Różnica czasu

Gdy pisałem ostatni felieton, to byliśmy poza Unią i mieliśmy rząd, do którego niestety już przywykliśmy. Teraz jesteśmy w Unii, a rząd zapowiada się nowy i tylko jeszcze nie wiadomo, czy będzie to facelifting, czy całkiem coś nowego (przynajmniej w chwili, gdy stukam w klawiaturę). Miejmy nadzieję, że nie będzie to żadna hipernowość, bo tego moglibyśmy nie przeżyć. To już lepiej zachować pewną ciągłość i złożyć coś z tych polityków, których znamy. Mniej więcej tak jak w znanej komedii ,,Sami swoi": jej bohaterowie wybrali osiedlenie w pobliżu dawnych wrogów, bo zawsze to bezpieczniej obcować ze złem, które się zna, niż uczyć się nowego.

Niemniej na trochę nowości chyba zasłużyliśmy. Pożądaną nowością byłoby na przykład zmniejszenie tempa wprowadzania nowości

Rys. Marek Rojek
Rys. Marek Rojek
przez ministerstwo opiekujące się edukacją wyższą. Do tej pory urzędnicy dokładali wielu starań, aby z regularnością gejzera w parku Yellowstone zalewać środowisko produktami swojej działalności. Gejzer był regularny, tyle, że jego zegar był nieco przestawiony i dlatego decyzje w postaci rozporządzeń wykonywalnych od zaraz pojawiały się w trakcie roku akademickiego. Różnice między sferą biurokratyczną a uniwersytecką są rozliczne, należy do nich między innymi zupełnie inne traktowanie zegarka i kalendarza. Gdy biurokrata słyszy ,,ósma rano", to znaczy to ósma rano. Ale na uczelni jest to najwcześniej kwadrans po ósmej, a najpewniej nawet pół do dziewiątej, jeśli udało się połączyć dwie godziny zajęć i zrealizować je bez przerwy. Zresztą dla procesu twórczego, jakim jest kształcenie studentów, ósma rano jest porą barbarzyńską i trudno się spodziewać, aby o takiej porze można było mówić o efektywności nauczania. Owszem, zdarzają się tzw. ,,skowronki", ale szczerze mówiąc - ile ich jest? Niestety, wciąż nie bierze się pod uwagę ochrony naturalnego środowiska umysłu, który wcześnie rano powinien skupiać się raczej nad kawą, rogalikiem i ewentualnie lekturą porannej gazety (dla niskociśnieniowców nieodzownej w celu zmuszenia krwi do szybszego krążenia). Może kiedyś znajdzie się w ustawie wymóg, by przed śniadaniem nie dyskutować na tematy naukowe, co wiązałoby się z rozpoczynaniem zajęć najwcześniej o dziewiątej. Na to jednak pewnie biurokraci nie wpadną.

Inna sprawa poza zasięgiem biurokratycznej wyobraźni to specyficzny kalendarz działań uniwersyteckich. Już po roku pracy każdy asystent orientuje się, że nie ma sensu wyznaczać nawet najbardziej banalnego spotkania z wyprzedzeniem dwóch albo trzech dni. Kultura akademicka wymaga co najmniej tygodnia, bo to jest najkrótszy okres, w którym zainteresowani pojawią się w macierzystej jednostce i odbiorą zawiadomienia. Lepiej jest założyć wyprzedzenie dwutygodniowe. Oczywiście zdarzają się sytuacje ekstremalne i niejeden kierownik katedry albo dyrektor instytutu potrafi podać przykłady kolegów, których widuje raz w semestrze. Podobno mają zajęcia na innych wydziałach, a u siebie bywają właśnie wtedy, gdy szefa nie ma. No, ale przyjmijmy, że są to zachowania ekscentryczne, które nawet na liberalnych kierunkach mogą być tolerowane jedynie do najbliższej oceny pracownika. Natomiast jakiekolwiek zmiany trybu studiowania w trakcie roku akademickiego są świętokradztwem, które powinno się piętnować szczególnie surowo. Na argumenty, że nowoczesność pędzi i trzeba jej dotrzymywać kroku, należy stanowczo odpowiadać, iż po pierwsze pęd może wywołać zadyszkę, a po drugie bez uniwersytetu nie byłoby nowoczesności. Zatem jak mawiają Anglicy, nie należy stawiać wozu przed konia. Uniwersytet jako instytucja europejskiej cywilizacji żyje swoim tempem i dzięki Bogu bez nerwowego pośpiechu przetrwał ponad osiemset lat, czyli więcej niż dwieście nominalnych kadencji ministra edukacji narodowej. Zaś biorąc pod uwagę, że z powodu pośpiechu te kadencje bywają skracane, dystans ów jest jeszcze większy. Ministrowie odchodzą szybciej niż trwa wykształcenie magistra, więc powinni mieć trochę więcej szacunku dla tradycji, która i bez urzędowych wskazówek jakoś sobie radziła. A już zwłaszcza powinni powtarzać co rano (nawet przed śniadaniem): nie będę zaskakiwać uczelni moimi rozporządzeniami. Minister wytoczy jeszcze argument: to niej, to koledzy z Unii. Z tymi rzeczywiście może być pewien problem, bo już tak ładnie sobie w Brukseli czy innym Strasburgu zaprojektowali, jak ma wyglądać model kształcenia wyższego, iż teraz łatwo nie popuszczą. Słyszymy ,,deklaracja bolońska", ,,deklaracja lizbońska", a potem okazuje się, że trzeba migiem wdrażać idee, które może nie treścią, ale formą przypominają decyzje ludowego komisarza. Przejęliśmy już naukometrię, zdaje się przerastając mistrzów, przygotowaliśmy sposoby przeliczania punktów kredytowych. Przy okazji trwa ujednolicanie programów, aby wszędzie uczono mniej więcej tego samego, podobno w celu ułatwienia studentom przenoszenia się z uczelni na Peloponezie do innej - w Kirunie. Ale po co się przenosić, jeśli wszędzie będzie tak samo? Chyba, że w Grecji będą studiować zimą, a fala upałów wygna ich do Skandynawii. Gdyby w Padwie uczono tego samego, co w Krakowie, to Kopernik nie musiałby się fatygować. Podobnie zresztą dziwaczny jest projekt przymusowego podziału jednolitych studiów magisterskich na dwa etapy. Może się taki podział naturalnie narzuca na niektórych kierunkach, ale przeważnie będzie to zabieg sztuczny, sprzeczny z tradycją i prawie na pewno obniżający jakość wykształcenia. Zamiast tego, przynajmniej w Polsce, wskutek działalności biurokratów należałoby co rychlej wprowadzić semestry zerowe, służące podniesieniu katastrofalnego poziomu kandydatów, którzy opuścili szkoły średnie z garbem niewiedzy. Tym samym garbem, który ma wielbłąd, czyli koń zaprojektowany przez komisję.