A więc stało się. Od dawna czułem się nieswojo obserwując postępującą amerykaniza-cję akademickich zasad i obyczajów. I to nie dlatego, żebym chciał się przyłączać do chóru milczącej większości, która obserwuje działania reformatorów nauki i edukacji wyższej, ale po cichu, jak to milcząca większość, krytykuje,, ten trend". Sądzę, że poziom amerykańskiej wie-dzy oraz imponujące wskaźniki scholaryzacji powinny dać do myślenia, choć właśnie na myśle-nie trzeba by położyć nacisk, zaś małpowanie myśleniu nie sprzyja. W dodatku adaptacja ame-rykańskich koncepcji przypomina kopiowanie tęczy przy pomocy dwubarwnego kserografu. Niby w zasadzie coś widać, ale wynik jest przeważnie szary. Mamy punkty, mamy listę filadel-fijską, mamy granty, nie mamy pieniędzy, zaś obok tego mamy mieszankę tradycyjnej hierarchii uczelnianej z naiwno-idealistycznymi wyobrażeniami na temat demokracji. Wygląda to na sos własnego wyrobu, ale w sosie własnym dobrze czuć się może felietonista - akademik nie powi-nien gustować w potrawach, które nie są dobrze zdefiniowane.
Jeśli jednak czułem się nieswojo, to dlatego, że z mych ulotnych informacji na temat,, American way of life" wynikało, iż czegoś w tej amerykańskiej sałatce brakuje. I oto pojawił się ów brakujący, choć niezbyt oczekiwany,, dressing". Żeby było śmieszniej, jednym z pierw-szych miejsc objawienia stała się nasza,, Gazeta Uniwersytecka". Redaktor naczelny stał się bowiem jednym z pionierów: postraszono go sądem. Nawet niezbyt uważny obserwator sto-sunków amerykańskich dostrzeże niezwykłą rolę jaką w tamtejszym społeczeństwie pełnią prawnicy. Mówi się na przykład, że poczekalnie lekarskie w Stanach są przepełnione, gdyż na każdego pacjenta przypada co najmniej jeden prawnik, który oferuje swoje usługi przy wycią-gnięciu odszkodowania od lekarza; zaś w tym zawodzie o pomyłkę nietrudno - co wszyscy wiemy, tylko nie wszyscy wiemy, że istnieją kraje gdzie można skutecznie się procesować o odszkodowanie.
Oczywiście prawników jest za dużo, żeby się zmieścili w szpitalnych korytarzach (wszyscy prawnicy w szpitalu - w USA to brzmiałoby jak dobry początek zabawnej historii), więc penetrują też inne kuluary. Nie unikają w szczególności szkół, także szkół wyższych. Kiedy przed laty czytałem w pewnym obcojęzycznym czasopiśmie, że za oceanem ktoś zaskar-żył szkołę, bo jego dziecko nie umiało czytać ani pisać po zakończeniu obowiązkowej eduka-cji, pomyślałem: oto kolejny dowód na to, iż świat się obraca do góry nogami. Jednak od mo-jego myślenia świat nie stanął z powrotem na nogi. Wydaje się wręcz, że proces jest nieodwra-calny i trzeba do niego przywyknąć.
Żeby nie szerzyć plotek, jako zwolennik rzetelnej infor-macji dodam, iż w tamtej sprawie chodziło w gruncie rzeczy o niewykrycie przez szkołę dys-leksji i brak reakcji na ewidentne błędy popełniane przez ucznia. Skoro jednak raz można było szkołę oskarżyć o niedopełnienie swoich obowiązków, to dla zręcznego adwokata nie powinno stanowić kłopotu wykazanie, że pieniądze przeznaczone na edukację są marnotrawione. W dodatku, i to chyba już nie jest ani abstrakcja, ani jedynie transocenaniczne strachy, można się spodziewać oskarżeń o niesprawiedliwą ocenę.
Parę lat temu doszło do precedensu: dwóch niedoszłych profesorów skarżyło do sądu kompetentne czynniki, że nie udzieliły zgody na no-minacje. Były już sprawy sądowe przeciw CK o niezatwierdzenie habilitacji. Poprzeczka się obniża i coraz bliżej do prawdziwych prawniczych konfitur: nadejdzie pora procesów studen-tów przeciw uczelniom - o to, że nie nauczyły, że wzięły pieniądze, a nie zapewniły warunków studiowania, że nie dostrzegły wybitnego talentu, że dyskryminowały za brak zaliczenia, że preferowały kobiety, albo na odwrót - ochraniały antyfeministyczne zachowania. Ciekawe, czy pośród licznie kształconych teraz adeptów prawa znajdą się autorzy zażaleń na niewspółmier-ność poniesionych kosztów do osiągniętych wysiłków. Być może nie, bowiem prawnik, który wygrałby proces z prawnikami musiałby być dobrze wykształconym prawnikiem, a więc sam byłby dowodem obrony, że kształcenie jednak nie jest takie złe.
Zanim jednak sądy zaczną grzebać w istocie uniwersyteckiej misji, kryminał grozi re-daktorowi naczelnemu, który ośmielił się domagać akredytacji dla,, Gazety" na organizowany w Katowicach Festiwal Sztuki Reżyserskiej,, Interpretacje". Oczywiście wszyscy zdajemy so-bie sprawę, że dla twórców kultury gazety codzienne są ważniejsze od niskonakładowego mie-sięcznika, ale żeby zaraz wsadzać za kratki? Widząc oczyma wyobraźni red. dr Rotta z kulą u nogi i w gustownym pasiaku, szczypię się i znów dochodzę do wniosku, że naszym życiem duchowym (w tym teatralnym) niepodzielnie rządzi Mrożek (to co - może by jednak ruszyć sprawę tego doktoratu honorowego? ) Wypada tylko żałować, że ubiegłoroczna recenzja z,, Interpretacji" była tak pozytywna dla organizatorów: trzeba im było dołożyć, to teraz przy-najmniej wiedzielibyśmy dlaczego grozi nam w redakcji sieroctwo. Nie dość, że redaktor na-czelny w lochu, to jeszcze straszne słowo,, akredytacja" budzi teraz oczywiste skojarzenie: kto się zechce akredytować, ten ryzykuje zdrowiem lub wolnością. W chwili, gdy wiele kierunków na swoją zgubę domaga się akredytacji, skojarzenie to jest aż nadto wymowne. Na wszelki wypadek, oprócz nadania doktoratu honorowego Sławomirowi Mrożkowi - póki jeszcze nie skonfiskowali gronostajów za molestowanie o akredytację - proponuję pilnie utworzyć stano-wisko akademika odpowiedzialnego, który pójdzie siedzieć w razie czego. Może ja bym się zgłosił? Podobno teraz więzienia nie są takie straszne, jest spokój, strawa znośna i nie ma obowiązku oglądania,, Interpretacji".