REPORTER POCHYLA SIĘ NAD PRZESZŁOŚCIĄ

Rozmiar:  0 bajtów Nie, nie! To nie było tak, że zjawiłem się w redakcji i szef błagał mnie, abym zgodził się jechać na Hawaje. Nie było też mowy o wyprawie expressem Canadian Pacific z Montrealu do Vancouver. Była natomiast zupa. Jej zapach wślizgiwał się ze stołówki do poczekalni, gdzie siedziałem nieświadomy mego losu. O obiedzie nie ma mowy, ale jak zostanę przyjęty do pracy - powiedziano mi na wstępie - to dostanę talerz zupy.

Był rok 1945, byłem głodny i obdarty. Warszawa leżała w gruzach, także i dom gdzie mieszkałem. Łódź była jakby tymczasową stolicą kraju, tam mieściły się wtedy redakcje i w centrali Polpressu, który później zmienił nazwę na PAP - starałem się o pracę. Ale nie było pracy, nie było zupy. Szef działu, dziś jeszcze ważna persona, odsunął z obrzydzeniem moją ankietę personalną i bez czułości powiedział: "Gdybyśmy AKowcami zaśmiecali redakcję, to byśmy daleko nie zaszli... "

Wróciłem do Warszawy. Podróż na dachu wagonu w bardzo mroźną noc. Pociąg zatrzymywał się na każdej stacyjce, ustawiano go na bocznych torach, aby przepuścić transporty wojskowe. Trzeba było uważać, aby nie zasnąć na dachu; ci, których morzył sen, spadali pod koła. Towarzystwo było bardzo międzynarodowe. Koło mnie usadowił się wyzwolony z niewoli Belg, trawiony gorączką. Wojna jeszcze trwała, ktoś mu powiedział, że trzeba dostać się do Odessy, gdzie alianckie statki dowożą broń i amunicję dla ZSRR a potem zabierają wyzwolonych jeńców do domu. Ciągle się mnie pytał, czy do Odessy jeszcze daleko...

Drugie podejście do pracy wykonałem już w Warszawie, na Pradze, gdzie mieścił się oddział agencji. Wtedy naprawdę szukano ludzi na ulicy, przeszedłem okres próbny i zostałem na kilka lat anonimowej, agencyjnej roboty.

Nie będę rozczulał się nad sobą, ale początki były bardzo trudne. Dojeżdżałem o świcie kolejką podmiejską niemal do granicy miasta. Potem w ciężkich, gumowych buciorach jakie znalazłem na jakimś śmietniku - szedłem między ruinami na drugi brzeg Wisły, mostem pontonowym. Szef dawał mi jakieś zlecenia, znowu dreptałem między gruzami, aby ustalić, jak jest zaawansowana odbudowa gazowni czy co słychać w parowozowni. Miałem wtedy mnóstwo energii, łatwo ładowałem akumulatory, mogłem niemal spać na stojąco jak koń. Ale gdy nie zdążyłem na ostatni pociąg, to wracałem do redakcji i spałem na biurku.

To była ciężka szkoła. Razem ze mną zaczynał ją Ludwik Jerzy Kern, nim odjechał do Krakowa do "Przekroju", mieliśmy przyjacielskie stosunki, po dziś dzień, ale wtedy zazdrościłem mu, bo mieszkał w hotelu. Był tam też Antoni Marianowicz, który objął placówkę w Brukseli. Edmund Osmańczyk przebywał najpierw przez długie miesiące w Niemczech, potem osiadł w Szczecinie. Minęły lata, nim dostałem od niego Osmana, czyli jego osobistą nagrodę za najlepszy reportaż roku. Podobał mu się "Klejnot Korony - Reporter w Hongkongu w godzinie zarazy".

Trudno mi ocenić, jak dalece sytuacja w tej redakcji była odzwierciedleniem ogólnego stanu dziennikarstwa w tych trudnych, powojennych latach. Ale nie popełnię chyba błędu - a reprezentuję tu tylko me własne poglądy - gdy rozróżnię niejako trzy kategorie zatrudnionych w redakcjach. Pierwsza - to zawodowi dziennikarze, którzy ocaleli z pożogi wojennej i zdecydowali się podjąć pracę w zawodzie. Byli to niemal wyłącznie mężczyźni, w wieku średnim czy niemal przedemerytalnym. Byli wysoce kwalifikowani, ale kwalifikacje te... utrudniały im pracę. Przyzwyczajeni do okrągłych zdań z komunikatów przedwojennego PAT - źle się czuli w narzuconym im stylu bizantyjskiego zachwytu nad wszystkim, co się działo. Co miał do powiedzenia specjalista analizy rynku giełdowego w kraju gdzie nie było prawdziwej giełdy? Pamiętam, jak krzywił się poliglota, który miał przełożyć na polski notę dyplomatyczną, przekazaną przez TASS, gdzie były epitety w rodzaju "wściekły pies łańcuchowy imperializmu" czy coś w tym guście.

Inną grupę stanowili ideowi komuniści, których wiedza dziennikarska była żadna, ale mieli czuwać nad poprawnością opracowywanych tekstów. Na pewno było w tym trochę przesady, ale po latach zwierzał mi się redaktor Wadias, sekretarz redakcji "Głosu Ludu", centralnego organu PPR: "Panie Lucjanie, to była katorżnicza robota. Tam nikt nie umiał pisać dobrze po polsku. No bo niby skąd? Połowa zespołu pisała w domu cyrylicą a połowa - od prawej do lewej... "

Wreszcie trzecia grupa, to zupełnie młodzi amatorzy, tacy jak ja, którzy byli rzuceni na szeroką wodę i których nikt niczego nie nauczył. Pamiętam, jak kazano mi iść na posiedzenie Sądu Specjalnego. Tam rozpatrywano wtedy przede wszystkim sprawy o kolaborację. Wyroki były surowe lub bardzo surowe, egzekucje skazanych wykonywali niekiedy amatorzy, szukający zemsty za swe krzywdy. Opowiadano mi, że młoda dziewczyna, której udowodniono współpracę z gestapo - konała na stryczku przez kwadrans, powieszona przez niefachowego kata-amatora...

Edmund Osmańczyk w latach 40
Edmund Osmańczyk
w latach 40.
Ja na ławie prasowej siedziałem jak na tureckim kazaniu. Wywoływano kolejne sprawy, przemawiał prokurator i obrońcy. Starszy kolega z warszawskiej popołudniówki znał nazwiska wszystkich aktorów dramatu na sądowej sali, wiedział co zarzucano podsądnym i znał nawet ich wiek... W pokornym pokłonie zapytałem, skąd on to wszystko wie. "Mnie moja redakcja płaci za to, abym ja to wiedział" - odparł trochę kpiąco. Prawda była nader prosta. W kancelarii sądu pokazano mu akt oskarżenia, zrobił notatki i tylko czekał jak się sprawa potoczy no i jaki będzie wyrok.

Czaiłem się przez wiele lat z moją krzywdą. W roku 1956, gdy nastała odwilż, zgłosił się do mnie kolega z Krakowa. Tamtejsza cenzura "zdejmuje" wiadomości o wielokrotnym mordercy. Mnie krakowska cenzura mało obchodziła, wszcząłem własne śledztwo i tak powstał cykl "Gdzie Mazurkiewicz - tam śmierć", który był - na owe czasy - sensacją i podniósł nakład gazety.

okładka

Zjawił się u mnie zziajany reporter sądowy z czasów mego debiutu. Miał przykrości w redakcji, że dał się ubiec w tak sensacyjnej sprawie. "Skąd pan to wszystko wie? " - zapytał.

- "Mnie redakcja płaci za to, abym ja to wszystko wiedział".

Przypomniał sobie ten incydent sprzed 9 lat, byliśmy kwita, podaliśmy sobie ręce i zostaliśmy przyjaciółmi.

Na styku tych odmiennych grup dochodziło do iskrzenia, które dzisiejszemu czytelnikowi może się wydać wręcz zabawne - ale taka była wtedy rzeczywistość.

Otóż wspominam Romana Wojciechowskiego, dziennikarza "Gazety Ludowej" czyli opozycyjnej w stosunku do rządu w Warszawie. Mam przed oczyma jego potężną postać i kędzierzawą czuprynę, był ode mnie znacznie starszy ale byliśmy zaprzyjaźnieni. Na widowni pojawił się znowu Eugeniusz Kwiatkowski, wsławiony przed wojną budowniczy polskiej obecności na morzu, twórca Gdyni. Organizowano konferencję prasową. Do Gdyni jechało się wtedy całą noc z okładem. Dla dziennikarzy podstawiono wagon sypialny. Ktoś umieścił w jednym przedziale Wojciechowskiego i nieżyjącego już dawno dziennikarza z "Głosu Ludu", którego nazwisko przemilczę. Był to fanatyk, cytujący z pamięci dzieła Lenina, Stalina i innych wszystkich świętych Kraju Rad.

Obaj panowie oka nie zmrużyli. Całą noc dyskutowali na tematy polityczne, ale żaden nie zdołał przekonać drugiego uczestnika ideowego sporu. Rano na peronie w Gdyni wysiedli z oczami od niewyspania, ale w bojowym nastroju, przekonani do swych racji.

Na tle wielkiej mapy Wybrzeża, Eugeniusz Kwiatkowski przedstawiał swoje projekty. Dziennikarz z "Głosu Ludu" pochylił się ku Wojciechowskiemu i syknął mu do ucha: "Pan słyszy, jak on przemawia? I ten człowiek też idzie z nami".

- "Ba, przed wojną to on jeszcze lepiej przemawiał, ale wtedy to wyście nie szli z nim... "

Nigdy bym nie przypuścił, że stanę się transmisją dziennikarskiej anegdoty z XIX wieku aż na próg XXI stulecia. Ale tak się stało. Pamiętam zasłyszane wtedy, gdy byłem młodocianym adeptem zawodu - anegdoty, opowiadane przez sędziwych już weteranów dziennikarstwa. Prof. Józef Wasowski, w podeszłym już wieku, wspominał, że za czasów jego młodości były modne tzw. szkice. Szkic to był ni pies ni wydra, ani literatura faktu ani beletrystyka. On sam, mając 18 lat, popełnił taki "szkic" i pełen najlepszych nadziei zaniósł go do redakcji. Była to łzawa opowieść o prostytutce, której ciało co noc jest brukane przez kolejnych klientów, ale dusza jej pozostała czysta, wędruje po Giewoncie i wita brzask nad górskim strumieniem...

Gdy po tygodniu zjawił się po ocenę swego utworu, sekretarz redakcji popatrzył nań bystro i zapytał:

- "Młody człowieku, czy pan był kiedyś w burdelu? "

- "Ja? Ale skąd, nigdy nie byłem... "

- "To niech pan tam szybko idzie, bo to zupełnie inaczej wygląda!"

Taka była istota zasady, że prawda jest rzeczą świętą, ale komentarz jest dowolny.

Inny senior zawodu, pracujący ze mną w jednej redakcji, wspominał, że przez wiele lat przed wojną zatrudniał się w popołudniówce, której egzemplarz kosztował 5 groszy. Tak, były takie gazety, walka na rynku prasy była zażarta. Liczyła się cena, liczyły się sensacyjne wiadomości własne, które as reportażu Egon Erwin Kisch ("Schreibt es auf, Kisch! - Napisz to, Kisch!") określał mianem "karpia solo".

Otóż redaktor prowadzący w tej gazecie zjawiał się w pracy o godzinie 18. 00 i zostawał do zamknięcia numeru. O godzinie 18. 30 przychodziła pomoc domowa z jego mieszkania, która przynosiła mu w menażkach gorącą kolację i czekała na krzesełku na korytarzu, aby zabrać puste menażki do domu. Czy nie mógł zjeść kolacji w zaciszu domowym o pół godziny czy godzinę wcześniej? Nie, wtedy mu nie smakowało... W każdym razie było wiadomo, że gdy spożywa posiłek - musi mieć spokój, którego nie wolno było zakłócać.

A jednak pewnego wieczoru wpadła do jego gabinetu praktykantka panna Jadzia, z okrzykiem - Ważne sprostowanie PAT! Redaktor ze złością odsunął od siebie talerz i powiedział: "Koleżanko, czy pani nie uczono w szkole dziennikarskiej, że pies gdy sra to nie szczeka... "

Słuchałem opowieści o straszliwych gaffach, które zapewne brały się ze skostnienia i rutyny, tych plag dziennikarstwa. Przykładem słynny komunikat PAT: Prezydent RP prof. dr Ignacy Mościcki b a w i ł w Krakowie na pogrzebie Marszałka Piłsudskiego.

Pewnego dnia dostałem polecenie regularnego obsługiwania - tak to się nazywało - konferencji prasowych dla dziennikarzy zagranicznych. Były one prowadzone tylko w dwóch czy trzech językach obcych. Była to zmiana losu, gdyż przed tym przeważnie biegałem na różne uroczyste akademie, które miały usypiający przebieg lub też śledziłem przebieg konferencji i zjazdów, gdzie teksty przemówień były znane na tydzień wcześniej tak samo zresztą jak i kolejność mówców...

W owych powojennych latach w Warszawie akredytowani byli dziennikarze, którzy zostali luminarzami zawodu. David Halberstam, Sidney Gruson, Flora Lewis, Ed Morrow - mieli liczący się głos w amerykańskiej opinii publicznej. Naturalnie, za Żelazną Kurtynę nie wysyłano wtedy pętaków, ale nadzieje, jakie pokładały w nich ich redakcje - zostały spełnione. Larry Allen, Vincent Buist czy Pierre Maréchal jako dziennikarze agencyjni też znali świetnie swe rzemiosło. I nie tylko. Larry Allen, wysoki dryblas w mundurze amerykańskiego korespondenta wojennego - skorumpował warszawskie wyścigi konne, miał informacje niejako prosto z końskiego pyska. Interes się skończył, gdy w kolejce do kasy ustawiali się za nim inni hazardziści i zamawiali "To samo!". Ed Morrow, który na wojnie leżał w szpitalu z rannymi Polakami i znał nieźle nasz język, dokuczał mi, gdy "Przekrój" zaczął drukować mój cykl "Teraz to już można opowiedzieć" i inne reportaże: "Lucjan, jak ja czytam to, co ty piszesz, to rozumiem, jak ty byś pisał, gdybyś sam wierzył w to, co piszesz... " Pożyczał mi amerykanskie podręczniki i zbiory reportaży. Z wypiekami na twarzy czytałem, jak Jack Lait i Lee Mortimer zaczynali każdy rozdział od słów: "Urodziliśmy się tylko po to, aby opowiedzieć wam tę sensacyjną historię... " Vincent Buist z Reutera, sympatyczny i pogodny Brytyjczyk, stał się bezwiednie bohaterem typowej dla tych czasów przygody. Zebrania zespołu PAP trwały zawsze po wiele, wiele godzin. Były to straszne nudy, nagle rozświetlone jak błyskawicą przez windziarza, który zapisał się do głosu. Nastawiliśmy uszu, gdy zapowiadał, że "nigdy nie zawiezie agenta imperializmu". Na wykonanie zobowiązania nie trzeba było długo czekać. Szczegółów oczywiście nie znam, ale chyba była taka umowa między agencjami, że Reuter płacił w Londynie korespondentowi PAP, a w Warszawie - przedstawiciel Reutera dostawał równowartość w złotych.

W każdym razie na widok Vincenta, który zjawił się po swe pobory, windziarz gwałtownie zatrzasnął drzwi swego pojazdu i stanął między piętrami. Rad nie rad Brytyjczyk ruszył do kasy stromymi schodami na wysokie piętro. Gdy taka sytuacja powtórzyła się po raz trzeci czy czwarty, zrobił sobie tylko kółko na czole i powiedział: "Wariat".

Zobacz także: Lucjan Wolanowski - reporter na zakrętach dziejów"