CZUJ CZAS

"Polityka" (12.02.05) - wywiad Katarzyny Janowskiej z Andrzejem Wajdą: - "Powtarza pan za Zbigniewem Cybulskim, że artysta powinien wąchać swój czas..." Chwała pani redaktor Janowskiej za to, że przypomniała, kto owo powiedzenie wymyślił. Ostatnio bowiem, coraz więcej osób - jeśli nawet nie przypisuje sobie jego autorstwa, to nie zaprzecza, gdy niedoinformowany dziennikarz wskazuje na całkiem inną osobę (a z reguły na swego rozmówcę) jako pomysłodawcę.

Wąchać swój czas, wcale nie jest prosto. I choć umiejętność to stara jak świat, nie wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że ją posiadamy.

Jakieś dziesięć milionów lat temu w Afryce doszło do nienotowanego dawno na tym kontynencie zamieszania. Wypiętrzały się góry, wybuchały wulkany, tworzył się rów tektoniczny - jednym słowem totalny bałagan i harmider. Kiedy opadł kurz i włączono światło (na razie tylko słoneczne), populacja żyjących na tych terenach hominidów ze zdziwieniem skonstatowała, że została oddzielona od reszty pobratymców łańcuchem groźnie wyglądających szczytów. Hominidy miały na tyle rozsądku, by nie wspinać się bez odpowiedniego zestawu lin, czekanów, raków. Rozglądanie się za jakimś przypadkowym Szerpą też nie przyniosło rezultatów. Postanowiono więc zwalić wszystko na tzw. czynniki obiektywne i pozostałą po drugiej stronie gór rodzinę wspierać jedynie moralnie. Przywódca grupy miał z pewnością doskonale rozwinięty zmysł węchu i potrafił wywęszyć swój czas. Przed nimi rozpościerała się sawanna i wielkie odkryte przestrzenie, wprost zachęcające do pieszych wędrówek, gry w golfa i kręcenia filmów dla "National Geographic". Czym prędzej z tej niespodziewanej okazji skorzystano, czerpiąc przy tym radość z tak drobnych przyjemności jak: słuchanie wczesnych utworów Barbry Streisand, popijanie pińa colady i kontemplowanie rozkładówek "Playboya". Trochę to oczywiście musiało potrwać, ale jak wiadomo podróże kształcą, a do Euroazji był ładny kawałek drogi, mieli więc czas, by się cywilizacyjnie podciągnąć.

Tymczasem druga grupa, czyli ta, która pozostała po zachodniej stronie ciepłych jeszcze wulkanów, postanowiła rzecz całą spokojnie przeczekać w znajomym im rodzinnym buszu. A wspominając wędrującą część byłej wspólnoty, pukała się znacząco w kosmate głowy - no bo jak można pozbawić się dobrowolnie radości życia płynącej z wzajemnego iskania się, czochrania o pień palmy czy wygrzebywania spod kory tłustych larw i pędraków. Jak wykazały moje amatorskie badania: część z nich jednak musiała w ostatniej chwili dołączyć do wędrujących. Rozpoznać ich można łatwo po tym, że smarkają przez palce, plują na ulicę i nie wyłączają w kinie komórek.

Niech kogoś nie zwiedzie ten optymistyczny wariant naszych dziejów. Wąchanie czasu nie zawsze przynosi korzyści. Ba! Sama czynność wąchania też nie należy do przyjemności. Ostatnio bowiem unosi się nieznośny fetor - odór czasu. Nie znaczy to wcale, by dla innych nie był on milszy od cudnych woni Arabii. Wszyscy się już z pewnością domyślili, o co chodzi. Osobom, które z powodu infekcji czasu nie wąchają, lub też przebywały dłuższy czas w takiej na przykład Mongolii, podpowiadam: Sprawa ma charakter aferalny (o co akurat w naszym kraju nietrudno) i niejednoznaczny. Rzecz jasna, że chodzi o słynną listę. Tak, słynną listę Światowej Unii na rzecz Przyrody. I cóż robicie takie głupie miny? Jak to nic nie wiecie? Butapren wam wąchać, a nie czas! Nic nie słyszeliście o awanturze w Sejmie? Ogłoszenie przez Unię "czerwonej listy" 15.589 gatunków zwierząt zagrożonych wyginięciem (por. "Rzeczpospolita" 21.01.05.) wywołało u nas ataki politycznej histerii i towarzyskiej drżączki. Nie ma bowiem zwierzęcia, które na takiej liście nie chciałoby się znaleźć. Przy korzyściach, jakie daje tam obecność, immunitet poselski to zwykła karta rowerowa. 1) Objęcie całkowitym zakazem polowań. 2) Opieka medyczna plus dokarmianie. 3) Ciągła zachęta do nieograniczonej prokreacji. Jest o co walczyć! Nic więc dziwnego, że reakcja naszych posłów groziła gwałtownym kryzysem gabinetowym.

Dyskusję w Sejmie zaogniło wystąpienie J.M. Rokity, który jako przyszły premier niewątpliwie najlepszego z wszystkich przyszłych rządów, gwałtownie zaprotestował przeciwko nazywaniu tej listy "czerwoną", choć jak sam zauważył; była ona sprokurowana przy istotnym udziale postkomunistycznych aparatczyków. - Jakim prawem (grzmiał Rokita), znalazły się tam gatunki, wobec których istnieją poważne podejrzenia o kolaborowanie z gajowymi i leśnikami?! Co robią na tej liście np. "Wydrwigrosz (na)halny", "Pustogłów kuluarowy" czy "Kretynek wszechpolny"? Dlaczego nie znalazła się tam prawdziwa ozdoba naszej puszczy "Zyta niepospolita" lub "Półtusk kaszubski"? Panowie z Unii mają za nic historię i tradycje naszych lasów! "Knieja albo śmierć!" - tym okrzykiem J.M. Rokita zakończył swoje wystąpienie. Kolejnym mówcą był J. Kaczyński (niewątpliwie najlepszy przyszły prezydent ze wszystkich przyszłych prezydentów), który w imieniu PiS zażądał niezwłocznego wydania prawa do odstrzału całego pakietu zgłoszonych przez lewicę gatunków, a zwłaszcza szkodnika "Krętacza lustratora". Na zwolnione miejsce miałby zostać wpisany "Kondorn prezydencki". R. Giertych z kolei stanowczo zaprzeczył pogłoskom, jakoby LPR uznawała istnienie jakiejkolwiek Unii za fakt polityczny (co nie wyklucza jednak wyjazdów zagranicznych członków LPR na jej posiedzenia). Wprawdzie na liście znalazła się "Wrzodawka (u)stawowa", ale prawdziwą obrazą wszelkich uczuć ligowych jest brak tam "Prałatka bursztynowego". Honor lewicy próbował ratować T. Nałęcz, argumentując, iż np. SdPl z ową listą nie miała nic wspólnego, i on sam jest zaskoczony nieobecnością choćby "Pola kusiciela". Tryskający jak zwykle niewymuszonym humorem W. Pawlak, zagroził, że w przypadku absencji na liście maskotki PSL "Zyszka modliszka", Stronnictwo wejdzie w najbliższym czasie w jakąś koalicję.

Rys. Marek Rojek

Dość nieoczekiwane stanowisko zajęła "Samoobrona", w imieniu której głos zabrała R. Beger. Otóż zdaniem posłanki, owa lista jest ciosem wymierzonym w polskiego chłopa. Ten - wykończony przez Balcerowicza - musi na przednówku ratować się przed śmiercią głodową nielegalnym ubojem dziczyzny. - Proszę się nie śmiać! (apelowała R. Beger). Nie wszystkich stać na to, by jak niektórzy posłowie odżywiać się smakołykami typu hambegery.

Podczas ogłoszonej przez marszałka przerwy, debata przeniosła się do sejmowych barów i restauracji, gdzie panowie posłowie, zażarcie dyskutując, posilali się modnym ostatnio zestawem: czysta pod galaretę z "mątwy legislatki". Panie posłanki zaś z reguły wybierały białe wytrawne wino do koktajlu z "omółków preambułków". Nieco zamieszania wprowadziła plotka, że zarówno "legislatka" jak i "preambułki" znajdują się na dyskutowanej liście. Wszystkich jednak uspokoił znany w kraju listonosz Bronek W., który przytomnie zauważył, że owszem nie można wykluczyć pomyłek, ale jest to cena, którą warto zapłacić.

Za listonosza płacili inni.

Jerzy Parzniewski

Autorzy: Jerzy Parzniewski, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania: