Perspektywy mamy świetne. Nauka - jak zawsze od wielu, wielu lat - ma przyszłość. Tak przynajmniej wynikało ze wszystkich programów wyborczych kandydatów prezydenckich, którzy jak jeden mąż podkreślali konieczność rozwoju edukacji. Co prawda niektórzy z nas jeszcze pamiętają do czego doprowadził dalszy, dynamiczny wzrost gospodarki socjalistycznej, ale to przecież przeszłość i kto by sobie przeszłością głowę zawracał. Politycy powstają ze zgliszcz swoich obietnic niczym feniksy z popiołów i już oferują nowe, lepsze, bardziej wiarygodne miraże dla naiwnych, których jak wiadomo siać nie trzeba. Wciąż jestem pod wrażeniem tegorocznego wykładu inauguracyjnego, więc zanim ktoś ukradnie mi tekst, szybko chciałbym wyrazić opinię, iż to całe gadanie o edukacji coraz bardziej przypomina działalność owych krawców, którzy wmawiali królowi, że to nic, którego nie widzi to nowy program odzieżowy na miarę przyszłości. My dostajemy wciąż nowe zapewnienia, iż kolejnym rządom, sejmom i prezydentom najbardziej leży na sercu sprawa rozwoju edukacji. Oczywiście na miarę nowego tysiąclecia, a przynajmniej na miarę XXI wieku. Tymczasem uniwersytety mają więcej wspólnego z trzecim wiekiem niż z dwudziestym pierwszym - przynajmniej tak wynika z coraz wyższej średniej wieku uczonych.
Podczas prawie wszystkich inauguracji Ich Magnificencje apelowali, żeby teoria znalazła jakiś praktyczny wyraz. Niektórzy nawet sugerowali, żeby po prostu odebrać pieniądze komuś innemu - górnikom, hutnikom czy innym energetykom. No cóż, jeśli nawet tak się myśli, to nie wypada o tym głośno mówić, bo razi to uczucia,,nienaukowej” części społeczeństwa. Sam słyszałem jak lud chwalił naszego rektora za to, że uniknął takiej właśnie postawy rewindykacyjnej - w przeciwieństwie do rektora najbardziej zasłużonej polskiej uczelni. Część,,nienaukowa” jest dużo liczniejsza od wszytkich profesorów, doktorów, magistrów, studentów i absolwentów razem wziętych, więc nic dziwnego, że politycy skazani przez demokrację na wyroki ludowego głosowania raczej nie podejmą ryzyka. Zauważmy zresztą, że często cytowane przykłady zdecydowanej interwencji państwa na rzecz rozwoju nauki dotyczą albo krajów już bardzo bogatych, które chciały stać się jeszcze bogatsze, albo tych, które były biedne, ale za to ich władze nie musiały się zbytnio przejmować opinią publiczną.
Domagając się przekucia obietnic w konkretne pieniądze, środowiska akademickie właściwie zamieniły się miejscami z opinią publiczną. Dla przeciętnego przedstawiciela elektoratu to właśnie nauka grzeszy brakiem konkretu. Nawet te jej osiągnięcia, które twórcom wydają się bardzo konkretne, elektoratowi nijak się nie kojarzą z rzeczywistością. Zresztą nie tylko u nas - w końcu pogardliwe pojęcie,,jajogłowy” wywodzi się z kraju, w którym od lat obserwować można nadreprezentację zdobywców Nagrody Nobla. Żeby doceniać naukę trzeba choć trochę ją rozumieć, podobnie jak delektowanie się muzyką klasyczną wymaga co najmniej słuchu, a jeszcze bardziej umiejętności jej słuchania. I tu wpadamy w błędne koło: żeby naród szanował naukę i gotów był do ewentualnych poświęceń na jej rzecz musiałby być bardziej edukowany, żeby zaś był bardziej edukowany musiałby szanować naukę i czasem poświęcić się dla jej dobra. Na razie nauka musi przemawiać językiem konkretów zrozumiałych dla elektoratu. Dobrze, że zaistniały Festiwale Nauki - w całym niemal kraju, w tym i u nas. Dobrze, że na ogół ich sukces przerósł oczekiwania organizatorów. Czy jednak ktoś z licznych widzów byłby gotów zrezygnować z części swoich zarobków i wspierać lokalnego uczonego? Co innego, gdyby ów uczony przedstawił konkretne korzyści ze swej działalności: przepis na prawdziwe numery totolotka, zamianę złotówki w dolara albo prawdziwie skuteczny płyn na trądzik młodzieńczy. No, niechby przynajmniej wyprodukował elektroniczną kurę, na którą można wołać,,chip, chip”. I żeby od czasu do czasu zniosła małe, złote jajeczko. Zamiast tego uczeni udzielają odpowiedzi na pytania, których,,normalny” człowiek w życiu sobie nie zadaje.
Dziwne, że politycy nie odkryli jeszcze, że można zrobić karierę na propagowaniu poglądów, iż zamiast naukę rozwijać trzeba ją raczej zwinąć. Skoro na przykład walka z Unią Europejską daje, umiarkowane co prawda, ale jednak poparcie, to może i antynaukowość dałaby parę głosów. Przecież większości tych odkryć i tak nie da się skomercjalizować, więc niech będą zadowoleni, że dajemy im zarobić na wydawaniu dyplomów z marketingu i zarządzania. Będzie za dużo menedżerów, to się najwyżej zrobi szkołę kształcącą w specjalności,,zarządzanie zarządzaniem”. I dość tych fochów na szkoły prywatne. Oni przynajmniej nie mają oporów przed tworzeniem uczelni bliżej człowieka pracy. Latem są festyny, konkursy mokrego podkoszulka, święta zupy, przeglądy pieśni i tańców to ludzie przyjeżdżają. Przydałby się jesienią mały korowodzik w gronostajach - to by ożywiło turystykę i dowartościowało burmistrza. A z tymi badaniami lepiej niech sobie dadzą spokój. Z tego tylko same kłopoty, a jeszcze jak zaczną dyskutować, to ludzie się wystraszą, bo u nas lud nade wszystko ceni spokój, ład i porządek. Po co dyskutować, skoro telewizja i tak wszystko powie jak i co. Zresztą w szkole mówili, że jak się tych uczonych trochę pognębi, to oni zaraz do wielkości dochodzą - taki Kopernik w skrytości ciała niebieskie podglądał, a Kuria Skłodowska musiała po Paryżu się tułać. Znaczy bieda i trudności nauce służą. A to każdy rząd łatwo może zapewnić bez ryzyka utraty elektoratu.