Niespotykanie spokojny uniwersytet

Gdy w państwie brakuje pieniędzy, to wzmagają się głosy w sprawie uchwalenia ustaw zmieniających normy obyczajowe. Oprócz wielokrotnie odgrzewanej aborcji, coraz częściej słyszymy surmy, w które dmie pani senator Szyszkowska, skądinąd profesor filozofii, domagająca się równouprawnienia osób homoseksualnych. Przy okazji okazało się - tak podano w jednym z programów telewizyjnych - że osób o takiej orientacji jest w Polsce trzy miliony. To raczej sporo, zwłaszcza, że pewnie w niektórych okolicach pewnie nie ma ich wcale.

Ponieważ na Uniwersytecie też brakuje pieniędzy, to może i my powinniśmy się zając kwestiami obyczajowymi i zamiast gadać o pieniądzach - a przecież wiadomo, że nie ma o czym - porozmawiać o tym, co nurtuje wrażliwość osób czułych na tolerancję. Prawdę mówiąc, nie wiem jaką Uniwersytet

Rys. Marek Rojek
Rys. Marek Rojek
ma pozycję w rankingach tolerancji, ale wiadomo, że jednym z nieodłącznych składników różnych ocen, plebiscytów czy uszeregowań uczelni, tak bardzo spopularyzowanych przez poczytne czasopisma, są kwestie dotyczące wielokulturowości, rozumianej jako otwarcie na rozmaite zjawiska, które dotąd były egzotyczne. Nie jest wykluczone, że wkrótce będziemy musieli wykazywać więcej entuzjazmu tolerancyjnego, jeśli zależeć nam będzie na odpowiednio wysokiej nocie. Zwykła, stara, bierna tolerancja już może nie wystarczyć. Przypomina mi się dowcip z minionej epoki: do Związku Radzieckiego przyjechała jakaś znana orkiestra symfoniczna ze Stanów Zjednoczonych. Po koncercie bankiet, rozmowa zeszła na politykę i gospodarze chcieli wykazać swą wyższość nad kapitalistami. W szczególności minister kultury (może to była niezapomniana towarzyszka Furcewa) oświadczył, że w Związku, wbrew jadowitej propagandzie na bońsko-waszyngtońską nutę (wtedy jeszcze razem grali), nie ma antysemityzmu. Dowodem może być to, że w państwowej orkiestrze gra czworo Żydów: dwóch skrzypków, trębacz i altowiolistka. A u was? A u nas to ja nie wiem ilu Żydów gra, odpowiedział amerykański dyrygent, bo się tym nie interesowałem.

Wtedy ów dowcip pokazywał, że liczenie Żydów też może być antysemityzmem. A dzisiaj? Dzisiaj już nie wystarczy nie wiedzieć. Przeciwnie, trzeba się interesować niczym Furcewa i wykazywać na papierze, jaki jest współczynnik udziału wszelkich możliwych mniejszości w całej społeczności. A czy my w ogóle wiemy jakie my posiadamy mniejszości, subkultury, orientacje i środowiska prześladowane? Oczywiście prześladowani są wszyscy studenci, bo wymaga się od nich niestworzonych rzeczy, ale i to się pewnie zmieni. Niech no tylko przyjdą do nas młodzieńcy, którzy teraz ćwiczą się we wkładaniu kubła na głowę swojego licealnego pedagoga! Zaraz się obiekt ucisku zmieni. Zresztą ucisk nie jest chyba aż tak duży. Pewien mój znajomy w czasie wolnym od zajęć dydaktycznych oglądał telewizję, w której pokazali młodzież szkolną, używającą amfetaminy, bo tylko w ten sposób mogła ona sprostać wymaganiom nauczycieli. I podobno odnosiło to skutek, rzecz jasna na krótką metę. Analizując przesłanie programu i przypominając sobie własne doświadczenia z kolokwiów i egzaminów, znajomy doszedł do wniosku, że nasi studenci amfetaminy nie zażywają. Tak więc ta subkultura odpada. Jeśli chodzi o orientacje seksualne, to ,,Gazeta Uniwersytecka UŚ" poruszała ten temat parę miesięcy temu, ale tu na wzmożenie postępowych akcji trudno liczyć. Jedyna Love Parade, którą oglądamy, nie jest postępowa. Jest tak stara, jak stary jest zawód uprawiany przez jej okołouniwersyteckie uczestniczki. Ponieważ jednak nie noszą one w torebkach indeksów (w każdym razie żaden dziekan się do nich nie przyznaje), ta manifestacja wielokulturowości (a może nawet zróżnicowania etnicznego) nie zostanie nam zaliczona ani przez ,,Wprost", ani przez ,,Rzeczpospolitą", ani nawet przez ,,Perspektywy".

I cóż nam zostaje? Paru facetów w spodniach z krokiem między kolanami? Kolczyki w niespodziewanych miejscach? Eeee, żadna komisja nam tego nie akredytuje. Suknia plugawa i błyskotki w wardze to już standard, dziwactwem staje się garnitur, nie mówiąc już o muszce - łza się w oku kręci, gdy pamięć przywoła obraz prof. Nowackiego, dumnie rozświetlającego muchą mroki korytarzy Wydziału Prawa i Administracji. Zagranicznych studentów też niewielu, jakoś za PRL-u częściej tu trafiali z centralnego rozdzielnika, może teraz te Sokratesy i Erasmusy coś na to poradzą. Jak się szczęśliwie trafi, to obok Czecha, którego nikt nie odróżni, dopóki się nie odezwie, przyjadą do nas studiować prawdziwi Europejczycy. Prawdziwi Europejczycy, jak widać podczas Mistrzostw Europy w piłce albo lekkiej atletyce, mają karnację ciemną i na pewno podniosą współczynnik multi-kulti. Poza profesorem Ślęczką nie słychać też u nas o znaczących bojowniczkach feminizmu. No, a jak dzisiaj można być uniwersytetem bez feminizmu? Kobiety, odezwijcie się, znajdźcie jakiś powód do protestu. Wasze milczenie stawia uczelnię w bardzo trudnej sytuacji. Ludzie, przecież tak nie można. Wygląda na to, że tu wszyscy tylko kują (i to bez amfetaminy), prowadzą badania i zamiast do baru, skręcają do biblioteki. Nawet w klubach studenckich można podobno spotkać więcej małolatów niż prawdziwych żaków. Okropność, to już niemodne. To nie jest trendy, to nie jest w porzo, to jest obciach.

Ale może niech już tak będzie: milczeć o was będą gazety lub czasopisma, za to nasz organ nie będzie ustawał w publikowaniu sensacyjnych doniesień o waszych stypendiach naukowych, doktoratach i innych awansach. Jeśli wytrwacie, to wkrótce i tak traficie na łamy tabloidów, jako mrożący krew w żyłach przykład spokoju w tych niespokojnych czasach.