Ani się nie obejrzeliśmy jak minęło (a może dopiero minie) dwadzieścia lat od momentu wprowadzenia w Polsce sposobu zapisywania daty całkowicie odwrotnego do tego, który zwyczajowo obowiązywał u nas przez dziesięciolecia, a może i stulecia. Nakazano zapisywać najpierw rok, później miesiąc, a na końcu dzień. Zalecenie miało się odnosić na szczęście tylko do tekstów urzędowych i oficjalnych, więc nie spowodowało konieczności zmiany powszechnych zwyczajów językowych. Pewne zamieszanie wszak wywołało. Pamiętam, jak wraz z kolegami z grupy studenckiej pisaliśmy jakieś podanie do dziekana (zdaje się, o zgodę na udział w wycieczce i odwołanie w związku z tym zajęć) i postanowiliśmy się dostosować do świeżo wprowadzonej normy zapisu daty. Byłem w delegacji, która wręczała podanie dziekanowi. Ów szybko zaczął czytać nasz tekst: "Zwracamy się z prośbą o odwołanie zajęć w dniu....." - i w tym momencie się zatrzymał, wręcz zaciął, usiłując zinterpretować zapisany przez nas ciąg cyfr i nadać mu akceptowalny w polszczyźnie kształt językowy, po chwili kontynuował: "w dniu... mmmm (tu wydał głos nieartykułowany, po czym dokończył odczytywanie pisma)". Zmianę tę uzasadniano w sposób tyleż prosty, co dla ówczesnych Polaków abstrakcyjny - koniecznością dostosowania się do potrzeb systemów komputerowych.
Z uzasadnieniem tym ani z samą decyzją, oczywiście, nikt publicznie nie dyskutował. Po pierwsze, był to okres tzw. normalizacji po odwołaniu stanu wojennego, gdy próby takiej dyskusji mogły się dla dyskutanta zakończyć wizytą na Rakowieckiej, a może nawet pobytem we Wronkach lub Rawiczu (młodszym czytelnikom Wronki zapewne kojarzą się z wytwórnią kuchenek gazowych i klubem piłkarskim, więc niech zapytają rodziców, a może dziadków, o co chodzi). Po drugie, przeciętny człowiek, a nawet tzw. intelektualista (może zwłaszcza on), o budowie i zasadach działania komputera miał pojęcie blade. Ja na przykład urządzenie mające coś wspólnego z techniką komputerową miałem okazję zobaczyć z daleka dopiero jakiś czas po wprowadzeniu owej normy, gdy w kasach kolejowych pojawiły się drukarki biletów, wyposażone w ekran, na którym kasjerka przy pomocy klawiatury wybierała stację docelową i drogę przejazdu, potem wkładała blankiet biletu w jakąś szczelinę w obudowie i już po chwili wyciągała bilet - najczęściej wydrukowany krzywo, z literkami niemieszczącymi się w rubrykach, naniesionych na arkusz już wcześniej, w drukarni. Na tych biletach rzeczywiście data była wpisana zgodnie z nowym nakazem i przez długi czas było to chyba jedyne miejsce, w którym z takim zapisem można się było spotkać.
Gdy kilka lat później zasiadłem przed monitorem
Jest grudzień 2005 roku. Gdy czytelnik czyta te słowa, już od kilku dni obowiązuje zarządzenie, które wprowadza konieczność wybierania przy każdej rozmowie lokalnej z telefonu stacjonarnego dodatkowych trzech cyfr ("Zero-kierunkowy, Bartek jestem" - takie reklamy pojawiły się w telewizji i wzbudziły zdziwienie zwykłych ludzi). Słyszałem przynajmniej dwa uzasadnienia tej bez wątpienia kłopotliwej zmiany (która byłaby jeszcze bardziej kłopotliwa, gdyby nie wynaleziono aparatów z klawiaturą, pamięcią i automatycznym wybieraniem - może ubocznym celem tej decyzji jest zwiększenie sprzedaży aparatów przez zmuszenie do zakupu nowego urządzenia tych, którzy jeszcze się posługują telefonem z tarczą?). Pierwsze jest takie, że chodzi o "zwiększenie puli wolnych numerów". Przeciętnemu człowiekowi znów trudno ocenić wartość takiego uzasadnienia, ale zdrowy rozsądek każe zauważyć, że w przynajmniej konieczność wybierania zera celu takiego nie spełnia - bo w przeciwnym razie należałoby zero wybierać również z komórek, a o tym nic nie słychać. Drugi argument, z jakim się spotkałem, brzmi na oko nieco wiarygodniej: chodzi mianowicie o to, żeby można było przenosić swój numer telefonu na terenie całego kraju. Ale urzeczywistnienia takiej możliwości pewnie nieprędko doczekamy, wystarczy popatrzeć, jakie są trudności ze zmuszeniem operatorów komórkowych do umożliwienia zatrzymania numeru przy zmianie operatora. Pojawia się też argument o "konieczności dostosowania do standardów europejskich", ale do niego już się przyzwyczailiśmy i można go potraktować jako całkowicie rytualny.
Nie jest to zresztą pierwsza "globalna" zmiana numerów telefonicznych; mieliśmy już np. w Katowicach przejście z początkowej jedynki na dwójkę, potem zmianę usługowych numerów trzycyfrowych na czterocyfrowe. I jeszcze pewnie niejedną zmianę przeżyjemy. Przypuszczam, że nie dalej niż za pięć lat przyszły minister infrastruktury nakaże jeszcze wybijać 0048, a to z powodu "konieczności integracji planów numeracyjnych w jednolitej europejskiej przestrzeni telekomunikacyjnej". I od tego czasu, chcąc porozmawiać przez telefon z sąsiadem, będziemy musieli wybrać trzynaście cyfr. A czy rzeczywiście taka zmiana cokolwiek ułatwi lub usprawni w systemie telekomunikacyjnym - nie potrafię ocenić.
Sztuka pokrętnego uzasadniania decyzji, mających wpływ na życie milionów ludzi, nie ginie. Przeciwnie, nabiera coraz większego rozmachu. Niedawno przeczytałem, że w Unii Europejskiej planuje się zastąpienie monet 1 i 2 euro - banknotami. Powód - chęć zduszenia inflacji i zahamowania drożyzny. I tu już wykazuję zupełny brak wiedzy ekonomicznej, gdyż w żaden sposób nie mogę dojść, co ma piernik do wiatraka. Może by jakiś uczony ekonomista mnie w tej sprawie oświecił, za co w zamian mogę mu gratis udzielić porady językowej.
Piotr Żmigrodzki