócę do Polski, to mnie w redakcji śmiechem zabiją...”), zgodził się wypisać inne pokwitowanie. Podobnie było w walczącym Kosowie na początku 1999 roku, do którego dotarły tylko dwie ekipy: polska i francuska. Za doprowadzenie na miejsce zapłacił żołnierzom UCK po pięćdziesiąt dolarów. Na miejsce wybrał się z operatorem Andrzejem Wyglądałą. Większą część drogi musieli pokonać pieszo, bo nie było żadnych środków transportu. Kilka pierwszych kilometrów jechali na furmance, kilka następnych – traktorem, w którym siedziało już sześciu pasażerów. Na miejsce przybyli w momencie ataku. Właśnie wtedy zginął dowódca UCK i trwała ewakuacja sztabu. Polaków potraktowano z nieufnością. Nikt nie chciał z nimi rozmawiać. Milewicz jednak nie mógł dać za wygraną, bo miał świadomość, że skoro przedzierali się przez pokryte śniegiem góry i dotarli na miejsce, to muszą zrobić jakiś materiał. Po długich wyjaśnieniach udało im się zdobyć kilka ujęć, choć żaden z rozmówców nie zgodził się na pokazanie przed kamerą twarzy. Noc spędzili w chacie jednego z oficerów UCK razem z dwudziestoma innymi ludźmi. Na wypadek ataku wszyscy spali w ubraniach. W drodze powrotnej złapała ich zamieć. Waldemar pamięta jak szybko tracił wtedy siły, a Andrzej wcale się nie skarżył, choć miał już wtedy 62 lata i niósł na plecach ważącą prawie dziesięć kilogramów kamerę.
Na ulicach Wietnamu, styczeń 2001 r. |
Indie, styczeń 2001 r. Skutki wielkiego trzęsienia ziemi. |
Waldemar Milewicz został korespondentem wojennym właściwie przez przypadek. W 1991 rok szef TAI zaproponował mu wyjazd na odzyskującą niepodległość Litwę. Od tamtej pory wyjeżdża we wszystkie niebezpieczne rejony świata. Za każdym razem się boi, choć bardziej przeraża go możliwość niezrobienia materiału niż utrata zdrowia. Nigdy nie chciał zajmować się polityką wewnętrzną. O swoich kolegach zajmujących się tą działką mówi: „Biedni dziennikarze. Są osaczeni z każdej strony”. I zaczyna mi opowiadać o jednym ze swoich znajomych, który zrobił materiał na temat spraw rządowych, a za interpretację faktów został zawieszony w pracy. Wtedy Waldemar powiedział mu trochę na pocieszenie i trochę ku przestrodze: „Widzisz stary jak to jest? Mnie Łukaszenko może naskoczyć!”
Na udany początek kariery dziennikarskiej Milewicz nie ma gotowej recepty, ale uważa, że trzeba być bardzo wytrwałym i nie zrażać się pierwszymi niepowodzeniami. Milewicz dobrze pamięta swoje pierwsze porażki. Szczególnie felieton, którego pisanie zajęło mu bardzo dużo czasu. Tekst przyniósł swojemu ówczesnemu szefowi, a ten powiedział, że nic z niego nie rozumie. Wtedy Waldemar się rozpłakał. Po takim trudnym początku jest już bardzo łatwo.
Milewicz należy do ludzi, którzy nie lubią opowiadać o swoim życiu prywatnym. Ma 45 lat, żonę Annę, córkę Monikę i dom na obrzeżach Warszawy. W czasie naszej pierwszej rozmowy starał się unikać tematów osobistych, ale ostatnio uszczknął rąbka tajemnicy. Jechaliśmy po zatłoczonych warszawskich ulicach jego bordowym Oplem Fronterą, a ja zapytałam, kiedy ostatni raz był na wakacjach. Roześmiał się i szybko odpowiedział: „Ja ciągle jestem na wakacjach”. Nie miał na twarzy skupionej miny, nie ważył słów. Zaczął opowieść o swoim marzeniu: „Moje marzenie o wakacjach to jest siedzenie na tarasie przed domem, robienie tego, co mi się podoba: strzyżenie trawy, grillowanie, picie piwka, naprawianie ubytków w dachu”. Waldemar tak naprawdę potrafi odpocząć tylko w domu, gdzie dla niego otwiera się zupełnie inny świat. Gdy przyjeżdża z pracy, wita go cisza, którą przerywają tylko radośnie śpiewające ptaki. Tam jest u siebie.
Na hobby nie ma czasu. Czasami idzie do kina. Lubi filmy Altmana i Zanussiego, ale nie ma poukładanych na półce ich wszystkich dzieł. Nawet gdyby je miał, to i tak byłby problem z obejrzeniem. Sześć lat temu siostra podarowała mu odtwarzacz wideo. Milewicz nie wiedział, jak go się obsługuje, więc nigdy go nie włączył. Odtwarzacz stał tak długo nieużywany, że się zepsuł. Teraz jest bezużyteczny.
Waldemar nigdy nie studiował dziennikarstwa. W Polsce skończył psychologię, a potem przez półtorej roku studiował język francuski z elementami kultury i historii Francji na Alliance Francais. Aby zarobić na utrzymanie, pracował jako kelner, roznosił ulotki i pomagał rolnikom. Wystarczyło na życie, a nawet trochę przywiózł do kraju. Po powrocie zaczął pracować w szkole podstawowej jako nauczyciel. Sam jednak przyznaje, że nie miał wielkich zdolności pedagogicznych. Zdecydował się odejść, gdy dyrektorka wysłała go z dziećmi na basen i w autobusie usłyszał, jak ktoś zapytał jego wychowanków: „A gdzie jest wasza pani?”
Dojechaliśmy do budynku Telewizji przy Jasnej. Postanowiliśmy usiąść w jakimś cichym miejscu. Pokój 354. Tu przed kilkoma laty była redakcja „Dziennika Telewizyjnego”. Siadamy na fotelach z czarnej skóry. Każde z nas kładzie coś na biurku. On – telefon komórkowy i paczkę mentolowych Dunhilli, a ja – dyktafon, kilka kartek z zapiskami, długopis (tak na wszelki wypadek).
Wyjeżdżając w rejony toczących się konfliktów, dziennikarze nie zabierają zbyt wielu rzeczy. Milewicz nigdy nie zabiera z Polski rodzimego jedzenia. Raz już tego żałował. Pojechał razem z Leszkiem Trzcińskim (operatorem) do Etiopii. Mieli robić materiał o suszy. Nie spodziewali się rewelacyjnych warunków, bo przecież nie było wody, ale sytuacja, jaką zastali przerosła ich najśmielsze oczekiwania. Przez cały tydzień musieli mieszkać w lepiance pokrytej słomą, o której Milewicz nie mówił inaczej niż nora czy chlewik. W takich samych norach mieszkała miejscowa ludność, w takich samych norach mieszkali „Lekarze bez granic”. Nie było ani jednego domu, a co za tym idzie, nie było łazienek. Człowiek, u którego zatrzymali się polscy dziennikarze, skonstruował dla nich namiastkę prysznica. Na wysokości dwóch metrów powiesił beczkę, w której dnie zamontował rurkę z kranem. Górą wlewało się do niej wodę z rzeki, której czystość pozostawiała wiele do życzenia, i dopiero potem można się było wykąpać.
Gorzej było z jedzeniem, bo organizm białego człowieka ma zupełnie inną florę bakteryjną i nie jest przyzwyczajony do takiego braku higieny, jaki wtedy występował w Etiopii. Jeden z „Lekarzy bez granic” skosztował tamtejszych przysmaków i niewiele brakowało, a mógłby tej degustacji nie przeżyć. Polacy nie mieli zamiaru ryzykować. Kupili na targu jedyną rzecz, jaka była w puszkach (to stwarzało pozory bezpieczeństwa), a mianowicie tuńczyka. Codzienny jadłospis składał się z puszki tuńczyka i bułki dla każdego z nich. Zostali stałymi klientami jednego z handlarzy, który po tygodniu pochwalił się, że ma również przecier pomidorowy. Pobyt Polaków w Etiopii zakończył się prawdziwą ucztą, bo tuńczyka doprawiono przecierem pomidorowym i zagryziono bułką.
Waldemar Milewicz nigdy nie myślał o zmianie pracy. Dziennikarstwo jest sensem jego życia. Zawsze było. Prawie od roku prowadzi comiesięczny program „Dziwny jest ten świat”. W jego tworzeniu realizuje najpełniej swoje ambicje. Może, gdy już będzie na emeryturze, opisze to wszystko, co w swoim życiu zobaczył.
Fotografie w tekście wykorzystano za zgodą Waldemara Milewicza (pochodzą ze strony internetowej: http://www.tvp.com.pl/dziwnyswiat)