Pierwszy października. Pamiętam dokładnie. To nie był dzień jak co dzień. Co prawda szary, brzydki, deszczowy, ale zupełnie nie NORMALNY, nie RYTUALNY, nie RUTYNOWY. A może właśnie taki?
Jak zwykle zaspałam. Piszę "jak zwykle"- ponieważ Pani XYZ ucząca mnie (a może każąca NAM uczyć się) łaciny, mogłaby z ręką na sercu potwierdzić, że JAK ZWYKLE ZASPAŁAM. Na szczęście zdążyłam na tyle, żeby wysłuchać przemowy powitalnej dr "MULDER'A", który był wówczas opiekunem naszego roku ( I NA ZDROWIE Panu Doktorowi, bo tyle Go widzieliśmy, był wręcz nadopiekuńczy!). Tak więc wysłuchałam dobrych rad Pana Doktora ( np. żeby czytać pewne ważne pismo kulturalne - potem dopiero przez przypadek przeczytałam, że jest zastępcą Redaktora Naczelnego), otrzymałam "Regulamin Studiów"- z którego dowiedziałam się, że pomimo iż mam jakieś prawa, to obowiązków jest i tak więcej. Następnie przyszła Pani, która zapisała się w mojej pamięci do małego grona osób BARDZO MIŁYCH. Pani ta trochę konkretniej i bardzo realnie opowiedziała o studiach. " Jest ciężko, ale są tutaj ludzie mający średnią 5, 0 i wcale nie jest tak trudno ją osiągnąć, także starajcie się, bo mam nadzieję, że w przyszłym roku będę mogła to samo powiedzie o was". Nie wiem jak te słowa zostały odebrane przez innych "kociaków", ale na mnie podziałały bardzo budująco. Po tym budującym przemówieniu nastało szalenie ciekawe, interesujące i inspirujące szkolenie BHP. Wprost niesamowita sprawa, po raz tysięczny dowiedziałam się, że NIE WOLNO POD ŻADNYM POZOREM ZOSTAWIAĆ WŁĄCZONYCH URZĄDZEŃ ELEKTRYCZNYCH NA KORYTARZU W AKADEMIKU. Pan, który prowadził owo szkolenie na szczęście miał poczucie humoru i świadomość, że mówi o sprawach trywialnych.
A potem nastał chaos. Taki klasyczny chaos, który na moim wydziale panuje "po dzień dzisiejszy". Czeski film - nikt nic nie wie, nikt niczego nie rozumie, nawet za bardzo nie wiadomo czy się śmiać czy płakać.
Jak już wspomniałam w pierwszej części, jestem życiowym pechowcem, ale pechowcem, który w odpowiednich momentach swojego życia ma szczęście. Tak więc i tym razem miałam szczęście ( i do dzisiaj je mam, moje życie w całości składa się z tego typu oksymoronów: szczęśliwy pechowiec). W mojej grupie (wtedy przyszłej, dziś obecnej i niech tak pozostanie do roku 2003) jest dziewczyna (nazwijmy Ją sobie Panią O. ), która zawsze jest we wszystkim zorientowana. Nie myślę tutaj o plotkach akademickich, czy życiowych, ale o sprawach formalnych, tzw. " informacjach dziekańskich".
Pani O. wiedziała, że dumnie brzmiące ROZPOCZĘCIE ROKU AKADEMICKIEGO ma miejsce w Bibliotece Śląskiej, w Auli AUDIOWIZUALNEJ, O GODZINIE bodajże 10. 00. Pani O. jest "miejscowa"- czyli zna Katowice i ofiarnie zaproponowała, że zaprowadzi takich jak - przyjezdnych - na Plac Rady Europy owego Gmachu Biblioteki Śląskiej. Poszłyśmy w tym ciągle padającym deszczu. I co ? I znowu totalne zaskoczenie. Multum ludzi pchających się do szatni, przepiękna aula, ale miejsca wolne tylko w trzecim rzędzie. Wniosek? Nie wolno ziewać! Okazało się, że aż tak nudno nie było. Pięknie było. Rektor w "rektorskich szatach", dziekani w "dziekańskich", profesorowie w "profesorskich", a cała światła reszta w swoich. Potem ( jak dla mnie) niezapomniany wykład Pana Profesora Opackiego o Mickiewiczu. Po raz pierwszy widziałam " CHODZĄCĄ LEGENDĘ" - i muszę przyznać, że czoło chylę, bo nie zawiodłam się. Człowiek, który żyje tym, co robi.
Następnie Jego Magnificencja Rektor UŚ wygłosił swoje przemówienie- z góry przepraszając za przerażającą ilość liczb, znajdującą się w nim. O ile pamiętam było to sprawozdanie Rektora na rok akademicki 1998/ 99.
Po tych niezapomnianych wstępach - należało wrócić na wydział. Na szczęście wszystkie drogi prowadzą na plac Sejmu. Zgubiłam się tylko raz. Teraz muszę uświadomić Szanownemu Czytelnikowi, że jestem żyjącym dowodem na absolutny brak zmysłu orientacji w terenie. Nawet w moim rodzinnym mieście potrafiłam się zgubić (tzn. po dwudziestu latach życia i mieszkania tam - wsiąść do tramwaju w przeciwnym kierunku - zaznaczam, że nie byłam odurzona ani alkoholem, ani świeżym powietrzem). Tak więc Katowice, są dla mnie dopiero po dwóch latach mniej więcej "jasnym" miastem ( myślę oczywiście o Centrum, nie o Ligocie, Ochojcu, Giszowcu, Nikiszowcu, Piotrowicach czy Szopienicach). Wracając do tematu - trafiłam z powrotem na Wydział (niczym dobrze wytresowany piesek do domciu). Pamiętam, że wtedy zaczęła się już pierwsza afera. Zajęcia. Ktoś nas ( wiem chyba kto, ale pewna nie jestem) nastraszy, że zajęcia zaczęły się już 1. X. od godz. 8. 00. Patrzę w ten plan. I co widzę? Nic nie widzę! Plan jest tak zagmatwany, że po prostu nie potrafię z niego nic wyczytać, wiem tylko, że jestem K (liczbę zostawiam dla osobistej wiadomości). To "K" mnie dobija, bo jakby było tak np. R, a do tego np. 9 - to czułabym się jak mała naładowana energią bateryjka - tzw. popularnie "paluszek". No trudno, jest "K", a afera z zajęciami okazała się jednym wielkim blefem. Na szczęście, bo dla takiej grzecznej dziewczynki - jaką wówczas byłam - wagary - nie były nawet do pomyślenia, a co dopiero do "wcielenia w życie". Teraz już niestety (albo na szczęście) studia nauczyły, że należy "ustalić pryncypia", tzn. hierarchię ważnych spraw, no a czasami życie prywatne i życie w ogóle jest ważniejsze niż np. język łaciński.
Tak to na studiach człowiek się uczy jak wykombinować, żeby pozałatwiać wszystko, a nie "wylecieć" za absencję. Straszna sprawa, ja tej sztuki niestety po dziś dzień nie opanowałam do perfekc ji- moje kombinowanie polega na tym, że po prostu uczciwie mówię dlaczego mnie nie było, następnie moja własna uczciwość "bije" we mnie, ponieważ coraz częściej nie wychodzi mi to na zdrowie (najczęściej nikt mi nie wierzy, że przytrafiają mi się tak idiotyczne przypadki). I w ten oto sposób student musi wymyślić zapalenie oskrzeli z początkiem zapalenia płuc, bo to bardziej prawdopodobne niż po prostu nawalający budzik. Wracając do planu. Teraz po trzech semestrach chyba nie jest w stanie mnie zaskoczyć ( nie mów hop... ), ale wtedy- był czarną magią. Pierwsza sprawa - odbiłam go sobie na ksero. To już było przerażające- pięć kartek A4, pomazanych, z bardzo dziwnymi znakami i jeszcze dziwniejszymi przedmiotami np. "Leksykografia i bibliografia językoznawcza", albo "Logika". Leksykografia dziwnie brzmi, natomiast Logika była okrutnym zaskoczeniem.
W palarni paląc kolejnego papierosa, siedząc na schodach, patrzyłam w to "cudo", zwane harmonogramem, jak ciele na malowane wrota. Na szczęście świat nie zszedł jeszcze na psy. Student studentowi oka nie wykole! Dwie osoby, chyba wtedy z drugiego roku pomogły mi rozwikłać tajemnicę planu i wytłumaczyły, że aż tak strasznie nie jest, tylko: " musisz chodzić na zajęcia i logiki ucz się od początku do końca". Dobre rady starszych ode mnie ludzi zawsze biorę sobie do serca. Już się uspokoiłam, wróciłam do tzw. równowagi emocjonalnej i co? Życie postanowiło po raz kolejny udowodnić, że proste nie jest i nigdy nie będzie. Czarne chmury na niebie i błyskawice - najlepiej odzwierciedlają to, co wtedy z nami się działo. Pisząc "z nami" mam na myśli moją grupę, choć, w tym elitarnym składzie są również tzw. STOICY, ale nawet oni ( raczej one) mają ograniczoną wytrzymałość nerwową. Okazało się, że na planie właśnie mojej grupie- brakuje jednego przedmiotu. Coraz częściej dochodzę do przerażającego wniosku, że to WŁAŚNIE JA jestem przyczyną wszelkich nieszczęść ( ludzie zaczynają bać mnie, nie wiem czy się cieszyć, czy może martwić). Na tym jeszcze nie koniec, w zasadzie to dopiero początek tej farsy czy tragikomedii, a może raczej poematu heroikomicznego, który zaczął się pod koniec października i niestety ( a może na szczęście? ) trwa po dziś dzień. Pocieszam się, że przynajmniej nie jest nudno, chociaż już zaczynam tęsknić za zwykłą, codzienną, szarą rutyną.
Logika. Mój Boże, ja, która podstawy logiki miała w szkole średniej i, i tak nic z niej nie rozumiała. Okazało się, że TERAZ NA STUDIACH, NA FILOLOGII POLSKIEJ- ten koszmar miał się powtórzyć i miał być megakoszmarem roku 1998. Jak wyglądał- myślę, że napiszę w następnej części...