Kworum w świetle genetyki

Gdy ten numer "Gazety Uniwersyteckiej" ujrzy światło dzienne, albo raczej, gdy światło dzienne ujrzy ten numer "Gazety", będziemy już mieli stan daleko posuniętej kampanii wyborczej na Uniwersytecie. Taką w każdym razie mam nadzieję, bo system wyborczy na Uniwersytecie jest bardzo demokratyczny, a demokracja im bardziej zaawansowana, tym trudniejsza jest w stosowaniu. Nie mówię o legendarnych już skutkach użycia zaawansowanej technologii w demokratycznym procesie, jak to widzieliśmy parę lat temu w Stanach Zjednoczonych, a konkretnie na Florydzie. Jednak i w tamtym przypadku widzieliśmy, że chęć polepszenia tego, co było, wprowadziła niezły zamęt. Demokracja to sprawowanie władzy przez lud, więc trzeba brać pod uwagę, iż lud może nie trafić z odpowiednią siłą w odpowiednią dziurkę i całe głosowanie na nic. Uniwersytet jest bardziej konserwatywny, więc nie przewiduję wielotygodniowego przeliczania głosów. Największy problem to znaleźć w ogóle głosy do przeliczania. Organizatorzy zebrań nie śpią po nocach i kombinują jak tu zapewnić kworum. Poszukiwania kworum przypominają wyprawy po Świętego Graala albo próby znalezienia kamienia filozoficznego czy identyfikacji niezidentyfikowanego obiektu latającego. Niektórzy zaczynają wierzyć, że kworum należy również do tej kategorii zjawisk, których wspólną cechą jest rzadkie występowanie w przyrodzie. Jeśli nawet kworum istnieje, to raczej bywa niż jest i w tym sensie ma coś wspólnego z niektórymi cząstkami elementarnymi, które podobno obserwują fizycy jądrowi, a dokładniej superprecyzyjne urządzenia przez nich skonstruowane, bo człowiek nie jest w stanie zarejestrować zmysłami tak krótkiego mgnienia. Czas istnienia kworum na zebraniu wyborczym także jest niebywale ulotny, choć użytkownicy dróg wiedzą, że zdarzają się czasy jeszcze bardziej ulotne, na przykład czas mijający od włączenia zielonego światła do znalezienia się pierwszego pojazdu na środku skrzyżowania (chyba że tym pojazdem kieruje mężczyzna w okularach i kapeluszu, wtedy sprawa może się przeciągnąć).

Nasi politolodzy i socjolodzy bywają przesłuchiwani przez media na okoliczność słabej frekwencji w wyborach parlamentarnych albo samorządowych. Ciekawe byłoby się od nich dowiedzieć, dlaczego społeczność akademicka, zdawałoby się nie gorzej przygotowana do sprawowania demokratycznych funkcji, nie garnie się do ich wypełniania. Czy znajdą jakieś odpowiedzi różne od następujących: bo mnie to nie obchodzi, bo to i tak nic nie da, bo zebranie zwołano, gdy udzielałem się w innej instytucji edukacyjnej, bo zupa była za słona, bo nie chciałam, żeby mnie do czegoś przez przypadek wybrali...? A może demokratycznemu społeczeństwu wystarczy sama możliwość głosowania? Przed 1989 r. tylko w ciągu 16 miesięcy solidarnościowego święta można było rzeczywiście wybierać, czego skutkiem było internowanie demokratycznie wybranego rektora, prof. Chełkowskiego - jedynego zresztą polskiego rektora, którego Jaruzelski zamknął (co przypominam gwoli wybielenia czerwonego koloru, z jakim wciąż niektórym kojarzy się nasza uczelnia). W III RP możemy już wybierać, kogo chcemy, a jak możemy, to nie musimy, więc się tak specjalnie tym nie emocjonujemy. Będąc młodym Stefkiem O. udałem się kiedyś do Zakopanego w celu uprawiania czynnego wypoczynku. Zapoznałem tam pewną góralkę, która roztoczyła przede mną wspaniałe możliwości, będące udziałem każdego mieszkańca tak dużej aglomeracji jak górnośląska: do kina możecie chodzić co dzień, do teatru, windą sobie jeździcie, nie to, co w takim Zakopanem. Nie mogła uwierzyć, że nie chodzimy ani nie jeździmy, może dlatego, że możemy. Nie uwierzyła i poszła sobie górą, a ja doliną. A mogło być inaczej! Możliwość nie oznacza jednak konieczności.

Mimo tego słabego zainteresowania, akademicy nie różnią się od reszty narodu i nawet jeśli nie wybrali, to narzekać i tak będą. Natomiast w przeciwieństwie do reszty narodu, akademicy dysponują metodami naukowymi i powinni umieć przeprowadzić dokładną analizę braku zapału elekcyjnego wśród swoich koleżanek i kolegów. W badania, tradycyjnie zastrzeżone dla nauk społecznych, powinni się włączyć również przyrodnicy. Ostatnio coraz częściej słychać, bowiem o wpływie genów

Rys. Marek Rojek
na ludzkie zachowania. Tyjesz - masz gen otyłości, chudniesz - wszczepili ci gen miotły, kochasz - geny wpadają w rezonans w pobliżu jej genów, kochasz inaczej - masz inne geny. W lutym "Newsweek - Polska" doniósł, że wiara bez genu martwa jest, więc agnostycy, którzy tego genu nie mają, po prostu są skazani na bezbożność. A dewoci też nic nie mogą zrobić: geny, geny, geny... Nawet jeśli się w to nie wierzy, to widocznie dlatego, że się ma gen niewiary w genetykę. Być może z zachowaniami demokratycznymi jest podobnie. Jedni mają gen elektorski, a inni są go pozbawieni i wołami się ich do urny nie zaciągnie. Jedni mają geny demokratyczne, inni - błękitne - geny rojalistyczne i głosowanie burzyłoby ich konstrukcję świata, u jeszcze innych dominuje czarny gen anarchistyczny, więc najchętniej dokonywaliby wyboru przez dekapitację chętnych do rządzenia. Chętni do rządzenia też mają jakieś geny za to odpowiedzialne, najprawdopodobniej powstają one kosztem genów instynktu samozachowawczego, bo inaczej trudno sobie wyobrazić, co może człowieka pchać do zarządzania tak skomplikowaną firmą jak uniwersytet. Ciekawe, jakie geny ma uniwersytet?

Stefan Oślizło

Autorzy: Stefan Oślizło, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania: