Step

Drugi raz ze studentami w Mongolii

Step

Mongolia jest krajem fascynującym. Poza stolicą, która we wszystkim chce nawiązać do wielkich metropolii świata turystę czeka nieprzebyty step, pustynie i góry, a tu życie pasterzy trwa jakby się zatrzymało tysiąc lat temu. Kto rusza na wędrówkę po Mongolii wchodzi w inny świat. Przeludniona Japonia, Chiny, Korea Południowa czy Europa nie dają się porównać z tym, co tu czeka wędrowca. Tu można zobaczyć bowiem obrazy jakie mieszczuchowi jawią się tylko w marzeniach albo snach. Gdzieś na horyzoncie biała jurta, bliżej człowiek na koniu z urogą w ręce, przed nim zwierzęta skubią trawkę spokojnie i bez pośpiechu. Nie potrzebny mu na co dzień sklep, bo tu ma wszystko, czym się żywi, a głównie mleko i mięso. Przestrzeń otwarta, nie spotkasz tu kolczastego drutu, płotu, muru, tablicy z zakazami, granicy polnej. Koczownik ma drogę wolną w każdym kierunku. Takimi pasterzami i koczownikami byliśmy setki, a może tysiące lat temu (kiedy w Mongolii w 1991 roku powstał pomysł, aby w rocznicę bitwy Polaków z Tatarami pod Legnicą posłać stepami odział mongolskiej banderii, pomyślałem: to mógł wymyślić tylko człowiek innej epoki.

Dlatego mimo niewygód, mimo innych standardów higienicznych, mimo nieraz zaskakujących przypadków, chcesz choć raz znaleźć się na dzikim stepie i patrzeć własnymi oczyma na nieskalaną archetypiczną naturę.

Peregrynacje mongolskie pozostawiają niezatarte wspomnienia i mnóstwo ludzi czuło w przeszłości i czuje dziś potrzebę, by wyrazić to w opisie. Tak robił Marko Polo, Carpine Giovanni de Pian, Wilhelm Rubruk i mnóstwo ich następców. Posiadamy dziś całe książki z takich wędrówek jak np. naszego rodaka Ferdynanda Ossendowskiego: ''Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów'' (przedwojenny bestseller), czy też uroczą książkę językoznawcy węgierskiego Andreasa Rona-Tasa: ''Mongolia. Śladami nomadów''.

Wycieczka
Wycieczka

Pewnie mnóstwo obserwacji pokrywa się w takich opisach. Sporo jednak zależy od tego czy wspomina dziennikarz, artysta, polityk czy też uczony antropolog, etnolog, folklorysta, lingwista. W naszych podróżach mieliśmy na względzie zawsze i wszędzie nasz cel, a więc nasz kwestionariusz, nasz dyktafon, kolejnego narratora. Ale badania terenowe bez przygód, emocji i trudów się nie obywają. Czasem mimo woli schodzą na plan dalszy. Chcę wspomnieć nasze dwie podróże. Dla sprawdzenia specyfiki regionalnej mitów mongolskich podjęliśmy kilka znaczących wypraw w teren. Jedna z dróg poprowadziła nas na pustynię Gobi. Rezygnując z przewodnika z Ułan Bator ruszyliśmy w trójkę pociągiem do stolicy ajmaku gobijskiegio Sajnszand. Kupując bilet mamy do wyboru wagon klasy ''obszczij'' za 3 dolary lub ''kupe'' za 7, 20. Wybieramy ''kupe''. Serwują nam ''czaj'' za 100 tugrików lub kawę za 200 tugrików. Marcel i Małgosia mają swoje śpiwory, ja zamawiam pościel za 400 tugrików (odbieram, ale mokrawa). W popołudniowe godziny aż do zmroku oglądamy przez okna pejzaże. Patrzymy raz na lewo, raz na prawo. Oglądamy widoki piękne jak z bajki, obszerne doliny, wysokie i skaliste góry, laski i nieogarnięta stepy. Widzimy też kilka poradzieckich obozów wojskowych. Z piachu wyrasta nagle samotny paropiętrowy blok mieszkalny. Dalej jakieś maszty z antenami. Budynek zieje pustymi oczodołami. Nikt tu nie mieszka, a wszystko co dało się zabrać, zabrali albo żołnierze albo koczownicy. Jurty przy torach mają swoją specyfikę. Ze starych podkładów kolejowych porobiono koszmarne, krzywe obory dla bydła, częściej zamiast jurty stoi dom murowany lub drewniany. Gdzieniegdzie mijamy opuszczone małe stacyjki kolejowe. Tu już pociągi się nie zatrzymują. Przy torach poniewierają się jakieś blachy, jakieś pokraczne części maszyn, czasem widać dołki, słupki, resztki cementowych fundamentów. Jednym słowem ślady aktywności współczesnego człowieka na strategicznej trasie do Chin.

Profesor Czubala w siodle
Profesor Czubala w siodle

Nie zauważamy, kiedy wjechaliśmy na teren pustyni. Wzdłuż toru całymi kilometrami widoczna jest droga polna. Na mapie narysowana pogrubioną krechą ciągnie się aż do granicy. Z okien pociągu widać dalekie jurty i stada pasterzy. Im dalej jedziemy tym ich mniej. Przy torach widać ptaki takie jak u nas wróble, sroki, gawrony. Często mijamy dostojnie spacerującą rodzinę żurawi. Czym bliżej wieczora tym więcej widać dzikich zwierząt. Świstaki ciągle umykają przed pociągiem do nor. W powietrzu unosi się mnóstwo ptaków drapieżnych. Wyleciały na polowanie duże orły, orliki, jastrzębie, myszołowy - pełny przegląd drapieżników - aż do małej pustułki. Czasem tylko widać wyraźną rudość ziemi, ale większość pokryta jest rzadkimi trawkami.

Do Sajnszandu dojeżdżamy późną nocą. Dworzec, o dziwo, tętni życiem. Jeszcze czynne są jakieś stragany spożywcze, jacyś ludzie chcą handlować, inni stoją spojnie w grupach palą i popijają. Przed dworcem kilka samochodów terenowych czeka na podróżnych. Pytamy o hotel. Nikt tu nie mówi ani po rosyjsku ani po angielsku. Samochody powoli rozjeżdżają się. Jeszcze czeka jeden, ale burczący szofer nie rozumie, czego chcemy. Nagle zjawia się Zorig, student z Ułan Bator. Kończy filologię angielską, mówi też po rosyjsku. Informuje nas, że miasto leży od dworca 4 kilometry, tam można znaleźć nocleg. Marcel uzgadnia cenę z kierowcą i razem z Zorigiem jedziemy na nocleg. W hotelu jesteśmy o drugiej nocą więc i tu negocujemy cenę.

Staje na siedmiu dolarach za nocleg dla trzech osób. Zorig ma nam pomóc znaleźć rano samochód i przewodnika na parę dni na Gobi. Wstajemy, ale woda bywa tylko do siódmej. Dostajemy więc dwie flaszki na troje. Kiedy po śniadaniu dostaję dodatkową butelkę wody robię sobie w wannie prysznic. Rano czekamy bezskutecznie na Zoriga. Jego rodzinę tu znają, ale nie przyjdzie, bo ma pogrzeb. Zdani jesteśmy na siebie. Sanjnszand miasteczko czterotysięczne. Domy wyrastają z piasku. Ryneczek jak na wydamie, tu pod gołym niebem stoi osiem stołów i chłopcy grają w bilard, obok jakieś bary-restauracje, dalej kilkanaście kiosków z mięsem, sprzedawcy handlują odzieżą, inni chińskimi arbuzami. Kierowcę znajdujemy bardzo szybko. Kierowniczka hotelu służy za tłumacza, bo mówi co nieco po rosyjsku. Kierowca godzi się zawieźć nas daleko w pustynię. Chce dwadzieścia dolarów za sto kilometrów. Będzie nas woził parę dni, ma czas. Ale my bez przewodnika znającego angielski lub rosyjski nie pojedziemy. Wszyscy szukamy Mongoła mówiącego po rosyjsku lub angielsku. Kierowca raz po raz znika na półgodziny i wraca z niczym. O jedenastej nagle przychodzi burza piaskowa. Miasto zakrywa tuman czarnego pyłu. Na świecie ciemnieje. Ludzie okrywają mięso plandekami. Inni, a wraz z nimi i my, znikamy z ryneczku. Burza trwa godzinę. Ja w tym czasie siedzę w hotelu i robię notatki. Dziwne, bo mimo że drzwi i okna do hotelu zamknięte na moje karki zeszytu sypie się drobniutki piasek. Burza przeszła i zjawiają się dwie przewodniczki. Młodsza ma w domu niemowlę i nie może z nami jechać. Starsza, miła osoba jest nauczycielką rosyjskiego w miejscowej szkole i chętnie pojedzie, zwie się Enkhmend.

Stado wielbłądów naszych gospodarzy
Stado wielbłądów naszych gospodarzy

Chcemy jechać na wschodnią Gobi, chcemy dotrzeć do koczowników hodujących wielbłądy i na wielbłądach odbyć jednodniową wyprawę. Kobieta obiecuje nam to wszystko, a my zapłacimy jej po dziesięć dolarów za dzień. Jeszcze tylko kierowniczka hotelu chce nam podnieść cenę do 10 dolarów od osoby, ale Marcel jest stanowczy i płacimy tylko tyle ile było uzgodnione, tj. siedem dolarów. Wyjeżdżamy z Sajnszand.

Ejchmend zabiera jeszcze ze sobą czworo młodych kuzynów i tłumaczy nam, że znają lepiej od niej drogę. Kiedy jesteśmy już gotowi szofer dopiero teraz zaczyna szukać benzyny. Dowiadujemy się, że tu także jest kryzys paliwowy i o paliwo nie łatwo. Czekając zwiedzamy nowiuteński klasztor buddyjski. On jak w fotomorgana wyrasta na brzegu miasta wprost z wydmy piaskowej. Emocje opadają gdy szofer napełnił bak i ruszamy. Pustynia jest przejezdna. Jedziemy drogą z grubego żwiru - twardą i równą - jak cała tu pustynia. Tylko tam gdzie są przełomy wyżłobione wodą kierowca szuka przejazdu. Okresami jedzie sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Mija kilometr za kilometrem, godzina za godziną, a nie widzimy ludzi ani ich zwierząt. Kiedy szofer dowiaduje się, że jestem myśliwym wstępuje w niego nowy duch. Co parę kilometrów podjeżdża pod wysokie na metr kopce z kamieni.

Wyglądają z daleka jak owo. Tu gniazdują pustynne orły. Co paręnaście kilometrów przecina nam drogę stadko gazel, zwanych zer, podobnych do naszych tatrzańskich kozic. Bystre oczy kierowcy wypatrują najpierw obłoczek pyłu idącego spod kopyt zer. Potem dopiero dostrzegamy je i my. Przelatują kilkadziesiąt metrów przed samochodem, kierowca goni je, więc kręcą się w koło i możemy je dobrze obejrzeć. Dziś również widzimy nad pustynią polujące drapieżniki. W pewnym momencie szofer zobaczył dwa stojące na piachu orły. Widzimy je i my. Szofer staje. Marcel łapie aparat i chce filmować. Gdy wychodzi z samochodu orzeł unosi coś w powietrze. W szponach dźwiga z największym wysiłkiem jakąś zdobycz.

Leci półtora metra nad ziemią. Jestem zdumiony, bo zdobycz wydaje się ogromna i sięga piachu. Po pięćdziesięciu metrach wypuszcza ofiarę ze szponów. Obydwa orły zawracają, robią krąg i odlatują na trzysta metrów. Siadają i obserwują nas. Biegniemy zobaczyć co tam padło. Przed nami leży upolowany przez orła lis pustynny. Nieco mniejszy od naszego, ale przecież to chytry i mocny drapieżnik. Widać orzeł jest znacznie silniejszy od lisa?

Przed samym wieczorem szofer nagle wrzeszczy, wszyscy widzimy przez szybę pędzącego wilka, a ten przecina nam drogę i znika za pagórkiem. Podniecony szofer skręca i gonimy zwierza, ale bystry wilk wpadł w jar i zniknął nam z oczu.

Przejechaliśmy ponad sto kilometrów i oto widać z daleka sylwetki zwierząt a potem wyłania się zza gór trzy jurty, obok pasie się liczne stado owiec i kóz, dalej kilkadziesiąt koni, a za nimi rozciągnięte do widnokręgu ponad sto dwugarbnych wielbłądów. Powoli wracają na koczowisko.

W jurcie poruszenie, kobiety biegają, coś przenoszą, coś kryją, dzieci i psy hałasują. Jak spod ziemi zjawiają się na koniach mężczyźni. Nasza tłumaczka wychodzi i widzę, że serdecznie się wita. To koczowisko jej rodziny. Przywiozła nas do swej matki i brata. Tu spędza wakacje dwoje jej dzieci oraz inni powinowaci z Szajnszand. Ludno, tłoczno, gwarno.

Sadowią nas w centralnej jurcie, siadamy na macie, a kto żyw zasiada w koło nas i przygląda się białym przybyszom. Nadjeżdżają sąsiedzi, zajmują miejsce w kręgu i opowiadają, że jesteśmy drugimi białymi jacy tu przybyli. Pierwszą białą osobą była kobieta, Francuzka, która szła przez pustynię Gobi, bo obchodziła pieszo świat. Przy ich studni napełniała wodą butelki. Warzą nam kozie mleko i sami jedyni jemy je z chlebem. Robi się ciemno. Młody gospodarz chce nam oświetlić jurtę. Ma wiatrak, który dostarcza prądu w takiej ilości, że można świecić, słuchać radia lub oglądać telewizję. Jest to jurta wyjątkowa.

Matka przewodniczki z dwoma synami i zmarłym mężem przenieśli się parę lat temu z miasta na pustynię. Dorobili się stada i przywieźli ze sobą mnóstwo miejskich sprzętów i nawyków. Dwieście metrów za ich jurtami stoi osobowy samochód. Dawno odmówił posłuszeństwa i rdzewieje. W jurcie sporo tanich miejskich gadżetów. Wiatrak gwałtownie się obraca, ale prąd nie płynie, bo spalił się ponoć prostownik. Wtedy gospodarz zapuszcza motor. Błysnęło światło i "przemówił" telewizor. Motor spalinowy stoi pięć metrów za naszymi plecami, śmierdzi i ryczy okropnie. Ludzie ruszają ustami jak ryby, ale głosu nie słychać. Moja wielka nadzieja, że oto usiądzie obok nas tłumaczka, my zadamy pytania, a odpowiedzi koczowników zapełnią nasze dyktofony jest płonna. Jestem zdegustowany, ale czy wolno mnie gościowi interweniować, by skończył się ten piekielny hałas? Zresztą nasza tłumaczka biega, coś załatwia, coś ustala.

Pewnie myśli, gdzie nas położyć, czym jutro nakarmić, jak zorganizować wyprawę na wielbłądach. Siedzimy więc bez niej i uczestniczymy w dziwnej pantomimie. Zgadujemy po mimice, co my o nich, a co oni o nas myślą. Na dodatek gospodarz chce nam zademonstrować możliwości swojego telewizora.
Są rzeczywiście imponujące jak na pustynię. Antena satelitarna skryta za trzecią jurtą pozwala mu prezentować coraz to nowe programy. Zbiorowo rozpoznajemy je co raduje serce gospodarza. Jednak normalnie można odbierać jeden albo dwa programy, reszta ma zbyt silne migotania i zakłócenia głosu. Koło jedenastej zaczynamy się przygotowywać do spania. Przebieramy się, przygotowujemy śpiwory. Nikt nie opuszcza jurty. Widać musimy dać do końca białe widowisko. Kiedy ułożeni na macie leżymy już plackiem, zaczyna się ruch, układanie dzieci i w końcu cichnie motor. Śpimy. Nocą zimny wiaterek podwiewa pod jurtę, szczęściem dali mi koc.

Jurta budzi się o czwartej. Pierwsza wstaje siostra Enkhmend i ich matka. Siostra idzie poić stada. Pięćset metrów od jurty w najniższym miejscu doliny stoi cementowa studnia, zbudowało ją państwo w pięćdziesiątych latach. Kobieta wyciąga skórzanym wiadrem wodę i leje ją do cementowego koryta. Woda jest jakieś sześć metrów poniżej jej stóp, więc wyciąga wiadro rzemieniem. Kiedy po śniadaniu idziemy do studni zrobić zdjęcia, piją jeszcze ostatnie konie. Próbujemy swoich sił i wyciągamy wodę, konie nawracają i Marcel poi je.

Nie pijemy tej wody. W okolicy studni leży niedawno padły wielbłąd i sporo starych kości innych zwierząt. Trochę nas to mrozi. Czekamy na okulbaczenie wielbłądów i ruszymy w drogę. Ale kulbaczenie się przedłuża. Nie wiemy, dlaczego. Może tłumaczka jest zajęta. Zarządziła dla nas potrawę z barana. Będzie mięso i będą parzone flaki. Przysmak nadzwyczajny. Widać, że nas mają w poważaniu, kiedy tak wytrawną rzecz jak owe flaki nam szykują. Na naszych oczach młody chłopak wybiera tłustego barana, a gospodarz zawija rękaw. Zwierzę leży, gospodarz klęka i ostrym nożem tnie w dołku szparę, przez którą wpycha do płuc rękę i łapie za coś co szybko przerywa. Owca umiera w mgnieniu oka. Brr, co za widok! Z takiego nie otrząśniesz się do końca życia.

Wielbłądy stoją całym wielkim stadem przy swoich młodych źrebakach przywiązanych do kołków. Robimy im zdjęcia. Wielbłądy są nieufne i odganiają nas. Pytam tłumaczki - dlaczego stoją, a nie idą na pastwisko. Słyszę, że czekają, bo będzie burza. Rzeczywiście całą noc i ranek wieje silny wiatr. Około dziesiątej wiatr się wzmaga i w kilka minut podnoszą się szare tumany. Drugą w życiu burzę piaskową przeczekuję w jurcie. Podglądamy kobiety uwijające się przy baranie. Cały przewód pokarmowy jest czyszczony, a następnie do wnętrza wlewają kobiety krew baranią z pociętymi kawałkami żołądka.

Po burzy mężczyźni wyciągają za górną wargę ze stada pierwszego wielbłąda. Zwierzę ryczy i opiera się. Spieszą mu na pomoc inne. Wygląda to bardzo groźnie. Opanowanie wielbłąda trwa dość długo. Duży osobnik ma ponad pięćset kilogramów, człowiek przy nim malutki. Gospodarz musi mu do dziury w nosie wetknąć patyk gruby jak palec zakończony grzybkiem, by nie spadł. Dopiero po tej operacji wiąże się do drugiej strony patyka powrózek, za który jeździec trzyma i terroryzuje wielbłąda. Wyciągają wielbłąda dalej i prowadzą do arby, targają powrozem by się położył i dopiero wiążą powrózek do koła. Nakładają siodło. Pierwszy wielbłąd okulbaczony. Ale to jedyny od dawna ujarzmiony, którym przywożą wodę do jurty. Inne są dzikie i trwa z nimi prawdziwa walka. Ryczą tak groźnie, że przejmuje mnie lęk. Na szczęście połowa stada już ruszyła na żer. Odchodzą pojedynczo, parami, po trzy i z razu ustawiają się jeden za drugim. Poskubują rzadką trawę i posuwają się wolno na południe.

Kulbaczenie i ujarzmianie pięciu wielbłądów trwa ponad godzinę. W końcu siadamy. Podsadzają nas i ochraniają, bo leżące wielbłądy szczególnie wrednie się odnoszą do nas obcych. Może ich razi strój, może zachowanie, a może zapach. Pokazują pyskiem i rykiem, że nas nie znoszą. Mój wielbłąd jest ogromny ryczy, nie daje mi wsiąść, nim się zbliżę już jest na nogach. W końcu pluje mi w twarz zieloną wydzieliną. Zalał mi okulary, twarz, koszulę i resztę ubrania. Dochodzę do siebie, wycieram twarz, okulary. Mój dziki wielbłąd klęczy, a trzymają go dwaj mężczyźni. Wskakuję w siodło, dają mi powrózek i każą trzymać go w napięciu, bo mnie zwierz skrzywdzi. Wszyscy martwią się naszą wyprawą, gdyż ich wielbłądy są szczególnie agresywne, ale i płochliwe. Nie tak dawno ojciec naszej tłumaczki zginął właśnie jadąc na wielbłądzie. Wielbłąd strzaskał mu kręgosłup.

Ruszyliśmy, pierwszy jedzie gospodarz i wybiera taką drogę, by nie spłoszyć wielbłądów, dalej Małgosia, Marcel, ja i Enkhmend. Trzeba omijać czaszki i inne sterty kości, trzymać się z daleka od sitowia, w którym może się kryć jakieś małe zwierze, jakiś przedmiot kolorowy. Sami też mamy uważać na dyndające nasze torby, aparaty fotograficzne, sznurki, bo wszystkim tym można spłoszyć wielbłąda.

Wielbłąd Małgosi jest najmnieszy, ale najbardziej agresywny. Niezadowolony, próbuje się wyswobodzić, ryczy, stula uszy, ogląda się na dziewczynę. Gospodarz więc odbiera jej powróz i prowadząc swojego, targa równocześnie co chwilę opornego wielbłąda Małgosi. Ona zaś trzyma się panicznie przedniego garbu. Po kilkudziesięciu minutach wszystkie się uspokajają i maszerujemy w stronę horyzontu. Wiaterek ustał, zrobiła się cudowna pogoda i pojawiła się fatamorgana. Na południu zobaczyliśmy ogromne jezioro, potem bliżej nas jakąś sadzawkę, sadzawka przemieniła się w długą rzekę, za nami zjawiły się dziwnie płaskie góry. Słuchamy opowieści o dramatach ludzi, których w tej okolicy zwiodły miraże.

Przecinamy wielką dolinę. Przewodnik zatrzymuje się, zsiadamy i my, odbiera z naszych rąk wszystkie powrózki i wielbłądy tworzą wokół niego wianek. Idziemy zbierać pustynne jagody. Następnie przewodnik uczy nas osadzać wielbłądy. Zdecydowane szarpnięcia powodują, że ten wielki zwierz pada na kolana i czeka na jeźdźca aż ten wejdzie mu na grzbiet.

Następna przerwa i już samodzielnie skłaniamy nasze wielbłądy do klękania. Leżą na piasku, a my idziemy pod górkę, by wychyliwszy głowy nad grzbiet wzgórza obejrzeć kolonię świstaków. A te, rozleniwione wygrzewają się na słońcu i czujnie obserwują nasze głowy. Ktoś się żywiej poruszył i wszystkie znikają w norach. Z drugiego grzbietu górskiego oglądamy wielkie stado, liczące ponad trzysta sztuk. Planujemy podejść do drugiego wzgórza, by widzieć je lepiej. W dalszej drodze spotykamy kolejną pustynną studnię, ale ta nie ma wody, cementowe koryto rozlasowało się. Smętny widok przedstawiały też reszki murowanych fundamentów domów leżących niedaleko studni. Było tu kiedyś centrum administracyjne samonu, odpowiednika naszego powiatu, czy też gminy. Oglądaliśmy fundamenty niegdysiejszego kina, biur i domów mieszkalnych urzędników. Nie zostało po nich nic tylko nieprzydatne rupiecie i lasujące się fundamenty.

Tymczasem czujemy się w siodłach coraz swobodniej. Marcel wysuwa się na czoło i rusza kłusem. Po kilku godzinach jazdy jestem obolały, zsiadam z wielbłąda, trzymam go za powróz i wlokę się na końcu grupy. Taka jazda nie dla mnie, trudno mi wysiedzieć w siodle.

Rozpieściłem bardzo szybko mojego wielbłąda i ten nie czując dyscypliny coraz swobodniej sięga po zieleninę. Nie jest to trawa, ale przyziemny wieloletni i bardzo kolczasty krzew. Wielbłądzie wargi są widać odporne na takie kolczaste zielsko. Olbrzym idąc za mną zapalczywie łapie zieleninę. Biorę i ja do ust tę krzewinę i czuję, że jest nader słona. Biorę następne i następne, a każda gałązka, którą próbuje jest dla mnie zbyt słona. Czyżby wiatr naniósł tyle soli z pobielałych dolin?

Pod wieczór w jurcie zasiadamy do barana. Dają nam miednicę mięsa w tym serce, płuca, nerki, wątrobę, a na samym dnie ów słynny smakołyk - parzone baranie flaki. Rzucamy się na mięso, ale jest twarde i uderza nas silny barani zapach. Trzeba zębami rwać każdy kęs. Marcel bierze wielkie żebro i wyjmuje nóż, chce odcinać kęsy. Siedzący w jurcie pokazują mu na migi jak trzeba obgryzać zębami baranie żebro. Dzieci przekrzywiają głowy i drobiąc zębami na serio uczą Marcela jeść. Małgosia nie może nic przełknąć, wybieram i ja małe kęski. W końcu wskazują nam na baranie flaki. No ten przysmak musimy spałaszować. Mobilizujemy się, zachęcamy i próbujemy. Flaki także nie ugotowane. Tniemy po kawałku i wypijamy ze środka rosół, wszystko symbolicznie. Szczęściem Marcel ratuje honor naszej grupy i je znakomicie. Kiedy odkładamy miednicę mięsa znika ona w następnej jurcie, a za nią cała dzieciarnia.

Po obiedzie idziemy do koni. Dwaj synowie gospodarza przygotowują się do zawodów. Niedługo odbędzie się kilkadziesiąt kilometrów stąd ''nadam''. Będzie sto a może i dwieście osób. Będą zawody zapaśnicze, strzelanie z łuku i końska gonitwa. Impreza już za kilkanaście dni więc emocje rosną. Cała rodzina żyje zawodami i codziennie chłopcy ćwiczą pod okiem swojego ojca. Wszyscy wychodzą z jurty podziwiać małych jeźdźców, a także pośmiać się z naszych niezdarnych prób kłusowania. Wszyscy ruszamy w stronę sąsiadów. Koniki mongolskie i siodła mongolskie świetnie nadają się do podróży. Podróż konna wydaje mi się luksusem w porównaniu z wędrówką wielbłądem. Wyjeżdżamy na wzgórze, ale sąsiadów nie widać. Może to kilkadziesiąt kilometrów? Dla nas to zbyt daleka droga. Wracamy. Nim zapalą ponownie motor, by oświetlić nam jurtę podejmujemy decyzję o powrocie. Nie tylko hałas i smród od motoru nas wygania, ale nasza tłumaczka urocza pani Enkhmend jest klasycznym negatywnym narratorem. Nie odpowiada na nasze główne pytania. Zadba o nasze spanie, jedzenie, podróże, ale nie odpowie na to, co dla nas jest najważniejsze. Może ta dziedzina ją stresuje i woli milczeć? Jest nader uczynna, więc może by dojrzała do odpowiedzi za parę dni, ale dla nas to strata czasu. Wręczamy sobie prezenty i gorąco się żegnamy z miejsko-pustynną jurtą.

Wracamy nocą. Po drodze spotykamy kilka razy dzikie zwierzęta, których oczy świecą w blasku reflektorów, trzy razy popsuje się kierowcy samochód i trzy razy udaje się go naprawić. W końcu dworzec w Sanjnszand, rozliczamy się i żegnamy. Jeszcze tylko dwie stresujące przygody: pociąg ruszył kilka minut wcześniej, a Marcel poszedł po chleb i kwas. Wskoczył w biegu i pół drogi był pod wrażeniem tego wydarzenia. Druga przygoda dotyczyła policjanta. Umundurowany ''władza'' wiózł w sąsiednim przedziale dwóch skutych aresztantów. Towarzyszyli mu popijający cywile. W pewnym momencie policjant wkroczył do nas i zażądał paszportów. Ostrzeżono nas wcześniej, że nie wolno dawać paszportu byle policjantowi, bo trudno go potem (za darmo) odzyskać. Nasze zdecydowane nie załatwiło sprawę.