W październikowym numerze "Gazety Uniwersyteckiej UŚ" ukazał się artykuł: Reformę czas zacząć - rzecz o kryzysie studiów humanistycznych, autorstwa Łukasza Grzesiczaka - Redaktora Naczelnego magazynu studenckiego "Klaps". Zachęcający do dalszej lektury wstęp stawia pytania o funkcjonowanie uniwersytetu, szerzej - studiów humanistycznych. Przeczytałem tekst z zainteresowaniem, bo od kilku lat w kieszeni noszę indeks studenta politologii i wszystko, co związane ze studiowaniem, zaprząta mą uwagę. Jednakże sam tekst mnie rozczarował. Nie tylko dlatego, że z postawionymi tezami i sposobami naprawy rzekomych bolączek się nie zgadzam. Przede wszystkim dlatego, ze tytułowa hipoteza wydaje mi się słownym nadużyciem.
Zadane przez Redaktora Naczelnego "Klapsa" pytania:
Rys. G. Hańderek |
Niełatwo jednoznacznie stwierdzić, po co nam Uniwersytet. Odpowiedzi padnie zapewne tyle, ilu studentów, ilu pracowników naukowych, ile społecznych autorytetów. Dzisiaj wyższe studia to nie tylko miejsce "czystej nauki", gdzie się ją tworzy i przekazuje, nie tylko rozwój osobisty, czy realizowanie jednego z podstawowych zadań państwa, wreszcie - nie tylko tradycja i historia. Dzisiaj studia i ich finalny efekt dyplom magisterski to także przepustka - bilet do świata większych możliwości i szans znalezienia sobie odpowiedniego, spełniającego nasze oczekiwania i ambicje, miejsca w społeczeństwie.
Wyższe wykształcenie to jedno z największych marzeń wielu Polaków. Przez czternaście ostatnich lat znacząco wzrosła liczba studentów. Wzrost ten nie spowodował jednak proporcjonalnego przyrostu środków budżetowych, pozwalających na sfinansowanie tego rodzaju potrzeb. Z dnia na dzień nie wyrosły nowe gmachy mogące pomieścić wszystkich pożądających wiedzy. Nawet jeżeli je wybudowano, to nie w każdym z nich pracuje wystarczająca liczba pracowników naukowych i nie wszędzie studentom oferuje się materiały dydaktyczne odpowiedniej jakości. Jeżeli możemy więc mówić o kryzysie studiów wyższych, nie tylko humanistycznych, to tylko w aspekcie ich niedostatecznego zabezpieczenia finansowego - zbyt małych środków w stosunku do przeogromnej rzeszy potencjalnych studentów. Używając nomenklatury ekonomicznej - podaż nie zrównoważyła popytu. Uczelnianych drzwi, zbyt wąskich dla wszystkich chętnych, nie poszerzono korzystając ze wsparcia państwowego mecenasa, tylko - sięgając do kieszeni studiujących - powiększono ofertę o studia zaoczne, wieczorowe etc. Chcesz dyplomu? Płać, a my z twoich pieniędzy zapchamy dziury w uniwersyteckim budżecie. Nie jestem przekonany, czy było to postępowanie godne potępienia. Po pierwsze: wychodząc naprzeciw oczekiwaniom tym wszystkim, którzy, znalazłszy się w objęciach wolnego rynku, chcieli uzupełnić swe wykształcenie, jednocześnie nie rezygnując z kariery zawodowej. Po drugie: utrzymujące się tylko z czesnego szkoły prywatne z roku na rok prosperowały coraz lepiej - inwestowały w bazę, naukowców i samych studentów. Dysponując relatywnie większymi środkami finansowymi systematycznie uatrakcyjniały swą ofertę - godziwie wynagradzając pracowników dydaktycznych, wzmacniały swój prestiż. Problemy finansowe miały tylko uczelnie państwowe, pozostające na garnuszku podatnika, oferujące kształcenie na zdecydowanie wyższym poziomie.
O jakim kryzysie, innym niż wspomniany wyżej, można mówić dzisiaj? W kraju i w czasach, gdy studia humanistyczne nie są obciążone ideologiczną funkcją uzasadniania różnych "jedynie słusznych" teorii. Dzisiaj, gdy tylko naukowcy decydują o kierunkach swoich badań, a studenci nie muszą obowiązkowo przysposabiać się do obrony, ucząc się - przy okazji - jak rozpoznać ideologicznego wroga. Dzisiaj, gdy brak legitymacji partyjnej, nie hamuje już rozwoju kariery naukowej. Studia w potrzasku? Moim zdaniem, właśnie w ostatnich latach, z takiej pułapki się wydostały. Fakt, że to konkurencja ze strony szkół niepaństwowych, zmusza je do przeanalizowania swej oferty edukacyjnej i jej nieustannego korygowania. Efektem tego są nie tylko - najbardziej widoczne - nowe obiekty, sprzęt komputerowy, co raz lepiej wyposażone biblioteki, ale także (choć wciąż niewystarczający) wzrost uposażeń wykładających, kwot przeznaczanych na studenckie stypendia i - przede wszystkim - tworzenie nowych kierunków i wydziałów, które odpowiadają na społeczne i rynkowe zapotrzebowanie.
Argumenty Grzesiczaka, mające udowodnić jego tezę o kryzysie, mnie nie przekonują. Jego myśli, w istocie, nie są próbą zdiagnozowania wszystkich bolączek dzisiejszej wyższej edukacji, a tym bardziej znalezienia na nie skutecznego lekarstwa. Wszystkie negatywne cechy szkolnictwa wyższego - upatrując tu przyczyny kryzysu - sprowadza do niskiego poziomu wiedzy ogólnej, żałosnego umiejętności technicznych, sposobu rekrutacji studentów, oraz braku ich wpływu na program studiów. Nie wspomina np. o niedostatecznym finansowaniu uczelni, kiepskich rozwiązaniach systemowych, nie dostrzega także, że w okresie transformacji ustrojowej - także Uniwersytety musiały dostosować się do nowej rzeczywistości. I jak to w życiu - jedne zrobił to lepiej, inne - gorzej. Zresztą nigdy nie jest tak, że nie mogłoby być lepiej. Z całym szacunkiem do Naczelnego "Klapsa", ale nie uważam, by studia humanistyczne cierpiały na niemożność znalezienia złotego środka pomiędzy przekazywaniem studentom wiedzy humanistycznej z jednej, a umiejętnościami technicznymi z drugiej, bo miejsce przekazywania tych drugich jest gdzie indziej! Uważam, że właściwym miejscem do nabywania wyżej wymienionych (rozumianych jako obsługa komputera, znajomość języka, umiejętność wypowiadania się) są niższe szczeble edukacyjnej drabiny. To szkoła podstawowa powinna nauczyć wypowiadania się (zarówno na piśmie, jak i przed audytorium), a gimnazja i licea je doskonalić. To w tych szkołach niejedną godzinę lekcyjną i niejedną kartkę papieru poświęca się na podnoszenie tych - zaznaczam: niezbędnych - sprawności. To w gimnazjach nacisk kładzie się na informatykę i języki obce, ugruntowując tę wiedzę w liceach. Poświęca się, być może przy okazji zaniedbując właśnie wiedzę ogólną, na której żałosny poziom skarży się autor. Przyznaję, że poziom wielu lektoratów języków obcych nie zasługuje na miano "wyższego". Jednocześnie zauważam, że wprowadzenie jako przedmiotu obowiązkowego informatyki, nie spotkało się z przychylnym przyjęciem znaczącej liczby studentów, którzy umiejętności te już nabyli. Traktowana była, także przeze mnie, jako kolejny przykry obowiązek. Nie potrafię sobie także wyobrazić obowiązku posiadania przez wszystkich studentów skrzynek poczty elektronicznej w kraju, w którym nieco ponad 10% populacji korzysta z zasobów sieci internetowej. To postulat na przyszłość.
Nawyku czytania prasy, czy zainteresowania otaczającym nas światem, nie przekaże nawet najlepszy nauczyciel. To wynosi się z domu. Być może jest to specyfika Wydziału Nauk Społecznych, ale ja braku zainteresowania prasą codzienną nie zauważam! Proszę zapytać profesorów, jak często na wykładach słyszą szelest gazetowego papieru. Proszę zapytać pracowników czytelni, czy czasopisma leżą tylko na półkach i się kurzą. Inna sprawa, że nie wszyscy mają możliwość regularnego czytania prasy - bądź to z powodów finansowych, bądź zamieszkiwania w miejscu, gdzie czytelnia nie jest wyposażona jak w Bibliotece Śląskiej. Jak więc sprawdzać na egzaminie wstępnym ten nawyk, tę wiedzę, jeżeli mieszka się we wsi, gdzie jedyną gazetą codzienną dostępną w kiosku jest "Nasz Dziennik", a nie "Rzeczpospolita", "Wyborcza", o "Polityce" i "Forum" nie wspominając?
Zgadzam się z Łukaszem Grzesiczakiem, że można by rekrutować studentów na np. Wydział Nauk Społecznych, a nie historię, czy politologię. Podział na kierunki miałby następować dopiero po pierwszym roku, ale - uwaga! - wydaje mi się, że nie nazwany, taki system już funkcjonuje. Może w szczątkowej tylko postaci, ale... nie od razu Kraków zbudowano. Gdyby przyjrzeć się uważnie rozkładom zajęć na pierwszych latach studiów, to można zauważyć, że wiele przedmiotów jest wspólnych - filozofia, socjologia, często ekonomia. Także język obcy! Nie zgadzam się jednak, że należałoby - jak pisze autor Reformy... - odejść od pełnej reglamentacji w doborze zajęć. Socjolog, filolog, czy biolog pewien kanon wiedzy powinien poznać, w pewnych zajęciach uczestniczyć powinien. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, że można przekazywać wiedzę bez jakiegoś określonego planu (ściśle dookreślonej siatki tematycznej). Jak też - zakładając, iż poziom wiedzy ogólnej studentów w istocie jest bardzo niski - nie zajmować (przynajmniej w czasie pierwszych lat studiów) pozycji egzekwowania wiedzy. Zajęcie jej przez Uniwersytet - według mnie - zdecydowanie ułatwia, wręcz wymusza podniesienie go. Nie wyobrażam sobie także przyznawania stopni naukowych bez wcześniejszego sprawdzenia poziomu wiedzy. Tym, dla których granice jednej dyscypliny są za wąskie, uczelnie proponują międzywydziałowe studia indywidualne, gdzie kształtowanie programu własnych studiów spoczywa w rękach studentów. Inna rzecz - panie Łukaszu - że każdy student ma możliwość uczestniczenia w zajęciach zupełnie innych - studiując tzw. "drugi kierunek". Nawet chemik (uzyskując odpowiednią średnią ocen), w przerwie między polimerem a kwasem, może zgłębiać tajniki trzynastozgłoskowca, czy systemu politycznego Szwajcarii. Że nie wspomnę już o możliwości zaspakajania "głodu wiedzy" w licznych kołach naukowych, możliwości wyboru fakultetów, konserwatoriów etc.
Różnimy się w ocenie funkcjonowania wyższych uczelni z redaktorem "Klapsa". Każdy z nas inaczej postrzega pewne sprawy. To, co Grzesiczak nazywa kryzysem, dla mnie nie jest nawet niedogodnością. Nawet - jeżeli przyjąć - że uczelnie wyższe nie funkcjonują prawidłowo, to nazwać tego kryzysem nie można. Kryzys wymaga radykalnych środków - operacji, specjalistycznego zabiegu i ściśle kontrolowanej rekonwalescencji. Diagnozując kryzys, autor Reformę czas zacząć..., zaleca tylko zastrzyk witaminowy. Taki, który na pewno nie zaszkodzi, ale pomóc też nie musi!