- Czy sądzi Pani, że można jeszcze dziś mówić o tak zwanej lekturze obiektywnej? Jakie jest miejsce tej kategorii w obrębie dyscypliny, którą Pani preferuje?
- Są feministyczne badaczki, jak na przykład Naomi Schor, od której zresztą wiele się nauczyłam, które starają się pogodzić analizę strukturalną z feministyczną refleksją. Jednakże, sama Schor podkreśla, że o ile strukturalizm dał jej narzędzia do opisu tekstu, o tyle wykluczył ją z procesu lektury - jako żywy podmiot, podmiot oznakowany płcią. Kontestacja metod strukturalnych dokonywana jest z pozycji nowego projektu czytania, włączającego szeroko rozumianą subiektywność.
Sama osobiście nie wierzę, że istnieje jakaś jedna, ostateczna, „obiektywna” lektura. Że funkcjonujemy (my - czytelnicy) niczym przeźroczyste media dla neutralnych, uniwersalnych narzędzi opisu. Gdyby tak miało być, wówczas pracę analizy i interpretacji wykonałby za nas dobrze zaprogramowany komputer. Być może, upraszczam rzecz w tym miejscu, ale zmierzam do wyartykułowania w miarę jasno przeświadczenia, że jeśli zakładamy istnienie nieświadomości, to nasz proces czytania uwikłany jest we wszystkie konsekwencje owego założenia.
A zatem uaktywniamy - podobnie jak autor - swoje fantazmaty, osobiste doświadczenia, stłumione pożądania. To wszystko się wdziera i marszczy na powierzchni tekst lektury, którą chcielibyśmy oczyścić z naleciałości subiektywizmu, czyli sprowadzić do czynności kartezjańskiego „ego”. Bo jako piszące/czytające podmioty zawsze jesteśmy w przemieszczeniu, zawsze niezdolni do kontrolowania, panowania nad własną nieświadomością.
Dlatego też przekonują mnie sugestie psychoanalizy literackiej, niedawne zresztą, które wskazują, że nie istnieje granica i różnica pomiędzy snem i literaturą, a także między snem rzeczywistym, a snem literacko wykreowanym. „Poetyka snu” - opisana przez Freuda - rządzi także tekstem literackim, w skonstruowanym literacko śnie drąży szczeliny nieświadomość autora.
Pomiędzy świadomym zamysłem twórcy a efektem mieści się to, o czym autor nie mógł wiedzieć. Robbe-Grillet zapytany: „Po co napisał Pan tę książkę” odpowiedział: „ Po to, żeby się dowiedzieć, dlaczego chciałem ją napisać”. Ów wgląd pisarza w niewiedzę o sobie samym, zawsze post factum, będzie przecież i tak niepełny. Bo deszyfracja własnych pożądań zawsze jest komplikowana przez nieświadome opory w nas samych.
- Czy z tego należałoby wyciągnąć wniosek, że lektura jest jakimś procederem ludycznym, produkcją tekstu alternatywnego albo wręcz narcystycznie konkurującego z tekstem czytanym? Że jest absolutnie dowolna? Że tekst jej poddany - jest bezbronny?
- Uważam, że lektura jest aktem etycznym. Spotkanie z tekstem i jego autorem jest równie poważnym i odpowiedzialnym zdarzeniem jak spotkanie z drugim człowiekiem. Może ono mieć charakter powierzchowny i konwencjonalny, może być „gwałtem”, ale może stać się pasjonującą intelektualną przygodą, może być iluminacyjnym otwarciem się na coś w nas samych i otwarciem na innego. Takie spotkanie - iluminacja mogące nas „zaburzyć”, nawet diametralnie odmienić nasze życie, jest jednak możliwe tylko w pewnych okolicznościach.
Jednym z jego warunków jest rezygnacja z władzy nad tekstem, nad autorem, rezygnacja z uprzywilejowanej pozycji tego, kto wie. Rezygnacja zatem z danej z góry, wyprzedzającej lekturę, klasyfikacji. Bo tak, jak zamknięty przed nami pozostanie drugi człowiek, gdy sprowadzimy go do jakiejś określonej roli, etykietki, tak również tekst okaże się martwy. Nie może nas poruszyć, zadziwić, nie może nam powiedzieć niczego nowego, niczego takiego, czego już wcześniej o nim nie wiedzieliśmy, co więcej, czego w niego uprzednio nie zaprogramowaliśmy.
Wyobrażam sobie, że satysfakcja z lektury klasyfikującej (na przykład, na naturalizm, realizm, feminizm) polegałaby głównie na stwierdzeniu zgodności z zestawianym modelem. Właśnie Zapolska była ofiarą takiego klasyfikującego paradygmatu lektury. Znamienne jednak było to, że zawsze „wystawała” z narzuconego jej modelowego ujęcia: wśród „wielkich” naturalistów była „mała”, jej realizm podszyty bywał nadmiarem „sentymentalizmu”. Naśladowała wszystkie literackie style fin-de-siècle’u i, mogłabym powiedzieć posługując się formułą Luce Irigaray, że zawsze była „gdzie indziej”. Ale to „gdzie indziej” już nie interesowało ani XIX-wiecznych ani współczesnych badaczy. Klasyfikujemy - bowiem próbujemy porządkować chaos, wymykającą się rozumieniu różnorodność zjawisk. Odwołując się do klasyfikacji próbujemy je interpretować. Nie mogę przecież oprzeć się przeświadczeniu, że równocześnie alienujemy je od tego czegoś, co jest w nich niepowtarzalne. Że poza klasyfikacją pozostaje zawsze jakaś „reszta” i że właśnie owa „reszta” jest najbardziej poznawczo cenna („gdzie indziej”). Każdy tekst „mówi” indywidualnie, tak jak pacjent na kozetce u psychoanalityka, tak jak mówi do nas drugi człowiek. Możemy go słuchać, ale nie słyszeć. Słyszenie bowiem (jeśli nie jesteśmy psychoanalitykami) ma w sobie coś z desperacji i odwagi zarazem. Słyszeć - to wyzbyć się autorytetów: tak „się” pisze, tak „się czyta”. To utracić poczucie bezpieczeństwa. To zdać się na niepewne poszukiwanie, które wcale nie musi prowadzić do zwycięskiego okrzyku „eureka”. To wreszcie zaufać tej jedynej żywej relacji, która zostaje nawiązana pomiędzy mną - czytelniczką a autorką i jej tekstem. Mówiąc to wszystko myślę oczywiście o lekturze Zapolskiej.
Czytanie, które chce usłyszeć ów indywidualny rejestr głosu, jest w pewnej mierze bezwstydne, jego intymność, przekracza granice subiektywności. Dotyka najbardziej delikatnej strefy, kruszy pancerze, zasłony, maski nakładane na tekst przez autorkę i zarazem zmusza mnie jako czytelniczkę do rezygnacji z wszelkiej maskarady. Bo takie czytanie-spotkanie odsłania krzyk, horror vacui, cierpienie. I jest to moment niezwykłej wagi. Bo jak o tym pisać nie popadając w banał, egzaltację? Co zrobić z tym krzykiem tam i w nas, we mnie? Nie przeczytać go, to zdradzić siebie i autorkę, ale zarazem wybrać bezpieczne schronienie w jednej z uniwersalistycznych jaskiń.
- Przypisy do książki można traktować jako swoisty przewodnik po Pani lekturach. Wśród licznych krytyczek feministycznych pojawia się, częściej przywoływana od innych, francuska psychoanalityczka Luce Irigaray. Dlaczego?
- Zapolska poddaje swoistej sekcji kulturę patriarchalną, próbując odsłonić w niej wszystkie represyjne i opresyjne mechanizmy, w które uwikłana jest kobieta. Spoza tekstu oficjalnej ideologii, uświęcającej na przykład matkę, wyłuskuje, pozostającą z nim w konflikcie, matkę nielegalną, realnym „matkom z operetki” przeciwstawia ideał matki fantazmatycznej, możliwy do spełnienia tylko w świecie wyobraźni, zamieszkałej na marginesie porządku symbolicznego. Tej matki, która przegrywa z prawem ojca w świecie społecznym, ale której siła nie ma sobie równej w rejestrze wyobraźniowym. Pisarka wnikliwie rejestruje sprzeczności wymogów, które owa kultura kieruje ku kobiecie (spycha ją za granicę społecznego, utożsamiając z „naturą” i jednocześnie żąda uspołecznienia), rekonstruuje także cały system eksploatacji kobiety i wykluczeń tego, co kobiece.
Filozofująca refleksja Luce Irigaray, owej niewdzięcznej i zbuntowanej uczennicy Jacquesa Lacana, zostaje przeze mnie przywołana na zasadzie współbrzmienia dwóch głosów: głosu kobiety zeszłego stulecia z głosem kobiety naszej współczesności (które dzieli dokładnie sto lat). Bo zaskakująco podobne są obserwacje i diagnozy schorzeń patriarchatu, bo zadziwiająco jednowątkowo układa się w obu przypadkach przenikanie w świat kobiecej produkcji fantazmatycznej, akcentowanie eksplozywnej wagi relacji matka-córka w społeczeństwie, akcentowanie inności (w stosunku do męskiej ekonomii) kobiecego doświadczania ciała i seksualności. Dostrzeżenie przez Zapolską rejestru wyobraźniowego i swoisty matrocentryzm jej powieści „lokuje się” dokładnie w granicach owego przemieszczenia, którego wobec freudowskiej psychoanalizy dokonała krytyka feministyczna, mając za niewątpliwą prekursorkę właśnie Luce Irigaray.
Irigaray fascynuje zakresem i wnikliwością humanistycznej refleksji. Od swej pierwszej książki (Speculum de l’autre femme), czytając, zdanie po zdaniu, podstawowe teksty naszej kultury, konsekwentnie prowadzi z nimi dialog, albo wręcz odwraca ich porządek myślowy. Psychoanalizuje psychoanalityków i mistrzów patriarchalnej filozofii. Czyta te miejsca, które zostały przez nich opuszczone albo niedoczytane. Pokazuje niemal palcem przestrzenie, w których ich teksty zawijają się: zawsze wówczas, gdy dotykają tego, co kobiece.
Wskażę na jeden wątek najbardziej znamienny dla jej feministycznej refleksji. Zaskakuje subwersywnością jej teza, że kultura, w której żyjemy, żywi się, co prawda, różnicą seksualną, buduje cały system myślenia i wartości wsparty o ową różnicę, ale w rzeczywistości różnicę zniosła. Społeczeństwo zorganizowane jest wedle logiki tosamości, nie zaś tożsamości. Różnica między płciami jest złudą. Albowiem paradygmat tego, co kobiece, został wchłonięty, zasymilowany przez męską stronę różnicy. Tym samym wszelka inność, w tym także kobieca inność, podlega wykluczeniu. Paradygmat tego, co kobiece, jawi się jedynie jako rewers tego, co męskie, jako jego ciemna, okaleczała i wybrakowana strona.
Należy zatem, sugeruje badaczka, wykreować na nowo, w oderwaniu od binarnej opozycji, pozytywną stronę kobiecej różnicy. Trzeba umiejscowić ponownie ową kobietę przyszłości, na nowo napisaną - projekt Irigaray jest niewątpliwie płomienny w swej utopii - w symbolice, w porządku kultury. Trzeba jej przywrócić zapomniany język, jej boginie, jej rajski czas przebywania „ciało w ciało z matką” (tytuł eseju Irigaray, dostępnego w przekładzie Agaty Araszkiewicz w wydawnictwie eFKa), jej świat, w którym była nie bezwolną materią, ale mówiącym podmiotem. Z mitów, z tekstów literackich, ale także z niedokończonej analizy samego Freuda Irigaray wyłuskuje ślady „czarnego kontynentu”, kobiecej kultury pogrzebanej pod warstwami patriarchatu.
- W książce pojawia się, wraz z obrazem matki fantazmatycznej i fantazmatem głosu macierzyńskiego, kategoria „zasady macierzyńskiej”...
- Zapożyczyłam „zasadę macierzyńską” od Hélène Cixous, która z kolei dokonała transpozycji Derridiańskiej „ekonomii daru”. I muszę przyznać, że od pewnego czasu jestem pod urokiem tej koncepcji, (ktoś powie utopijnej), uwodzącej mnie swym emocjonalnym przesłaniem. Byłabym skłonna umieszczać ją w jakimś centrum, gdyby takowe było, feministycznej refleksji. Cixous domaga się lektury nieśpiesznej, z antraktami, w których oderwane od czytanego tekstu spojrzenia poszukują w pamięci inter-tekstów i całkiem osobistych doświadczeń. Sama zresztą w podobny sposób wychodzi na spotkanie Clarice Lispetor: małymi kroczkami, jakby się bała, że umknie jej jakiś ważny szczegół, przemierza przestrzeń jej tekstów. Tak też, powoli, rozwija swą myśl o macierzyńskości. Ale wracam do Pana pytania.
O czym mówi „zasada macierzyńska”? O relacji z drugim człowiekiem. Relacji wpisanej w ekonomię, która nie jest organizowana wedle reguł wymiany. Na odwrót, zasadą macierzyńską rządzi ekonomia daru, wedle której dar jest bezwarunkowy, a darujący nie oczekuje na wzajemność. Co więcej, gdyby taki gest miał się pojawić ze strony obdarowanego, wówczas anihilowałby samą istotę daru. Co wynika z owej zasady dla nas? W ekonomii wymiany darując coś komuś, podporządkowujemy go sobie, czynimy go swoim dłużnikiem. Potwierdzamy znane nam hierarchie władzy. Aktualizujemy lęki drążące od wieków naszą kulturę: przed wyczerpaniem, zużyciem, zubożeniem. Ekonomia wymiany opanowana jest bowiem przez obsesję akumulacji: energii, władzy, kapitału, towaru, sensu. Ekonomia daru znosi hierarchie - bo nie ma w niej miejsca na dług i dłużników, spotykają się na jej scenie autonomiczne ludzkie podmioty. Jest to scena rozkoszy darowania, oczyszczona z lęków przed zubożeniem, rozkoszy rozpraszania - utraty. „Kosztować rozkoszy, to siebie tracić?” - pytała Cixous odpowiadając równocześnie: „tracić siebie, to taka rozkosz...”.
Kobieta nosi w sobie szczególny potencjał nadobfitości, tą figurą-matrycą, wokół której krąży wyobraźnia Cixous, byłaby karmiąca matka. Jednakże „macierzyńskość” chce pisarka oderwać od tradycyjnych ról społecznych i od biologii. Obie płcie są zdolne do realizacji „zasady macierzyńskiej”. A zatem możliwy jest powrót do źródeł - do matki - i możliwa społeczna transformacja. Czy tylko w rejestrze naszej wyobraźni czy również w porządku symboliki? Nie wiem. Ale to takie piękne marzenie.
- Porozmawiajmy teraz o krytyce feministycznej. Czym się różni od krytyki literackiej? Jakie jest jej miejsce w Pani interpretacji Zapolskiej?
- Najprościej rzecz ujmując, feministyczna krytyka literacka odsłania fakt, że czyta z perspektywy płci. Ale też stawia takie pytanie: jeśli przystać na stwierdzenie, że czytanie/pisanie ma płeć, to czy ważna jest płeć biologiczna czy płeć kulturowa? Dla amerykańskiej badaczki Nancy K. Miller ważne jest, czy pisze kobieta, czy mężczyzna. Czy na przykład Historia...O została napisana przez Paulinę Reage czy Jeana Poulhan? Czy Listy portugalskiej zakonnicy to twór wyobraźni kobiety, czy męski zapis fantazmatu na temat kobiety? Z kolei dla krytyki francuskiej (Kristeva, Cixous), ale i dla pewnej grupy badaczek amerykańskich (Pegy Kamuf) ważne są produkcje podpisane nie tylko przez biologiczne kobiety, ale wszelkie praktyki literackie, w których ujawnia się to, co „kobiece”. Zakładając, że pisanie ma źródła biseksualne, odnajdują to pisanie kobiece w twórczości Geneta, Lautréamonta, Mallarmé’ego, jak i w prozie Clarice Lispector, czy Marguerite Duras.
Feministyczna krytyka pyta także o procedury badawcze, które pozwalają zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie: co jest, a co nie jest literaturą kobiecą? Pyta także o to, czy istnieje styl kobiecy, rozumiany w kategoriach cech stylistycznych, dystynktywnych dla pisania kobiecego. Jak język koduje różnice pomiędzy płciami? Czy język ma płeć? Czy można wskazać na swoiste kobiece gatunki? Czy istnieje odrębna od męskiej kobieca tradycja literacka? Czy można mówić o jej ciągłości, czy rozproszeniu? Czy raczej wskazywać na jej komplementarność wobec męskiej tradycji i wzajemne wpływy?
Mówiłam wielokrotnie, tu i ówdzie, że na trop krytyki feministycznej naprowadziła mnie lektura Zapolskiej. Że próba rozumienia jej tekstów, wniknięcia w jej świat wyobraźni, w jej przedstawienie kobiety, stały się impulsem determinującym do konfrontacji prozy pisarki z propozycjami krytyki feministycznej i feministycznej refleksji. Mówię konfrontacji - bowiem krytyka feministyczna, feminizm, nie zostały sprowadzone, mam taką nadzieję, do jakiegoś - gotowego do użycia i zastosowania - instrumentarium. W pewnych miejscach - tam gdzie chodzi o matkę i macierzyństwo, sztukę „wtajemniczeń” - udaje mi się, mam taką nadzieję, pokazać napięcia, dialogowość tekstu Zapolskiej wobec niektórych, dominujących współcześnie, feministycznych przeświadczeń. Niemałe znaczenie miał także argument natury historycznej. To nikt inny, co może wydać się zaskakujące, jak właśnie męscy krytycy Zapolskiej czytali jej teksty, odwołując się do kategorii płci. Oni także byli twórcami takich określeń gatunkowych jak „literatura kobieca”, „literatura pisana przez kobiety” itd.
Trudne do analizy i interpretacji miejsca tekstu powieści dzięki koncepcjom N. K. Miller i J. Kristevej stały się dla mnie bardziej przejrzyste i zrozumiałe. Kategoria sygnatury kobiecej, zaproponowana przez N. K. Miller, pozwoliła mi zbliżyć się do jednego z, być może wielu, znaczeń, jakich nośnikiem jest rekonstruowana z tekstu metafora kartka/ciało/blizna. Gdyby nie sugestia amerykańskiej badaczki, że powieści kobiece należy czytać nie poprzez kody (zgodnie z Barthes’em), ale tak, jakby nigdy nie były czytane, jakby musiały być przeczytane po raz pierwszy, gdyby nie owa sugestia, może nie zobaczyłabym w scenie składania podpisu przez półanalfabetkę Kaśkę nic innego, jak zwykły rodzajowy obrazek. Może także nie odważyłabym się przeczytać dwuwymiarowości tekstu Zapolskiej - tego przede wszystkim tekstu pod spodem, podtekstu. Może także nie usłyszałabym w nim zapisanego dwugłosu.
To uwrażliwienie na istnienie „drugiego dna”, tekstu-palimpsestu, które zawdzięczam bez wątpienia badaczkom feministycznym, skierowało mnie na trop matki fantazmatycznej. Z kolei, wyczytana z powieści Zapolskiej metafora „szarpania” pozostałaby zapewne jedynie w kręgu prostej konstatacji faktu, gdybym nie uzyskała teoretycznego wsparcia od J. Kristevej i jej koncepcji tekstu popędowego. To dzięki niej enigmatyczny z początku, „szarpiący” rytm i drażniąca tonacja fortepianowej muzyki oraz ludzkich głosów uzyskała swój idealny odpowiednik w postaci fantazmatu macierzyńskiego głosu. Pozbawiona feministycznych lektur „Dory” i histerii zapewne nie dostrzegłabym wielu różnorodnych manifestacji „histeryczności” przedstawionych w Przedpieklu, nie zauważyłabym także pęknięcia, jakże ważnego dla lektury całości powieści, w konstrukcji jej finału. Nie obawiam się w tym miejscu powiedzieć, że jako czytelniczka nie dorosłabym do Zapolskiej.
Kiedy już, w jakiejś mierze, zdałam sprawę z tego skąd pochodzę? Kiedy zatem pokazałam swoją „legitymację” (nie należy tego czynić, podpowiadała zawsze Hélène Cixous) chciałabym wskazać na jeszcze jedną, osobiście dla mnie ważną kwestię. Feministyczne lektury dały mi, w jakimś sensie, przyzwolenie na dwie rzeczy: na smakowanie tekstu, na rozciągnięte w czasie, niekiedy bezproduktywne, rozkoszowanie się fragmentem, szkicem, sentencją, metaforą. Uwolniły mnie od prześladowcy - owego ego, które nakazywało mi wykonywać pracę - bo lektura to praca - i zmierzać do celu. Dały mi także przyzwolenie na spostrzeganie drobiazgów, marginaliów - tak z półmroku wyłoniła się szkatułka, naszyjnik, zegarek, powróz. W ten sposób odsłoniło się przede mną drobnowidztwo samej Zapolskiej.
I nie idzie o to, że kobiety mają jakieś szczególne predyspozycje i skłonności do naruszania centrum i błądzenia po zakazanych marginesach, ale że szczegół, jakby powiedziała Naomi Schor, określa ich stosunek do przedstawienia. Szczegół zatem jest ważny w kreowaniu relacji pomiędzy kobietą i przedstawieniem.
- Czy czytając Zapolską kobiety mogą się czegoś nauczyć, czegoś nowego dowiedzieć o sobie samych, czego wcześniej nie wiedziały?
- Myślę, że najistotniejsze są pytania, które otwiera lektura jej powieści. A odpowiadać na nie może każda kobieta-czytelniczka, odwołując się do swych najbardziej indywidualnych doświadczeń i pragnień. A zatem, w powieści Zapolskiej nie ma gotowych recept (jak bywa u Orzeszkowej) na „choroby” kobiet, nie ma też prostych rozwiązań, które mogłabym za pisarką obwieścić kobietom. Sądzić można po lekturze jej powieści, że kobiety, ich istotowość, wieczna „natura”, niewiele ją obchodzi. „Pisze” natomiast, z niezwykłą wnikliwością, każdą kobiecą postać oddzielnie, dbając o jej autonomię i pełną integralność. Z precyzją różnicuje kobiety na te, które utożsamiając się z pożądaną „kobiecością” konstruują swój wizerunek wedle narzuconego im z zewnątrz wzorca i na te, które wybierając samorealizację stają się uosobieniem tego, co „kobiece”. Groteskowe postaci kobiece przedstawiają zawsze zagęszczoną, niczym w pigułce, „kobiecość” albo zagęszczone wzorce męskich zachowań, szczególnym ich rysem jest namiętność władztwa.
Czytać Zapolską to często poddać się torturze jej wyobraźni, to ożywić skamieliny własnej pamięci, wrażliwości, uaktywnić to, co stłumione, to wreszcie zyskać orientację na rozumienie. W tym także na rozumienie podstępów, uwikłań, pułapek, które kultura na nas zastawiła, uprzednia zarówno wobec naszego kobiecego, jak i męskiego „ja”.
W rozmowie uczestniczył
MARIUSZ KUBIK
mkubik@us.edu.pl