Konferencje naukowe, jak wiadomo, mogą się odbywać w gmachach uniwersyteckich lub w specjalnie w tym celu .
Jej uczestnikami byli: Wielki (Choć Ciagle Jeszcze Dobrze Się Zapowiadający) Językoznawca z Prawej Strony Wisły, Przejęty Przedstawiciel Gospodarzy Konferencji i ja. "Oj, niedobrze, niedobrze", zaczął Wielki (...) Językoznawca z Prawej Strony Wisły, niczym w radiowym słuchowisku o trzech rycerzach. "A czemu niedobrze?", zainteresował się Przejęty Przedstawiciel Gospodarzy. "Chrzanowski został ministrem sprawiedliwości w nowym rządzie!", oznajmił Wielki Językoznawca drżącym głosem. Przedstawiciel Gospodarzy potwierdził: "Tak, to rzeczywiście niedobrze...". W tym miejscu postanowiłem włączyć się do rozmowy i zapytałem, dlaczego mówiący sądzą, że jest niedobrze, iż ten dobrotliwy starszy pan, za jakiego uważałem wówczas (i bieg wydarzeń tego poglądu nie zmienił) przewodniczącego ZChN-u, zajął stanowisko ministerialne. "Źle jest, gdy stanowisko ministra sprawiedliwości obejmuje przedstawiciel TAKIEJ partii", oznajmił Wielki Językoznawca równie dobitnie, jak dzień wcześniej odsłaniał nam, prostaczkom, tajniki nowoczesnego językoznawstwa. "Oj, źle, źle", zajęczał Przedstawiciel Gospodarzy, jeszcze wyraźniej przejęty. Potem przez dłuższą chwilę wymieniali jeszcze komentarze na ten sam temat, których już dokładnie nie pamiętam. Rozmowa była zresztą standardowa, jedna z wielu, jakie się w tamtych dniach toczyło przy różnych okazjach. Wypowiadane opinie również, jakby je kto zaczerpnął z jednej z ukazujących się wówczas gazet.
Dziś rozmowa taka byłaby już niemożliwa. I to wcale nie dlatego, iż Wiesław Chrzanowski nie okazał się demonicznym inkwizytorem, ale przeciwnie, poczciwym intelektualistą, chwilami zagubionym na pozycji, na jaką wyniósł go bieg politycznych zdarzeń (później został jeszcze marszałkiem sejmu i tu jego zagubienie wydawało się jeszcze wyraźniejsze). I nie dlatego, że ten rząd, którego tak się bał Wielki Językoznawca, przetrwał tylko niespełna pół roku, bynajmniej nie z powodu rzekomej niekompetencji nieszczęsnego Chrzanowskiego. I nie dlatego, że ZChN, ówczesny wróg publiczny numer jeden, dziś chyba ostatecznie osunął się w niebyt, a sławny wokalista, który postponował partię Niesiołowskiego w utworze, będącym trawestacją katolickiej pieśni eucharystycznej, wycofał się z tego i po latach za swój czyn przeprosił, rzeczony Niesiołowski zaś, jeśli dziś kogoś straszy, to co najwyżej przechodniów, przejeżdżając koło nich z dużą prędkością na rowerze (miałem takie z nim spotkanie w pewnym łódzkim parku, po którym spacerowałem niedawno, rzecz jasna, w przerwie konferencji naukowej). I też nie dlatego, że Wielki Językoznawca z Prawej Strony Wisły przestał się dobrze zapowiadać i poświęcił się służbie publicznej jako rektor jednej z prowincjonalnych uczelni w mieście położonym jednak zasadniczo na lewym brzegu Wisły. Ani nie dlatego, że Przejęty Przedstawiciel Gospodarzy zajął się z kolei (przejściowo) służbą publiczną jako organizator festiwali folklorystycznych we wsiach okolic Siedlec. Przyczyna jest inna.
Początek lat dziewięćdziesiątych wspominam jako okres nieprawdopodobnego zainteresowania życiem politycznym. Niewątpliwie wiązało się to z jego uwolnieniem, odrodzeniem po dekadach życia fikcyjnego i w istocie tajnego, dla zwykłych ludzi widocznego tylko w postaci akademii ku czci i transmitowanych wielogodzinnych obrad zjazdów i plenów PZPR. Wtedy to oglądało się transmisje obrad parlamentu, z wypiekami na twarzy słuchało przemówień i polemik politycznych adwersarzy, nie opuszczało się też wieczornych programów publicystycznych. Wtedy to właśnie, podążając na poranne zajęcia (jeszcze do Sosnowca), gdy spotkałem w autobusie znajomą studentkę, mogłem z nią przedyskutować szczegóły obejrzanych poprzedniego wieczoru "Interpelacji", czy innych programów z udziałem braci Kaczyńskich, czy Michnika. Wtedy to w przerwach posiedzeń naukowych dyskutowano o polityce. Wtedy też doznałem jednego z większych moich zdziwień, gdy przed seminarium w poważnym instytucie PAN-owskim jedna z osób wyjęła memoriał popierający nowelizację ustawy o aborcji i zaproponowała zebranym złożenie podpisów.
Dzisiaj to wszystko przeminęło tak zdecydowanie, że aż wydaje się nierzeczywiste. Gazety, które swoją tożsamość budowały na walce politycznej, zamieniły się w jakieś dziwne poradniki, drukujące wskazówki, jak zdać egzamin, zdobyć wcześniejszą emeryturę, wymienić nieaktualne prawo jazdy na nowe, uczące języków obcych, podpowiadające, jaką szkołę wybrać, jak się ubierać będąc studentem i gdzie spędzać piątkowe wieczory, by być "trendy" itp., itd. Młodzi ludzie, jeśli się czymś w ogole interesują, to na pewno nie współczesnym życiem politycznym (wyjąwszy to wąskie grono, które wyznaczyło sobie za cel zrobienie kariery w strukturach państwowych, ale to jednak mniejszość). I choć teksty ostre politycznie nadal się, oczywiście, ukazują, publikowane są niejako przy okazji, bo i cała gazeta powoli staje się dodatkiem do różnorodnych mniej lub bardziej praktycznych fantów, którymi mami się przyszłych nabywców.
Przyczyną tej utraty zainteresowania publiczności życiem politycznym wydaje się znudzenie, wywołane wrażeniem, że jednak mamy do czynienia, choć nie chcieliśmy w to wierzyć, z życiem fasadowym. Po co śledzić obrady sejmu, skoro, czego dowiodły przesłuchania w sprawie Rywina, prawdziwe decyzje polityczne zapadają zupełnie gdzie indziej i w zupełnie inny sposób? Z kolei: po co tracić czas na oglądanie tasiemcowych przesłuchań telewizyjnych, skoro w ostateczności i tak zapadnie decyzja całą pracę komisji w pewnym sensie unieważniająca? Dużą rolę odgrywa też przesyt codzienną szamotaniną i szermierką na słowa, uprawianą przez polityków w coraz liczniejszych stacjach radiowych i telewizyjnych, a podsycaną jeszcze przez dziennikarzy, żądnych "polemicznej krwi" i "retorycznego mięsa". Inna koncepcja tłumaczy niechęć ludzi do rozmów o polityce przygnębieniem obecnym stanem życia politycznego: jest źle, a może być jeszcze gorzej, więc nawet szkoda o tym gadać, lepiej szukać weselszych tematów.
Niezależnie od tego, która wersja odpowiada prawdzie, muszę przyznać, że wtedy, w tych gorących dniach, nigdy bym nie uwierzył, gdyby ktoś przepowiadał, że taki stan jak dzisiejszy nastąpi.