W katowickim teatrze "Korez" już prawie od dwóch lat odbywają się pokazy filmów krótkometrażowych, których autorami są początkujący reżyserzy, operatorzy i producenci (a nierzadko i amatorzy aktorstwa), studiujący na Wydziale Radia i Telewizji im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ. W tym roku cykl pokazów zatytułowany jest "Krótki metraż... w pełnym metrażu!".
Wszystkie pokazy w "Korezie" poprzedzone są projekcjami reklam z całego świata, i to "nie całkiem nowych", jak określają je organizatorzy. Są to krótkie filmy z lat 70-tych, 80-tych i początku 90-tych. Warto przyjrzeć się uważnie tym realizacjom - czasem wydają się one komiczne, czasem kiczowate, czasem po prostu głupie. Choć przyznać trzeba, że komizm niektórych reklam wynika ze zmieniających się szybko realiów świata konsumpcji, a nie przez jakość samych filmów. Stworzono je w zupełnie innym kontekście społecznym i politycznym, i to właśnie nasz dystans do tego kontekstu wywołuje salwy śmiechu. Nie można jednak zapominać, że nasz dzisiejszy świat notorycznej konsumpcji, wykreowała właśnie reklama telewizyjna, głównie poprzez takie realizacje, jak te prezentowane na pokazie.
Główna część marcowego spotkania składała się z siedmiu filmów studentów UŚ. Reprezentowały one doprawdy szeroki przekrój tematyczny i gatunkowy. Brak w nich jakiejś wspólnej ideologii pokoleniowej czy też wspólnych metod twórczych. Jedynym podzielanym przez większość studentów zamiłowaniem wydaje się być ograniczanie palety barwnej, zwłaszcza przejście w stronę zieleni, a więc eliminacja czerwieni z obrazu. Czy skrywa się za tym jakiś wyrazisty cel, poza chęcią "uplastycznienia", estetyzacji obrazu? Trudno powiedzieć. Może chęć pokazania człowieka jako bezkrwistego manekina?
Ta idea mogła zapewne przyświecać autorowi pierwszego z pokazywanych filmów - Testu, którego reżyserem jest Tomasz Szołtysik. Jego etiuda to w istocie krótki film fabularny - autorski, w pełni wykreowany świat przedstawiony, trafnie osadzony w najnowszych "dziełach" katowickiego pejzażu architektonicznego. To opowieść o pewnej korporacji i o jej polityce zniewolenia, rodem z Orwella. Korporacja kontroluje swych pracowników, podgląda ich non-stop, nawet w ich własnych mieszkaniach, które tak naprawdę należą do firmy. Film jest rodzajem wariacji na podstawie Nikity - opisywana tu korporacja wykorzystuje swych agentów w podobny sposób, jak w filmie Bessona. Jest to jednak już nowa epoka agentów - wyposażeni są oni w implanty, które są zarazem kartą imienną, i kluczem do drzwi siedziby firmy. Pojawia się tu jednak ciekawy motyw "neutralizacji dzieci". Może pochodzi on z fascynacji autorów dziełem Huxleya? W każdym razie owa "neutralizacja" jest głównym zajęciem bohaterki, której historia relacjonowana jest przez nadzorców, czy też egzekutorów. Jej chęć uratowania jednego dziecka, powodowana może instynktem macierzyńskim, może rodzajem reminiscencji z jej własnego dzieciństwa poddanego firmie i jej manipulacjom genetyczno-neurologicznym, staje się powodem niesubordynacji wobec korporacji. Film jest ciekawą refleksją nad zmakdonaldyzowanym i zdehumanizowanym światem. Jest to rodzaj futurystycznej baśni o całkiem współczesnych problemach - poddaństwa wobec firm, karteli i wielkich korporacji, które nie pozwalają człowiekowi na ludzkie odruchy, zmuszając go do mechanicznej pracy, często na granicy moralności. Jest to też w pewnym sensie krytyka współczesnego mitu bizneswomen, poświęcających swój czas pracy, zamiast macierzyństwu. Ale może to zbyt daleko idące interpretacje? Może chodziło tylko o pokazanie kilku gadżetów technologicznych i opowiedzenie ciekawej, kryminalnej historyjki? Chyba jednak nie.
W każdym razie udało się reżyserowi przemycić kilka refleksji na temat współczesności. Jedną z nich jest stwierdzenie o roli, jaką pełni dom. Choć bohaterce wydaje się on bezpieczną przystanią, okazuje się tylko przyczółkiem firmy. To przestrzeń, która dawno przestała być prywatna i intymna. To tylko jeden z pokoików w ogólnospołecznym programie typu "Big Brother". Egzekutor z przekąsem podkreśla, że agentka po wykryciu swej zbrodni bezmyślnie kryje się w swym domu. Tak, jakby miał być schronieniem, a nie zbudowaną przez firmę poczekalnią, w której odmierzany czas to ostatnie minuty przed egzekucją. Tak jakby był azylem, a nie terrarium. Dom to nic więcej, niż proste pomieszczenia, wypełnione modnymi, drogimi meblami z katalogu, które można w razie potrzeby wymienić. To neutralne miejsce, gdzie nie ma śladu osobowości mieszkańca. To miejsce idealne dla każdego z modelowych pracowników korporacji. Po szybkim uprzątnięciu, nadaje się do ponownego zamieszkania, przez kolejnego yuppies'a. I choć nasze mieszkania jeszcze tak nie wyglądają, to niedługo trzeba będzie na to czekać: wszak naczelnym celem znacznej części młodzieży jest już dziś zatrudnienie w dużej firmie i wykonywanie dobrze płatnych, choć może mało atrakcyjnych czynności. Microsoft jest tu symbolem idealnego miejsca pracy. Pod tym względem Test, choć jest filmem krótkim, wydaje się być znaczącym "dziełkiem". Z niecierpliwością należy oczekiwać kolejnych realizacji reżysera.
Kolejnym interesującym utworem pokazywanym w "Korezie" był film Radosława Chrześcijańskiego Tak, słucham. Utwór ten porusza zarówno swoją tematyką, jak i prostotą realizacji. Obnaża problemy emocjonalne, jakie dotyczą przeciętnego człowieka w średnim wieku. Dorosły mężczyzna dowiaduje się o nagłym zasłabnięciu swej matki. Ogarnia go nagły strach. Odwiedza matkę w szpitalu - ona pociesza go, że czuje się dobrze - ale nie sprawia mu to ulgi. Strach przyczaił się tylko na chwilę. Tak naprawdę w bohaterze już narodziło się poczucie osamotnienia. I niespotykany dotąd lęk. Co będzie, jeśli matka umrze? Czy inne kobiety mogą ją zastąpić? Żona - która albo śpi, albo się pakuje, albo jest nieobecna? Koleżanka ze szkoły, z którą można co najwyżej się przespać, bo przecież nawet nie porozmawiać? Nie ma takiej kobiety, która, jak matka trzymałaby jego zdjęcie w szufladzie biurka...
I właśnie wtedy, gdy bohater próbuje zagłuszyć swój strach, chodząc po supermarkecie i kochając się z napotkaną znajomą - właśnie wtedy - matka opuszcza ten świat. Opuszcza go na zawsze. Opuszcza syna. I pozostaje tylko daleka żona, której nie zdążył kupić chusteczek do higieny intymnej, a której nie obeszło wcale zasłabnięcie starszej kobiety. Pozostaje tylko znajoma ubierająca się w popłochu przed przyjściem męża z pracy i synka ze szkoły. Bohatera ogłusza jednak przeczucie klęski, lęk, paniczny strach o ukochaną osobę. Jedyną, która zapewne kocha go naprawdę i bezwarunkowo. Porusza się i postępuje jak manekin. Krew, zdaje się, odpłynęła z jego twarzy już w chwili wizyty w szpitalu. Ból chwyta za trzewia, ale dopiero w pustych ścianach własnego domu. Żona już wyjechała. Znajoma została wraz ze swoją posmutniałą z powodu zdrady rodziną. On siedzi sam w pustym mieszkaniu i ma ochotę wyć z bólu. A jednak nie czyni tego. Choć może powinien? Zamiast tego szybko odbiera dzwoniący telefon. Głos w słuchawce informuje o zgonie jego matki.
Ten bardzo kameralny film porusza zwłaszcza dzięki prostocie użytych tu środków i ascezie scenariusza. Wiele kwestii po prostu przemilczano. Właściwie bohater jest tak samotny, że nie ma z kim rozmawiać. Jedyna kobieta, która dużo mówi, mówi o błahostkach. Nie można nawiązać z nią prawdziwego kontaktu. Nie można jej powiedzieć o własnym lęku. Żony nie ma, zresztą, czy chciałaby słuchać, zaprzątnięta własnymi sprawami? Ta, z którą można było porozmawiać, której można było się zwierzyć - umarła. Dzięki szkicowym dialogom, celebrowaniu powoli upływającej chwili, notorycznemu stosowaniu odbarwienia - odrealnienia obrazu oraz dzięki grze aktorów przypominającej atmosferę gabinetu figur woskowych, ten krótki film zawiera coś prawdziwego i przerażającego. Pokazano tu w sposób bardzo sugestywny nagłe osamotnienie człowieka wobec śmierci matki. Pokazano strach i paraliż wywołany lękiem. Pokazano nieumiejętność komunikowania się ludzi. I co najbardziej porażające - niemożliwość dzielenia bólu po stracie bliskiej osoby.
Wydaje się, że klimat tej etiudy bliski jest spojrzeniu Krzysztofa Kieślowskiego na człowieka. To spojrzenie prosto w oczy, z bardzo bliskiej odległości - z tak bliska, że widać pory na skórze i czuć ciepło oddechu. Przydałoby się współczesnemu polskiemu kinu takie wnikliwe oko, badające ludzi z powagą, ale i z serdecznością, bez pogardy. Może Radosław Chrześcijański spełni te nadzieje?
Jeszcze jeden z pokazywanych w "Korezie" filmów wzbudził mój entuzjazm jako bardzo dojrzałe dzieło młodego twórcy. To 1982, film zrealizowany przez Aleksandra Duraja. Jest to rodzaj filmowej impresji na temat stanu wojennego, demonstracji i kwestii oporu młodych ludzi wobec systemu politycznego. To niewątpliwie najbardziej plastyczny spośród omawianych filmów. Demonstracja pokazana jest tu jak prześwietlona, porysowana i porwana taśma wideo. Postaci są zamazane, wyglądają trochę jak bohaterowie kreskówek, trochę jak cienie na ścianie. To takie zjawy z przeszłości, zaklęte w taśmie filmowej. Daleko posunięto tu grafizację obrazu - momentami ów prześwietlony, mocno skontrastowany obraz wpada w sepię, momentami w zieleń. Jak echo powraca tu sen, marzenie o spotkaniu z ukochaną wśród śniegu, o pocałunku z piękną dziewczyną w berecie. Sen ów przerywany jest przez brutalne sceny pobicia opozycjonisty przez milicję i przez sceny pokazujące oczekującą żonę, piorącą, gotującą obiad dla nieobecnego męża i przestraszoną z powodu rewizji. Drukowanie ulotek urasta do rangi symbolu, wielkiego czynu, za który płaci się śmiercią, lub przynajmniej utratą zębów i złamaniami kończyn. Cała historia jest jednak rozmytym snem, niechcianą reminiscencją, opowieścią z kart książki do historii.
Profesjonalne użycie środków filmowych i poruszanie ważnego z punktu widzenia historii tematu w sposób mądry, jednocześnie dokumentalistyczny i odrealniony, budzi szacunek dla młodego twórcy. Pokazuje rozwagę, z jaką zmierzyli się z tym trudnym przecież i niechcianym tematem. Daje jednak znać o ich świadomości epoki, w jakiej wyrośli, o jakiej się ostatnio nie mówi, gdyż głównym tematem dorosłych filmowców jest dziś aplauz dla zjednoczonej Europy. Ta chęć powrotu do korzeni, próba zarejestrowania stanu własnej świadomości i kontekstu, z jakiego się wyrosło wydaje się ważnym gestem młodego reżysera. Może takie podejście jest początkiem renesansu filmu politycznego i społecznego? Czas pokaże.
Oprócz wspomnianych filmów na marcowym pokazie w "Korezie" można było zobaczyć kilka naprawdę krótkich filmów, takich jak Mecz Macieja Długaja - rodzaj impresji na temat dzieciństwa, marzeń, starych fotografii i boksu - czy też Saragina Igi Mikler -teledysk, bawiący się przestrzenią teatru i śmietnika życia ludzkiego oraz ukazujący estetyczną fascynację kobiecością (problem czarownicy) i rytualną śmiercią. Pokazano także dwie nieco dłuższe opowieści: Kamienicę Magdaleny Piekorz i Antidotum Artura Sochana. Pierwsza to symboliczne ujęcie życia ludzkiego jako wspinania się po schodach w kamienicy i spotykania sąsiadów. Druga to przydługa historia oświecenia pijaków i łapserdaków oraz ich refleksje egzystencjalne wywołane spożyciem dużej ilości taniego wina (którego ponoć nie ma w niebie). Oba filmy mają niestety posmak szkolnych etiud: natrętnego metaforyzowania i naiwnego filozofowania.
Jednak prawdziwie pocieszający jest fakt, że młodzi artyści przechodzą ów "symboliczno-refleksyjny" etap, by wyciągnąć wnioski ze swych błędów. Dowodem na taki rozwój świadomości twórczej jest film, pokazany w "Korezie" jako film mistrzowski, a więc zrealizowany przez dojrzałego już twórcę. Mowa o dokumencie Magdaleny Piekorz, Bośnia - znaleźć, zobaczyć, pochować. To wstrząsające świadectwo ze zbrodni wojennych popełnionych w Potoczanach i Rizvanovici. Kobiety, które przeżyły wojnę poszukują ciał swych mężów, synów i braci. Problem polega na trudności identyfikacji po latach zwłok z masowych mogił. A przecież, aby móc kogoś opłakiwać, trzeba najpierw jego ciało złożyć w ziemi. Nie można przeprowadzić symbolicznego pochówku, Koran nie przewiduje takiej możliwości (musi najpierw być pogrzeb, by mogła nastąpić żałoba). Tak więc kobiety we wciąż kolorowych chustach na głowach, chodzą pomiędzy tysiącami szkieletów i szukają swej rodziny. Dla nich, jak i dla szefa ekshumacji, dr Ewy Kolonowski z Polski, "kości mówią".
Ten przerażający dokument, nie byłby filmem prawdziwie poruszającym, gdyby autorka nie nauczyła się, że dobry dokument to taki, który opowiada historię bohaterów, nie eksponując postaci reżysera. Stąd brak tu symboli czy potępiającego bestialstwa komentarza. Proste zdjęcia, dokumentujące poszukiwania kobiet i ich wypowiedzi do kamery, proste słowa kobiet, czasem skąpy, rzeczowy komentarz, wyjaśniający raczej okoliczności, niż nawracający czy pouczający. To wszystko. Ten okrojony, ascetyczny warsztat pozwolił "historii się samej opowiedzieć", pozwolił stworzyć doskonały film nie tylko o tej konkretnej tragedii, ale i o tragedii wojny w ogóle. Magdalena Piekorz, kręcąca Bośnię... to już zupełnie inny, dojrzały twórca, niż dziewczyna sprzed kilku lat, opowiadająca językiem symboli o ludzkim losie. Nie ma tu śladu po staczających się ze stopni jabłkach, kobiety piją wspólnie herbatę. Śmierć nie jest już światłem na strychu, lecz stosami szkieletów. Ale dzięki temu, jest to twórczość nie tylko dojrzała, ale i wywołująca prawdziwe poruszenie wśród widzów. Jest to przy tym opowiadanie pełne taktu i szacunku dla człowieka. Symbole konstytuują się same z prostych szczegółów życia codziennego. Białych rękawiczek, które trudno założyć na zmarznięte dłonie. Kolorowych chustek na siwych włosach. Ukradkiem wycieranych łez nad filiżanką parującej herbaty. Oszalałego tańca much przyciągniętych zapachem ludzkich zwłok. Zielonego strzępka swetra, który pozwala rozpoznać syna wśród szkieletów...
To właśnie prosty język obrazów, którego tak trudno się nauczyć świadczy tu o mistrzostwie reżysera. To także lojalność wobec drugiego człowieka, nakazująca czasem wyłączyć kamerę, a czasem odwrócić ją w drugą stronę. Można mieć nadzieję, że przypadek Magdy nie będzie odosobnionym wśród studentów WRTV Uniwersytetu Śląskiego.