Z zapisków kształconego w PRL

Dzień 11 września 2001 roku pozostanie w mojej pamięci jako data szczególna. Czytający te słowa może ocenić, że w stwierdzeniu tym nie ma niczego dziwnego, a nawet, że z jakichś powodów popadłem w egzaltację i poniewczasie doszlusowałem do tych, co jak mantrę powtarzają frazę, iż "po 11 września nic już nie będzie takie jak wcześniej". Ja mam wszak zupełnie inne powody, by tak sądzić.

Rys. Marek Rojek
Rys. Marek Rojek
Wczesnym popołudniem tego dnia, włączywszy przypadkowo telewizor, obejrzałem program z cyklu Rewizja nadzwyczajna, przez decydentów z Woronicza chyba celowo ukryty w pasmie zerowej oglądalności, odsłaniający nowe fakty związane z obroną Westerplatte. Z audycji tej wynikało, że legendarny dowódca tej placówki, major Henryk Sucharski, miał po kilkudziesięciu godzinach oblężenia doznać załamania nerwowego i wydać rozkaz kapitulacji; jego zastępca (którego nazwiska nie pomnę) odmówił podporządkowania się, odizolował dowódcę (tzn. nałożył na niego areszt) i przez następne kilka dni faktycznie to on dowodził walką aż do ostatecznej kapitulacji 7 września. Wymowa całości materiału (z zeznaniami świadków - niektórzy pozwolili je ujawnić dopiero po swojej śmierci) była taka, że kluczowa teza mogła się wydawać stosunkowo prawdopodobna.

Należę do pokolenia, dla którego historia żołnierzy z Westerplatte stanowiła ważny składnik edukacji szkolnej. Bodaj od szóstej klasy szkoły podstawowej, każdego września na lekcjach języka polskiego omawialiśmy rozmaite teksty związane z tym wydarzeniem (jak przez mgłę pamiętam na przykład czytankę o rodzinnych stronach Sucharskiego). Pisaliśmy też tzw. rozprawkę nt. Westerplatte - polskie Termopile, w której mieliśmy dowieść analogii między tymi historycznymi bitwami. Do tego dochodził film z pomnikowym (tak go w każdym razie dziś widzę) Zygmuntem Hübnerem w roli majora, niezliczone akademie rocznicowe, wiersz Gałczyńskiego itp. Są to świadectwa sposobu, w jaki Westerplatte funkcjonowało w świadomości osób wychowywanych w naszym kraju przez pięćdziesiąt lat po wojnie. Dlaczego władza komunistyczna z taką pieczołowitością ów mit bohaterstwa podtrzymywała i podsycała (traktując wszak wybiórczo: np. nie dowiedzieliśmy się w szkole, z jakiego właściwie powodu ci polscy żołnierze na Westerplatte stacjonowali i jaki był tam ich status), nie ma chyba sensu dociekać. Usłyszawszy rewelacje płynące z teleodbiornika, w pierwszej chwili chciałem, jak Bogumił Kobiela w filmie Skolimowskiego (kiedy okazało się, że na gigantycznej pierwszomajowej dekoracji, którą wspólnie z kolegami wykonali, Wissarionowicz ma dwie pary oczu), krzyczeć w desperacji: "Na darmo, wszystko na darmo! Trzy lata przedszkola, osiem lat szkoły podstawowej, cztery lata liceum, pięć lat studiów, wszystko na darmo!". Niewątpliwie legł w gruzach pewien mit, który, jak sobie niespodziewanie uświadomiłem, miałem wdrukowany w świadomość mocniej niż kiedykolwiek skłony byłbym sądzić. Uspokoiwszy się, pomyślałem, że ciekawa będzie publiczna reakcja na ten program, gdy wiadomość o potrzebie rewizji mitu Sucharskiego się rozpowszechni (a że się rozpowszechni, nie miałem powodu wątpić).

Jednak kilkadziesiąt minut później cały świat obiegła wiadomość, która tę o faktycznym przebiegu obrony Westerplatte odsunęła na plan najdalszy z możliwych; na długie tygodnie tzw. publiczna debata została zdominowana przez coś innego, nie mam zamiaru przeczyć, że dla współczesnych bez wątpienia istotniejszego, bo dotyczącego teraźniejszości, a nie odległej już historii. Nie zauważyłem, aby do kwestii obrony Westerplatte i roli w niej majora Sucharskiego później w mediach wrócono; jeśli tak, to z pewnością na jakimś bardzo ograniczonym forum.

O ile wiem, żadna wielka gazeta nie opublikowała "materiału" z zeznaniami oficerów informujących o załamaniu Sucharskiego pod żadnym efektownym, wciskającym się w pamięć tytułem. Nie zamieściła zdjęć majora w niewoli własnych żołnierzy (o ile takie w ogóle powstały). W wyniku tego artykułu grupa intelektualistów, artystów i akademików, działając w szlachetnych intencjach, nie wysłała do redaktora tejże gazety listu protestacyjnego. Redaktor tej gazety nie podjął decyzji, aby sygnatariuszom memoriału odpowiedzieć - ustami (piórem?) jednego ze swoich licznych zastępców - uprzejmie, choć ze słabo skrywanym lekceważeniem, a jednocześnie zlecić nadwornemu błaznowi (albo może tylko - po leninowsku - pożytecznemu idiocie), by nie stroniąc od inwektyw rozprawił się z nimi, odsądził od czci i wiary, zarzucił chęć ukrywania prawdy i trwania w zakłamaniu. Reprezentanci sygnatariuszy nie musieli bronić swoich racji w programie telewizyjnym, w którym przedstawiciel gazety powtórzył wobec nich swoje zarzuty, tym razem przed dużo liczniejszym audytorium. Nikt też nie musiał się tłumaczyć żadnemu dziennikarzowi, że tak naprawdę idzie o sposób, w jaki mit obalono, a nie o sprzeciw wobec samej potrzeby jego rewizji. Wielki profesor historii z Warszawy nie ogłosił, że wierzy nowym źródłom w tej sprawie, a hipoteza o załamaniu się majora jest prawdopodobna i psychologicznie umotywowana. Nie porównał też mitu Westerplatte z mitem dobrego cara i złych dworzan, który jak wiadomo każdemu dziecku w Polsce, jest fałszywy. Gazeta, podsumowując kilkutygodniową "dyskusję", nie przedrukowała co pikantniejszych fragmentów oskarżeń pod adresem intelektualistów (przemilczając treść ich listu, który stał się był zarzewiem konfliktu - wszak można go znaleźć w Internecie) i nie zachęciła do dalszej wymiany poglądów, której celem jest przecież dotarcie do prawdy.

Nic z tych rzeczy się nie stało. Nie mogę wszak powiedzieć, abym żałował, że do tego wszystkiego nie doszło. Jest bardzo możliwe, że gdyby Osama bin Laden nie dał się poznać światu 11 września 2001 roku wczesnym popołudniem naszego czasu, i tak programu o Westerplatte nikt by nie zauważył. Ani intelektualiści, którzy zwykle nie oglądają telewizji, zwłaszcza w porze obiadowej. Ani dziennikarze prasowi, którzy w tymże czasie polują na newsy w korytarzach budynków rządowych. Ani studenci, przesiadujący wówczas na uczelni. Ani uczniowie szkół podstawowych i średnich, których - nawet jeśli wrócili już byli z lekcji - tematyka historycznych "rewizji nadzwyczajnych" najprawdopodobniej w najmniejszym stopniu nie obchodzi. Ani czujne nauczycielki z miasta K., które - gdyby program widziały - natychmiast złożyłyby do wszelkich możliwych instytucji skargi na telewizję za deprecjonowanie szczytnych wydarzeń naszej historii (tak jak niegdyś bohatersko wytropiły i publicznie napiętnowały skandaliczny fakt zamieszczenia wulgaryzmów w Nowym słowniku ortograficznym PWN).

Dla mnie w każdym razie "po 11 września nic już nie będzie takie jak wcześniej".

Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Kronika UŚNiesklasyfikowaneOgłoszeniaStopnie i tytuły naukoweW sosie własnymWydawnictwo Uniwersytetu ŚląskiegoZ Cieszyna
Zobacz stronę wydania...