Z zapisków inwigilowanego

Kiedy kilka tygodni temu parkomat (których ustawienie było ponoć nielegalne, co stwierdziła wysoka instancja sądownicza, ale władz miast nijak to nie obeszło i nadal pobierają - najczęściej za pośrednictwem różnych tajemniczych firm o dziwnych nazwach - opłaty za postój) w centrum Katowic odmówił mi zwrotu nadpłaconej sumy, bo, jak głosił wyświetlony komunikat: "użyta karta nie ma autoryzacji", postanowiłem udać się do centrali tajemniczej firmy o dziwnej nazwie, obsługującej te maszyny (będące prekursorskim w skali kraju urządzeniem na tzw. karty chipowe - patrzcie, w takiej Warszawie to do dziś muszą monety wrzucać do otworów, ale za to krasnoludki zamknięte w skrzynkach wypisują im kwitek) w celu reklamacji. Nie była to pierwsza moja tam wizyta. Siedziba firmy mieści się w biurowcu w przyjemnej dzielnicy miasta, przy którym notabene parkowanie jest darmowe, tym chętniej odwiedzam to miejsce od czasu do czasu, gdy zachodzi potrzeba (katowickie karty parkingowe, najwyraźniej ze względu na swą prekursorskość, czasem właśnie tak się blokują). Przez dyżurującą tam osobę zostałem zapytany, w którym automacie miało miejsce feralne zdarzenie, a także o to, kiedy ostatni raz tej karty używałem. odpowiedziałem, że nie pamiętam. Pani postukała trochę w komputer, po czym oznajmiła, że było to tego a tego dnia lipca, o godzinie takiej to a takiej, przy ulicy tej i owej. Następnie stwierdziła, iż rzeczywiście wystąpiło nieprawidłowe działanie karty (tu podała adres maszyny, która kilka minut wczesniej odmówiła mi zwrotu pieniędzy), po czym obsługa potoczyła się zwykłym torem: otrzymałem nową kartę z uzupełnionym limitem (i z zakodowanym numerem rejestracyjnym mojego samochodu, co kazałem kiedyś zrobić, żeby uniknąć konieczności ciągłego wstukiwania tych czterech cyferek).

Chyba kilka dni później zamawiałem powiększenia zdjęć w ultranowoczesnym zautomatyzowanym fotolabie. Zamówienie polega na tym, że do specjalnego otworu wsuwa się dysk CD lub kartę pamięci ze zdjęciami; po chwili ukazują się one na dotykowym ekranie, przy użyciu którego można wybrać klatki do obróbki i zamówić powiększenia w odpowiednim formacie, po czym płytę z danymi się odbiera. Wszystko odbywa się - można by sądzić - automatycznie i trwa 15 minut. Traf chciał, że jedno ze zdjęć wyszło źle wykadrowane. Zwróciłem się do pracownika obsługi z reklamacją. Reklamację przyjęto, ale stała się rzecz zaskakująca. Bynajmniej nie zażądano ode mnie nośnika z danymi. Obrazek do ponownego naświetlenia pracownik ów wydobył z pamięci fotolabu. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie spytałem, jak długo i w jakim celu te obrazy są tam przechowywane.

Po powrocie do domu, przeczytałem w gazecie, jak ujęto szantażystę, który groził pani prezes Agory. Osobnik ten dzwonił z automatu na kartę. Okazało się, że każda karta telefoniczna ma numer identyfikacyjny, który został zarejestrowany przez urządzenie, a następnie przez identyfikację innych rozmów telefonicznych wykonanych przy użyciu tej samej karty zidentyfikowano jej posiadacza, któremu nie pozostało nic innego, jak przyznać się do winy.

Te zdarzenia, które dość przypadkowo zbiegły się w czasie,

Rys. Marek Rojek
Rys. Marek Rojek
uświadomiły mi, że współczesny człowiek może podlegać znacznie dalej posuniętej i szerzej zakrojonej kontroli ze strony różnych osób i instytucji, niż jemu samemu się wydaje i niż miało to miejsce kiedykolwiek wcześniej w historii cywilizacji. Paradoksalnie jest to efekt znacznego rozwoju technologii, bez którego wszak nie wyobrażamy już sobie codziennej egzystencji. Gdyby ów nieszczęśnik swoje telofony do Rapaczyńskiej wykonywał z poczciwego automatu na monetę lub żeton, nikt by go nie "namierzył". Gdyby za parking płacić "po warszawsku" monetami, pewnie żadna paniusia nie miałaby możliwości choćby z nudów oglądać wykazu naszych postojów w mieście Katowice. Gdybyśmy płacili za wszystko gotówką, żaden domorosły Eliott Ness nie mógłby śledzić naszych wydatków. Posuwając się dalej, można by stwierdzić, że gdybyśmy nie używali telefonu, nikt by nie mógł nas podsłuchiwać, ale tu już chyba stwierdzenie na granicy demagogii.

Większa łatwość przechowywania i segregowania informacji, jaką daje współczesna technika, sprawia, że pojawiają się pokusy, aby te dane gromadzić. W przychodniach lekarskich, najrozmaitszych warsztatach, zakładach usługowych już niemal standardowo oczekuje się od klientów podawania własnych numerów telefonów, nawet jeśli potrzeba kontaktu telefonicznego mało prawdopodobna. Pracownicy niektórych firm kurierskich żądają podawania numeru PESEL przy odbiorze przesyłki. Poważny dostawca Internetu w swoim regulaminie zawarł klauzulę o prawie do monitorowania aktywności sieciowej użytkownika w dowolnej chwili (przynajmniej uczciwie o tym ostrzega). Pojawiły się nawet drukarki komputerowe (o programach szkoda w ogóle wspominać), zdolne do samodzielnego komunikowania się z serwerem producenta, jakoby w celu "kontroli sprawności działania".

Mamy wprawdzie ustawę o ochronie danych osobowych, ale jej funkcjonowanie, wydaje się cokolwiek groteskowe. Przejawia się głównie w walce (wygranej) ze spisami lokatorów na klatkach schodowych bloków mieszkalnych oraz (zwłaszcza ostatnio) z wywieszaniem w wyższych uczelniach wyników egzaminów i kolokwiów w miejscach publicznych. Być może są to postanowienia słuszne, jednak trudno zaprzeczyć, że - zwłaszcza w drugim wypadku - znakomicie utrudniają one dotarcie do potrzebnej informacji osobom zainteresowanym (znane mi są przypadki, gdy studenci, by poznać wynik kolokwium, muszą prosić krewnych lub znajomych, posiadających dostęp do Internetu, by pod tajnymi adresami sprawdzili ich wyniki - też nie podane wprost, ale dla pewności nienaruszania ustawy zaszyfrowane w przemyślny sposób). Tymczasem Wielcy Bracia małego i dużego formatu swobodnie gromadzą informacje, za nic mając ustawowe ograniczenia (albo może są jakieś ustawy wyższego rzędu, które ich do tego uprawniają). Wcale więc nie jawi się dziś jako zupełnie nierealna sytuacja z filmu "System", gdzie tajemniczy czarny charakter mógł wcielić się w rolę idealnego, wymarzonego mężczyzny Sandry Bullock, gdyż śledził jej wszelkie kontakty ze światem, które odbywała ona, jako komputerowa mianiaczka (na szczęście, tylko z obyczajów, nie z wyglądu), za pośrednictwem sieci. Z pewnością jest bardziej prawdopodobna niż wtedy, gdy film powstawał .

Niewątpliwie ucieczką od takiej (choćby potencjalnej) inwigilacji byłoby pozbycie się wszelkich atrybutow techniki, wyrzucenie kart kredytowych, telefonów komorkowych, łączy internetowych, nawet przeprowadzka do wiejskiej chaty i pędzenie tam życia zgodnego z naturą. Ponieważ dla większości z nas taka zmiana byłaby niemożliwa, nie pozostaje nic innego niż żyć tak jak dotąd i udawać, że żadni Wielcy Bracia (potencjalni i rzeczywiści) nie istnieją.