Pietrzak i Stanisławski czyli coś na PiS

Starzejący się sportowcy i satyrycy cierpią mniej więcej na tę sama dolegliwość - brak im wyczucia dystansu. Jeszcze udają, że to wszystko taktyka, że oszczędzają siły na efektowny finisz, ale ogólnie (jak to mówi dzisiejsza młodzież) - kicha! Pałętają się to tu, to tam po bieżni. Czasem trochę potruchtają. A czasem podbiegną w odwrotnym kierunku. Na mecie wita ich obojętna cisza i nikogo nie obchodzi tłumaczenie: - Nie mogło być dobrze, skoro na drugim okrążeniu (czyt. "w drugiej zwrotce") wypadłem z rytmu. O ile jednak dawne gwiazdy sportu mogą zawsze zostać trenerami - a gdy już kompletnie nic nie potrafią - dyrektorami sportowymi lub technicznymi w klubach, to tacy artyści kabaretowi muszą się na starość tułać po prowincjonalnych domach kultury, które ze względu na marne ogrzewanie i popsute toalety trudno nazwać domami spokojnej starości.

Dziennikarze jak zarazy unikają spotkań z posiwiałymi weteranami estrady. Nie da się bowiem uciec od natrętnego wspominkarstwa. A czytelnika śliniącego się na widok wywiadu z Dodą czy Mandaryną mało interesuje prezentacja efektownych blizn po ranach odniesionych na froncie walki z cenzurą. Ileż razy można słuchać kombatantów wymachujących pożółkłym maszynopisem: - O tu! Tu mi w skeczu o niedźwiedziu i zajączku, cały tekst misia na Mysiej pochlastali, bo podobno kojarzył się z Breżniewem. A tu? Proszę: słowo "kanibalizm" kazali zastąpić zwrotem: "przejściowe trudności w zaopatrzeniu w mięso i jego przetwory". Spróbujcie sami to wyśpiewać.

To jednak jeszcze nie najgorsza przypadłość, jaka na nich czyha. O ileż groźniejszy staje się w wieku podeszłym flirt artysty z aktualną władzą. Taki mezalians kończy się z reguły pośmiewiskiem z żenującego widoku, jaki przedstawia sobą akt twórczy tknięty atrofią.

I w tym miejscu chciałbym serdecznie pogratulować braciom Kaczyńskim wygrania wyborów w Polsce. Robię to jednak nie z powodów politycznych (z całego programu "Prawa i Sprawiedliwości" najbardziej odpowiada mi jedynie "i"), ale z dobrego serca. Otóż Kaczyńscy dali wreszcie zatrudnienie zasłużonemu artyście kabaretowemu Janowi Pietrzakowi. Przynajmniej od 1989 roku; każda publiczna wypowiedź wspomnianego artysty była lamentem nad jego sytuacją w ojczyźnie. Zmieniały się rządy, prezesi TV, ministrowie kultury, a Jan Pietrzak niezmiennie jęczał i podzwaniał kajdanami na dowód tego, iż komuniści mszczą się na nim za pieśń masową "Żeby Polska była Polską". Niczym z Tolkienowskiego Mordoru, na Pietrzaka cały czas zerkało nienawistne oko sekretarza propagandy KC, nie pozwalając mu wykazać się twórczo. I wreszcie nadszedł ten dzień. Jeszcze sołtysi z tzw. "wschodniej ściany" przypinali do ram rowerów wyborcze urny, by zawieźć je do najbliższego punktu skupu... Jeszcze Kamil Durczok ledwo wiązał koniec z końcem swego tekstu na wejście i wyjście... Jeszcze dzieci Tuska obgryzały nerwowo paznokcie... Jeszcze polityczni abnegaci wołali do żon: - Zobacz no Helenka, co tam leci na Polsacie... A w sztabie wyborczym PiS Jan Pietrzak już brylował na estradzie, dając do wiwatu konkurencji. Ten pośpiech jest całkowicie zrozumiały, jako że podyktowany optymizmem artysty. Przed wielu laty Jan Pietrzak, po jakichś tam (komunistycznych rzecz jasna) wyborach, tak komentował wyniki: "Głosowali jak chcieli. A wybrali, kogo trzeba". Teraz naród, który głosował na Jarosława Kaczyńskiego, wybrał Kazimierza Marcinkiewicza. Miał więc prawo Pietrzak sądzić, że gdy przyjdzie do głosowania na Lecha Kaczyńskiego, to prezydentem zostanie Jan Pietrzak. Niestety, po raz kolejny weterana prezydenckich wyborów opuściło przeczucie i elektorat. Nie jest jednak źle, co udowadnia swą działalnością publicystyczną wieloletni współpracownik i przyjaciel Pietrzaka Jan Tadeusz Stanisławski.

Ten wielce dla kraju zasłużony satyryk

Rys. Marek Rojek
(prędzej wymieniłbym wszystkie dopływy Wołgi niż jego osiągnięcia) stał się ostatnio propagandową tubą PiS-u. No, przesadziłem, może nie od razu tubą, ale z pewnością tubką - o dość dwuznacznej zresztą zawartości. Przed 30. laty J.T. Stanisławski firmował swoje radiowe teksty (we wspaniałym "Ilustrowanym Tygodniku Rozrywkowym" w reż. Jerzego Markuszewskiego) jako "Profesor mniemanologii stosowanej". Niewątpliwie Lech Kaczyński powinien mu ten tytuł uwiarygodnić. Wiele się bowiem Stanisławski w okresie PRL-u nauczył. Przyswoił sobie podstawowe hasło satyryków z "Żołnierza Wolności" czy "Trybuny Ludu", które brzmiało: "Jak trwoga to po wroga" I sięga Stanisławski nader chętnie po jedynego liczącego się przeciwnika, czyli "Platformę Obywatelską". W swoich felietonikach zamieszczanych w dodatku telewizyjnym "Rzeczpospolitej" daje on przykłady wytwornego stylu i elegancji, peerelowskiej właśnie proweniencji. "Jeszcze do niedawna obowiązywała u nas w TV moda na sukces w tuski i rokitki! Obecnie obowiązują komorówki stebnowane w stefany i niesiołówki, tu i ówdzie obdziergiwane schetynami". (4.11.05). Albo coś takiego: "Pani Gronkiewicz wróciła z Londynu dobrze odżywiona, życzliwa, uśmiechnięta. A co się uśmiechnie - to nic, tylko widzę, jak górnymi ząbkami wysysa Kaczyńskiemu prezydenturę stołeczną z tętnicy szyjnej!!! (11.11.05.). "Wykładam to kolegom prezenterom i socjologom, którzy nadal nie wiedzą, kto wygrał wybory, i ciągle podsuwają mi pod nos histerie pana Komorowskiego albo impertynencje pani Gronkiewicz. Proszę Koleżeństwa, tych dwoje naprawdę nie ma nic do gadania w PO" (7.10.05). W felietonie z 28.10.05., Stanisławski nie może się powstrzymać (a w tym wieku trzeba uważać na emocje, a zwłaszcza na zwieracze), by nie wymienić blisko 30 nazwisk bądź instytucji "podmiotów wystrychniętych przez naród na dudka". "Wymienionym i niewymienionym wystrychniętym na dudka przez naród polski życzę, aby się jak najszybciej z tym narodem pogodzili, bo przecież z niego żyją". Pan Stanisławski wie, co mówi. Mnie już raz wystrychnął na dudka. Pod koniec lat 80. przebywał on w Chicago i tam pisywał felietony do polonijnego pisma "Relax - Ilustrowany Magazyn Polski". Koledzy znając moją słabość do wspomnianego już ITR-u, złośliwie przysyłali mi te popisy grafomaństwa czystej wody. Któż był bohaterem tych ociekających serwilizmem, ohydnie lizusowskich tekstów? No, kto zgadnie? Violetta Villas!! Tak, Villas i jej poślubiony - na krótko - rzekomy milioner (Kowalczyk?). Wówczas wydawało mi się, że czegoś równie głupiego już nigdy nie przeczytam. Ale Stanisławski robi, co może!

W najbliższym jak sądzę czasie, nasza dziatwa szkolna będzie miała powód do narodowej dumy. W klasie zawiśnie - obok portretów J. Wybickiego ("Mazurek Dąbrowskiego"), M. Konopnickiej ("Rota"), A. Felińskiego ("Boże coś Polskę") - portret J. Pietrzaka ("Żeby Polska była Polską"). Kiedy to nastąpi, ja bardzo proszę, aby w dolnym rogu umieścić małe legitymacyjne zdjęcie J.T. Stanisławskiego, jego wiernego akolity. To za autorstwo pieśni: "Orkiestry dęte". Bo jaka by to była Polska, bez dętej propagandy?

Jerzy Parzniewski

Autorzy: Jerzy Parzniewski, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania: