Od kiedy się dowiedziałem, zę w projekcie budżetu przewidziano wzrost nakładów na szkolnictwo wyższe aż o 2 proc. powyżej inflacji, zakasałem rękawy i zacząłem się o 2 proc. rzetelniej przygotowywać do realizacji zadań, które społeczeństwo przede mną w przyszłym roku postawi. Jeszcze nie wiem, czy budżet uchwalą, ale podobno jeśli nie uchwalą, to będą przyśpieszone wybory i obojętnie kto wygra, i tak będzie musiał realizować projekt obecnego rządu. Tak więc 2 proc. mamy pewne i pracować trzeba, choćby się nawet później okazało, że inflacja jest wyższa o 5 proc. od przewidywanej.
W każdym razie nie mogę sobie teraz pozwolić na rozpraszanie uwagi i rozluźnienie dyscypliny myśli. Jedyny niepokój, jaki może mnie trawić, to niepokój twórczy. Tak więc trzeba zrezygnować na przykład z oglądania telewizji, która atakując zmysł wzroku odwodzi od przygotowań mających na celu sprostanie oczekiwaniom hojnego mecenasa, który szczodrze sypnął groszem, a nawet dwoma groszami. Żegnając się z telewizją, z żalem usłyszałem, iż telewizja publiczna piórem swojego prezesa podpisała umowę z ambitnym programem europejskim ,,Arte”, który zamiast serwować umysłowe hamburgery raczy widzów intelektualnym szampanem, kulturalnymi ostrygami i duchowym kawiorem. Ja niestety muszę zwiększyć aktywność edukacyjno - badawczą w porze, gdy prezes będzie częstował płatników abonamentu tymi delicjami prosto z Paryża. A będzie to na pewno pora najlepsza z możliwych, pasmo największej oglądalności, istny prime time - zapewne około ósmej wieczorem. Oczywiście czasu nowojorskiego, u nas to wypadnie między drugą a trzecią w nocy. Adio ,,Arte”, adio ukochane. By ukoić żal i nabrać obrzydzenia do tego, czego sobie będę teraz odmawiał, bo nie chcę okazać się niewdzięcznikiem wobec dwuprocentowej szczodrości, zmieniłem kanał przy pomocy pilota. Trafiłem na jeden z niezliczonych i wciąż mnożących się seriali. Akurat rozmawiano o serialach, co przypomina nieco ulubione w niektórych środowiskach naukowych dyskusje o nauce, zastępujące uzyskiwanie naukowych rezultatów. Nic dziwnego, że zacząłem słuchać i dowiedziałem się, że jeden z bohaterów - realizator owych tasiemców - ma problem polegający na braku pomysłów. Nie umiał mianowicie wymyślić, gdzie umieścić akcję następnej produkcji, bo wszystko już przecież było. Rzecz jasna, filmowiec nie miał problemów dotyczących treści - ta jest mniej więcej taka sama, niezależnie od scenografii. Coś jak u Sienkiewicza, u którego ten sam wątek miłosny występuje w ,,Quo vadis”, ,,Krzyżakach”, ,,Trylogii” oraz ,,W pustyni i w puszczy”. Nic dziwnego, że Sienkiewicz cieszy się aż takim wzięciem u współczesnych twórców filmowych.
Już nie pamiętam, na czym stanęło, ale przy okazji próbowałem sobie przypomnieć, czy słyszałem o jakies mydlanej operze rozgrywanej w murach uczelni. Pewnie były, ale chyba wtedy też się przygotowywałem do zajęć, pragnąc zasłużyć na miłość społeczeństwa, tak wspaniałomyślnie obsypującego mnie co roku swoimi łaskami. Ale nawet jeśli były, to pewnie niezbyt popularne, bo jakoś o nich nie słychać. Życie uczelniane nie jest zbyt medialne. W każdym razie nie dość medialne dla naszej telewizji, która ogranicza się do malowniczych gronostajów albo relacjonuje jak umie afery wywołane przez spryciarzy, którzy na szkolnictwie wyższym robią niezłe interesy, nabijając w butelkę chętnych do studiowania. Owszem, czasem pokazują nam uczonych, którzy komentują przed kamerą różne wydarzenia życia społecznego. Wydarzenia te są tak różne, a komentatorzy tak bardzo tacy sami, że aż duma rozpiera szarego Polaka - jakich to ludzi renesansu nosi ojczysta ziemia! Na wszystkim się znają i tak gładko potrafią o tym mówić. Przeciętny uczony wypada przed kamerą jak półgłówek, bo chcąc być lojalny wobec prawdy ma kłopoty z tak jednoznacznym sformułowaniem odpowiedzi na dziennikarskie pytania, jak tego wymagają telewizyjne reguły. Na ekranie liczy się błyskawiczna riposta, a nie rozważania, wahania, analizowanie możliwych przyczyn i skutków, a zwłaszcza zastrzeganie, iż bez dokładniejszych badań nie można nic pewnego powiedzieć. Tak więc wygrywają ci, którzy mówią stanowczo niezależnie od tego, czy znają temat, czy też wiedzą o nim mniej więcej tyle, ile indagujący reporter. Być może dla społeczności akademickiej to właśnie jest mydlaną operą, w której pewni jej członkowie śpiewają wszystkie arie wszystkimi głosami, z jednakową łatwością wcielając się w rolę tenora, sopranu i basa. My się możemy pośmiać, ale ludzie to lubią; w końcu pewnie dzięki atrakcyjności naszych kolegów przedstawiciele ludności uchwalają te królewskie podwyżki nakładów - o całe dwa procent!
Nauka stała się dla mediów w dwudziestym wieku quasi - religią, albo raczej tajemnym kultem, którego kapłanów należy traktować z rewerencją, niezależnie od tego, na jaki temat się wypowiadają. U nas jak wiadomo religia nie była traktowana aż tak poważnie, jak w innych krajach europejskich - może dlatego historia oszczędziła nam wojen religijnych, że nasi przodkowie traktowali wiarę nieco powierzchownie; nawet poważnej herezji u nas nie było, bo poważne herezje bywają poprzedzone poważną wiarą. I do nauki też stosunek jest też taki średnio poważny. Słucha się tych uczonych, ale żeby się nimi przejmować? Ich opinie są akurat tak potrzebne, jak pokropienie wodą święconą - niektórzy ludzie myślą, że to wystarczy za wszystkie sakramenty, prawdy wiary i przykazania. Toteż znajdą się i tacy bracia w naukowym zakonie, którzy kropią bez opamiętania, chociaż ta ich woda jest coraz mniej święcona, a coraz bardziej rozwodniona. Ale skoro ludzie rzucają dwa procent na tacę, to o co chodzi?