Podczas moich studiów, które przypadły na okres środkowych lat osiemdziesiątych, jedną z nielicznych atrakcji pozazajęciowego życia były bezpłatne pokazy filmowe, jakie się odbywały dwa razy w tygodniu w sali teatralnej przy ulicy Bieruta/Kościelnej w Sosnowcu. Były one zakwalifikowane jako "projekcje dydaktyczne" dla studentów specjalizacji filmoznawczej, ale stosunkowo szybko zyskały szeroką popularność wśród akademickiej braci z innych kierunków (a nawet zaprzyjaźnionych z nią ludzi "z ulicy"). Repertuar był zróżnicowany: od niemych filmów z lat dwudziestych do aktualnych pozycji z repertuaru kinowego. Nic więc dziwnego, że projekcje te stały się elementem życia towarzyskiego; spotykały się na nich grupy koleżeńskie, zacieśniały znajomości męsko-damskie. Frekwencja też, oczywiście, była różna. Zdarzyło mi się tam właśnie obejrzeć po raz pierwszy w życiu "Ptaki" Hitchcocka w towarzystwie chyba trzech czy czterech widzów, kiedy zaś dawano "Amadeusza", na sali zabrakło wolnych miejsc. Zdaje się, że właśnie po tym pokazie gruchnęła na wydziale wieść, że postanowiono zmienić formułę projekcji na zamkniętą: odtąd wstęp na nie mieli uzyskać wyłącznie studenci filmoznawstwa za okazaniem specjalnych zaproszeń. Nowinę tę przyjąłem jako bulwersującą, ale równie bulwersująca zdała mi się wówczas reakcja przynajmniej części moich znajomych. Ku memu zdziwieniu, zamiast dążyć do cofnięcia niekorzystnej dla nas decyzji, na przykład poprzez interwencję na szczeblu samorządu studenckiego, interesowali się oni głównie tym, w jaki sposób można by przez znajomości zdobyć dokument uprawniający do udziału w projekcjach. Jak się ta sprawa zakończyła, nie pomnę, zdaje się że idea reglamentacji seansów obumarła. Przyszła zresztą wtedy "jesień ludów" i w burzliwym okresie początków polskiego kapitalizmu wielu z nas miało na głowie inne sprawy niż oglądanie filmów. Absorbowały nas też czynności związane z pisaniem prac magisterskich i wizją ich rychłej obrony.
Epizod ten pozostaje w mojej pamięci jako jeden
Rys. Marek Rojek |
Dochodzimy w ten sposób do ważnego wniosku, że powszechność "załatwiania" jest wynikiem sytuacji, gdy na każdym kroku różne instytucje stawiają przed człowiekiem zadania, których wykonanie w sposób uczciwy naraża go na ogromne trudności, a na przykład firmom narzucają ograniczenia, których bezwzględne przestrzeganie skutecznie umożliwiałoby jakąkolwiek działalność. Można wtedy, oczywiście, protestować, apelować o zniesienie "biurokratycznych barier", ale wiadomo, że od tego nigdy żadna "biurokratyczna bariera" się nie rozpadła. Znacznie łatwiej jest wymyślić jakiś sposób obejścia niewygodnego przepisu lub poszukanie rozwiązania "na skróty".
Można się zadumać, dlaczego instytucje państwowe i społeczne, zamiast stanowić prawa jasne i przyjazne dla ludzi, nieustannie tworzą nowe pola do działań pokrętnych i, jak się to modnie mówi, "na granicy prawa". Słyszałem niegdyś wyjaśnienie tego fenomenu, które zdaje się tyleż proste, ile przerażające. Otóż niektórzy twierdzą, że jest to strategia jak najbardziej przemyślana, a jej celem jest uwikłanie każdego w sieć nie zawsze jasnych powiązań i podejrzanych interesów. Dzięki temu zwiększa się liczba osób, które mają na sumieniu mniej lub bardziej poważne "minięcia się z przepisami". W razie potrzeby jakaś instytucja może taki przypadek komuś przypomnieć, "nagłośnić" i spowodować, że dana osoba zacznie mieć nieprzyjemności, aż do procesu sądowego włącznie. Przykładowo: na zakup komputerów krajowych obowiązuje VAT, na sprowadzanie z zagranicy - nie. Walczyć o zmianę tego przepisu, to walczyć z wiatrakami. Co więc robi inteligentny przedsiębiorca, chcąc sprzedać sprzęt komputerowy jednemu z ministerstw? Eksportuje swoje komputery do kraju ościennego, skąd je ministerstwo natychmiast importuje, omijając w ten sposób ciężar podatkowy. Korzyść jest obopólna, bo ministerstwo za te same pieniądze (budżetowe) ma więcej sprzętu, a producent na pniu sprzedaje cały towar, bez długotrwałych zabiegów marketingowych. Przez parę lat nikt nie widzi w tym niczego nieuczciwego, aż tu nagle, przedsiębiorca z błahego powodu podpada organowi państwowemu. I nagle, z dnia na dzień okazuje się aferzystą, jego mienie podlega konfiskacie, grupa antyterrorystyczna wyprowadza go o piątej rano w kapciach z mieszkania i osadza w areszcie. Co się dzieje dalej, to wiemy, pisały o tym gazety. Inny przykład: polityk opozycyjny wygrywa wybory i nagle do gazet trafia wiadomość, że, powiedzmy, piętnaście lat temu załatwił sobie telefon poza kolejnością lub nagiął przepisy w zeznaniu podatkowym.
Zwolennicy poglądu, że zjawisko, o którym tu piszę, ma charakter z góry zaplanowany i systemowy, wiążą jego źródło z istotą ustroju totalitarnego. W nim właśnie celem władzy było spowodowanie, aby nikt nie mógł uchodzić za w pełni uczciwego, aby każdego można było trzymać w szachu. Mogłoby się zdawać, że po wybiciu się na niepodległość, po zaprowadzeniu demokracji, tego typu praktyki utracą sens. Skoro jednak nadal okazują się żywotne (a utwierdzamy się w takim przekonaniu niemal na każdym kroku), przedstawiona interpretacja podłoża i mechanizmów kultury "załatwiania jest najpewniej niesłuszna i należałoby się zastanowić nad innym wyjaśnieniem opisywanego fenomenu.