Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna... Jakże to się zmieniło; dziś bardziej realistycznie od poety, który napisał dzieło składające się wyłącznie z cytatów, brzmią słowa górnolotnej metafory o motylu, co to macha skrzydłami w Pekinie, powodując w efekcie huragan po drugiej stronie globu.
Nie da się uratować spokoju polskiej wsi, bo nie da się jej od świata oddzielić. Jeszcze trudniejsze byłoby oddzielanie uniwersytetu od jego otoczenia. Zresztą nikt tego nie chce, zazwyczaj uniwersytet żyje w symbiozie ze swym otoczeniem. Wypada jedynie żałować, że akurat w przypadku naszej uczelni ta symbioza jest bardziej formalna niż rzeczywista. Może inaczej wyglądałby Śląsk dzisiaj, gdyby więcej miejscowych autorytetów uwierzyło, że co dobre dla uniwersytetu, to dobre dla tej ziemi. Tej świadomości chyba wciąż nie ma, mimo deklaracji, które zdają się temu przeczyć. Ale ludzie różne rzeczy deklarują, czasem nawet idą w tych deklaracjach ,,w zaparte", a mimo to niewiele stąd wynika. Jakby tak człowiek wierzył w to, co mówią politycy, to jego wiara musiałaby być iście fanatyczna, żeby nie widzieć sprzeczności między słowami a rezultatami czynów. Po kilkunastu latach trwania Rzeczpospolitej niewiele jej dokonań czyni wrażenie trwałych; jedyne co trwanie ma w nazwie to telewizja ojca Rydzyka, której akurat jeszcze nie ma. Czyżby u nas trwałe mogły być tylko projekty? W dodatku nawet w tych projektach, prawdę powiedziawszy, brak myśli przewodniej. Bo chyba nie wystarczy za ideę przewodnią państwa uznać wstąpienie do NATO i - daj Boże - do Unii Europejskiej.
|
Rys. Marek Rojek |
To tak jakby ktoś w planach badawczych napisał, że zamierza wstąpić do dwóch szacownych międzynarodowych towarzystw naukowych. Bardzo ładnie, ale co tam będzie robił? Zresztą niekiedy można odnieść wrażenie, że poza zwiększoną aktywnością w rozmaitych instytucjach - ale raczej aktywnością instytucjonalną - nie za bardzo wiadomo, w czym się polska nauka specjalizuje. W jakich dziedzinach mogłaby współpracować na odpowiednim poziomie, w jakich miałaby szansę? Czasem zżymamy się na rolników, którzy mają kłopoty z określeniem swej przyszłości, z podjęciem decyzji o zmianie profilu produkcji, albo jej zaniechaniu. Ale czy w polskiej nauce nie dzieje się do pewnego stopnia podobnie? Wciąż uprawiane są rozliczne działki przyzagrodowe, które może i były wydajne w czasach badawczego kołchozu, wciąż istnieją rozliczne jednostki badawczo-rozwojowe, które powinny utrzymywać się z zamówień przemysłu, ale utrzymują się z dotacji budżetowych albo wynajmowania pomieszczeń w monstrualnych siedzibach przyznanych im w minionej epoce. Niestety, nie widać kto mógłby zaproponować zmiany w tej dziedzinie. Chyba takiego autorytetu w Polsce nie ma, bo skoro prezydent nie może nakłonić mianowanego przez siebie urzędnika KRRiTV do ustąpienia, to już raczej trudno liczyć, że ktokolwiek będzie mógł wymusić restrukturyzację polskiej nauki. Może więc i w tym przypadku nadzieja w pieniądzach Unii, a właściwie w systemie ich przydzielania, promującego przedsięwzięcia mające sens i szansę realizacji. Z drugiej strony, skoro już będziemy w Unii, to pewnie wśród rozdzielaczy środków znajdą się nasi reprezentanci, najpewniej ci, którzy sprawdzili się w kraju. A jak się sprawdzili, to wiemy, więc wielkiej nadziei na naprawę nie ma.
A sytuacja staje się coraz trudniejsza. Ponieważ nie tylko wieś, ale i uniwersytet nie może być spokojny wśród burz, kryzys gospodarki i finansów wpełza już do naszych budynków. Przed paru laty, gdy jeszcze wszystko wokół rozwijało się dynamicznie, można było żałować, że uczelnie nie ,,załapały się" na sukces, mimo boomu edukacyjnego. Owszem, niejeden uczony całkiem nieźle się w tej sytuacji urządził, zwłaszcza jeśli potrafił zmajstrować wehikuł czasu i w ciągu tygodnia obskoczyć kilkanaście powiatowych centrów akademickich, wszędzie z równą intensywnością tryskając wiedzą. Jednak większość mogła tylko podziwiać swoich studentów, którzy robili błyskawiczne kariery, a ich dochody onieśmielały. Potem jednak wiele się zmieniło: rak depresji, zżerający gospodarkę, wypchnął wielu tych młodych ludzi za burtę, niektórzy z nich nie mogą się teraz odnaleźć. Tymczasem uczelnie były stabilne: zarobki może niewysokie, lecz pewne, praca w miarę gwarantowana. Widząc, co się dzieje dookoła, nawet nie chcieliśmy drażnić losu upominaniem się o realizację kolejnych dwóch etapów podwyżki, przyznanej jeszcze przez rząd Buzka na odchodnym (nawiasem mówiąc, konstruując pierwszy budżet, nowy rząd mówił o przesunięciu drugiego etapu o rok, podczas konstrukcji obecnego budżetu już w ogóle się żadnych etapach nie wspominało - konkurs polepszania sytuacji finansowej na uczelniach skończył się po pierwszej serii skoków, bo wiatry były niesprzyjające). Dzisiaj coraz więcej wskazuje na to, że nadchodzi czas oszczędności: pracujemy więcej, być może w większych grupach, a jeśli chcemy praktykować to, czym uniwersytet różni się od szkoły zawodowej, czyli indywidualne kontakty z najlepszymi studentami, to możemy sobie to robić na własną rękę, w czasie wolnym od realizacji pensum. To smutne, ale uderza w nas rykoszetem popularne także wśród niektórych uczonych przekonanie, że uniwersytet jest specyficznym zakładem produkcyjnym, w dodatku wytwarzającym niekiedy półprodukty w postaci absolwentów studiów zaocznych, ometkowanych dla niepoznaki tak samo jak ,,dzienni" magistrowie. No to teraz otoczenie nierozumiejące naszej szczególnej roli nie będzie się dziwić naszym kłopotom, tak podobnym do problemów tysięcy firm w naszym kraju. Niestety obawiam się, że nikt nie zaproponuje nam odpraw ani programów osłonowych.