Rozmowa z Kamilem Durczokiem, w czasie jego podróży sentymentalnej po Uniwersytecie Śląskim

MUZYCZKA Z ZĘBEM

Kamil Durczok, popularny i wielokrotnie nagradzany dziennikarz i prezenter telewizyjny, stawiający swe pierwsze dziennikarskie kroki w Studenckim Studiu Radiowym "Egida", następnie w 1991 roku w Radiu Katowice. Mając 24 lata został dyrektorem Radia Top w Katowicach, a od 1994 roku współpracował z Telewizją Katowice, pisywał także felietony do "Trybuny Śląskiej". Dzisiaj możemy zobaczyć go m.in. w "Wiadomościach" oraz w programie "Debata". W swojej karierze zdobył wiele nagród, w tym prestiżowa nagrodę Grand Press 2000 oraz Telekamery w roku 2002 i 2003.

Podczas rozmowy w Redakcji "Gazety Uniwersyteckiej" nie rozmawialiśmy tylko o "Egidzie", ale także o współczesnych studentach, uniwersytetach, sukcesach, było trochę zwyczajnie, trochę niezwyczajnie..., bo jak sam rozmówca przyznał, była to dla niego "podróż sentymentalna".

PATRYCJA MROWIEC: Mówi się, że jest Pan jednym z największych talentów telewizyjnych ostatnich lat, zdobył Pan mnóstwo nagród i wyróżnień za swoją działalność dziennikarską, między innymi nagrodę Grand Press 2000, ale to nie telewizja, a radio było u korzeni Pana kariery, w związku z tym pytanie brzmi - jak trafił Pan do "Egidy"?

KAMIL DURCZOK: Oczywiście, jak większość dziennikarzy, których zawodowe losy były jakoś z tym miejscem związane - czyli przez absolutny przypadek, pewnego dnia, w czasie studenckich praktyk robotniczych, które były niezwykłym wynalazkiem poprzedniego ustroju, mającym uczyć studentów, czym jest ciężka praca, by nabrali dla niej szacunku. Praktykowaliśmy przez miesiąc w fabryce samochodów małolitrażowych. I właśnie tego "pewnego dnia", jedna z moich koleżanek zaprosiła mnie do "Egidy", obok której właśnie przechodziliśmy.... była to miłość od pierwszego wejrzenia, co zresztą nieustannie powtarzam w wywiadach; widok studia, reżyserki, sposobów działania całego radia sprawił, że nie miałem zupełnie ochoty stamtąd wychodzić, no i zostałem.

Co najbardziej wciągnęło Pana w radiowy klimat?

To nie jest prosta odpowiedź, ponieważ musielibyśmy próbować o wiele barwniej, ciekawiej opisywać istotę radia niż czynią to mistrzowie mikrofonu, którzy już próbowali dokonywać takich opisów. Radio... Wiktor Legowicz powiedział kiedyś w Trójce, że radio to wielki teatr wyobraźni. Nawet jak przychodziłem do "Egidy" i potem, gdy pracowałem w Polskim Radiu w Katowicach, wydawało mi się, że wszystko tak naprawdę zaczyna się od nieprofesjonalnej rozgłośni, radia studenckiego. To właśnie tam zaczyna się ulegać magii, która wisiała gdzieś w powietrzu, w klimacie pomieszczeń, w sprzęcie, w ludziach, którzy w "Egidzie" działali, była nawet w sytuacjach - w tym, że jeden facet gada do "gruchy" i trzy czy cztery akademiki go słuchają. Mówię o czymś, co bardzo trudno opisać, a co jest jednocześnie tak fascynujące, że każdy, kto ma tzw. nerw czy zacięcie dziennikarskie, po wejściu do pomieszczenie takiego, w jakim mieści się "Egida", musi ulec jego magii.

Czy od razu zainteresował się Pan dziennikarstwem, czy nie ciągnęło Pana do innych form działalności radiowej, jak na przykład realizacja dźwięku, reżyseria widowisk radiowych?

Realizować musieli umieć wszyscy, zatem i ja szybko posiadłem tę umiejętność. Każdy wiedział, na czym to polega, by w razie niespodziewanych wypadków, na przykład słabszego dnia naszego uroczego realizatora Romka lub przedłużonej imprezy, ktoś mógł wyręczyć go w pracy. Natomiast tym, co interesowało nas najbardziej było dziennikarstwo. Oczywiście w "Egidzie" nie zajmowałem się publicystyką czy dziennikarstwem politycznym, swoje pierwsze kroki stawiałem na polu muzycznym, bo właśnie muzyka była moją pierwszą namiętnością, pierwszą fascynacją. W prowadzonych przez siebie poniedziałkowych audycjach "Muzyczka z zębem" prezentowałem głównie muzykę elektroniczną, trochę New Romantic. Fascynacja polityką i dziennikarstwem politycznym zrodziła się dużo, dużo później - już w Polskim Radiu.

Kamil Durczok podczas wizyty w Redakcji ''Gazety Uniwersyteckiej''
Kamil Durczok podczas wizyty w Redakcji "Gazety Uniwersyteckiej"

Dzisiejsi studenci są inni niż za Pana czasów. Co Pan o nich sądzi i o możliwościach, jakie stoją przed dzisiejszymi "Egidowcami"? Czy też mają szansę na taki sukces, jaki Pan odniósł?

Powiedzmy, że mi się udało. A sukcesem jest to, że robię w życiu coś, co sprawia mi wielką radość, co było kiedyś pasją, a teraz stało się zawodem. Przyjemność jaką daje spełnianie się w wymarzonym zawodzie umożliwia spędzanie w pracy mnóstwa godzin przy pracy, która wciąż mnie fascynują. A dzisiejsi studenci... myślę, że są nieco ubożsi od nas, nie mają tego, co my nazywaliśmy "życiem studenckim". Dzisiaj bardziej przypomina ono relacje towarzyskie, środowiskowe, a my naprawdę wiedliśmy żywot studenta poczciwego. Nie - grzecznego, ale - poczciwego. I tego chyba już dzisiaj nie ma, nie ma kręgu towarzyskiego, jaki istniał za naszych czasów wśród ludzi mieszkających w akademiku (wprawdzie ja tam tylko pomieszkiwałem - wciąż mieszkałem z rodzicami - ale mimo to, czułem się jakbym należał do akademickiej społeczności). O ten typ życia studenckiego są ubożsi, ale mają zapewne wiele fascynujących zajęć, mają dostęp do internetu, do wszystkiego, czym się interesują, my nie mieliśmy takich możliwości. Myślę, że wszystko przed nimi. Jak ktoś pokochał zawód, który sobie wymyślił i w którym chce pracować, to nie ma takiej siły, która by go była w stanie odciągnąć od realizacji planów. W każdym razie, na mnie takiej siły nie było. Mimo że przeciwko mnie sprzysięgli się wszyscy - między innymi ojciec, który był wściekły na to, że rzucam studia; mama, która martwiła się, co będzie się działo z dzieckiem, jak pójdzie w szeroki świat. Nawet ja miałem pewne wątpliwości, ponieważ sam nie wiedziałem, z czym będzie wiązała się działalność radiowa, dziennikarska, w dodatku działalność muzyczna. Niby nic poważnego, prawda? Ale jeśli się to kocha, to w końcu zaczyna się osiągać drobne sukcesy...

Jakie cele stawiał Pan sobie w tamtych czasach, będąc "Egidowcem"?

Bardzo proste. Pierwszym celem było prowadzenie audycji w "Egidzie", kolejnym - prowadzenie własnej audycji muzycznej. Następnie była oczywiście audycja w radiu, po niej autorski program w radiu, a potem... jak już zacząłem wymyślać sobie kolejne cele, przyszła Krysia Bochenek i powiedziała: "To pan się tu będzie zawsze tak tą muzyką zajmował, mógłby się pan czymś poważnym w życiu zająć." I tak się zaczęła moja przygoda z polityką, dziennikarstwem politycznym czy społecznym, która trwa trzynaście lat i dostarcza mi nieprawdopodobnej radości.

Pierwsza przygoda z dziennikarstwem politycznym?

Bardzo mocno zakorzeniła się w mojej pamięci. Było to w 1992 roku. Pojechałem do Częstochowy, gdzie miał miejsce głośny konflikt między ówczesnym wojewodą częstochowskim Jerzym Gułą a miejscowym zarządem Solidarności, której to Solidarności wydawało się wtedy, że wszystko może. Jerzy Guła miał to nieszczęście, że był innego zdania, i tak zaczęła się awantura na pół województwa. Pojechałem tam wtedy nagrać dźwięk. Oczywiście nie miałem bladego pojęcia, jak go zmontować i co z nim zrobić. Gdyby nie Krysia Bochenek, nigdy by ten dźwięk nie powstał. Dostałem za niego największy komplement, jaki wtedy mógł dostać młody dziennikarz - Piotr Karmański rzucił mi takie zdanie: "Niezłe było". Jak ktoś zna Karmańskiego, to wie, że te dwa słowa są komplementem najwyższej klasy i próby. Taka była moja pierwsza przygoda, potem to jakoś samo się potoczyło.

A jak ocenia Pan swoja karierę, siebie na przestrzeni tych wszystkich lat?

Nie mam ani specjalnej ochoty, ani tytułu, żeby sam siebie oceniać. Moje dziennikarstwo jest wystawione, jak niewiele innych dziedzin, na osąd wielomilionowej widowni. Jeśli ludzie wciąż chcą oglądać "Debatę" i "Wiadomości", to może nie jest tak najgorzej.

Czy jest Pan zadowolony z tego, co do tej pory osiągnął?

Miało już być łatwiej. Z jednej strony trudno nie być zadowolonym, w końcu kilka dowodów na to, że to moje dziennikarstwo nie jest do końca fuszerką, otrzymałem. Nikt mi nie zabierze dwóch "Telekamer", dwóch "Wiktorów" publiczności, nagrody dziennikarskiej Wieczystej Fundacji im. Ksawerego i Mieczysława Pruszyńskich i nikt mi nie zabierze tytułu Dziennikarza Roku! To jest moje, to już osiągnąłem i jest to drobnym potwierdzeniem tego, że to co robię rzeczywiście ma sens. A jestem jednym z tych dziennikarzy, którzy mają szczęście, że ludzie ciągle chcą ich słuchać i trzeba się pomodlić, żeby ta dobra passa trwała jak najdłużej, i oczywiście ciężko pracować.

Miał Pan wzory, autorytety? Co, przez te wszystkie lata począwszy od działalności w SSR "Egida", kształtowało Pana podejście do dziennikarstwa?

I tu mam problem, bo niestety nie potrafię wskazać jednego mistrza zawodu, którym byłbym zafascynowany, w którego bezgranicznie bym wierzył. Było i jest bardzo wielu ważnych ludzi polskich mediów i polskiego życia publicznego, którzy są dla mnie wielkim autorytetem. Jest wielu dziennikarzy, jednocześnie moich kolegów, których programy bardzo cenię i staram się je oglądać. Pomimo, że z reguły, jak przyjeżdżam do Katowic nie oglądam telewizji, na ich programy poświęcam czas, ponieważ uważam, że zawsze czegoś ciekawego mogę się z tych programów dowiedzieć. To jest galeria wielu nazwisk, wielu autorów. Nie chciałbym ich wymieniać, bo za chwilę mogę pominąć kogoś istotnego. Ważne jest dla mnie środowisko "Tygodnika Powszechnego" z księdzem Bonieckim, Piotrem Mucharskim, który ma niezwykle trzeźwy osąd świata. Bardzo lubię rozmowy, które prowadzi w TVP wspólnie z Kasią Janowską. Jest też kilku ważnych dla mnie autorów "Gazety Wyborczej". I jest taki mistrz jak Ryszard Kapuściński.

A wzory z czasów studenckich?

Trudno powiedzieć. Na pewno wiele uczyliśmy się, czytając "Gazetę Wyborczą" i niektóre artykuły w "Rzeczypospolitej". Na pewno był to czas, kiedy byłem jak gąbka - chłonąłem wszystko, co się dookoła działo, byłem zafascynowany wizją społeczeństwa obywatelskiego, demokracją i tym, że trzeba w niej uczestniczyć, że są to ważne sprawy, które determinują większość dziedzin naszego codziennego życia, chociaż na pierwszy rzut oka nie zdajemy sobie z tego sprawy. Takie właśnie przekonanie o rzeczywistości wokół mnie wyniosłem z tamtych czasów, kiedy wszystko mnie fascynowało i kiedy oglądałem debatę prezydencką, w czasie której Bogdan Tomaszewski zadawał pytanie kandydatowi "indiańskiemu" Tymińskiemu, a ja mocno trzymałem kciuki, żeby Tomaszewski "intelektualnie udusił" swojego rozmówcę. To były czasy studenckie, obserwowanie obrad Okrągłego Stołu....

Z czym kojarzy się Panu Uniwersytet, a z czym studiowanie?

Studiowanie... Odpowiedź na to pytanie jest chwilami bardzo niepoprawna ... Studiowanie było nierównomiernie podzielonym czasem między życiem studenckim a pobieraniem nauk. A Uniwersytet? To jest trudne pytanie, ponieważ nie umiem wskazać wyraźnego skojarzenia... Łatwiej będzie mi powiedzieć, czym dzisiaj jest dla mnie Uniwersytet. Jest przede wszystkim miejscem, instytucją, która zaraźliwie rozpowszechnia skłonność do myślenia, do analizowania i krytycznego spoglądania na otaczający na świat. Kiedy czytam analizy profesora Szczepańskiego, słucham profesora Wodza czy profesora Sławka, okazuje się, że z tego miejsca dobywają się rozmaite głosy, które są dla mnie, jako mieszkańca tego regionu, wiążącego swoja przyszłość właśnie z tym miejscem, bardzo ważne. W publicznej debacie bardzo brakuje nam krytycyzmu i samodzielności myślenia. Przez zalew tabloidów, stajemy się stabloidyzowanym społeczeństwem, które prowadzi stabloidyzowaną pseudo-debatę o tym, co dla niego ważne. Posługujemy się pismem obrazkowym i stereotypami, a samodzielne myślenie jest w ewidentnym odwrocie. Więc, jeśli Uniwersytet jest miejscem, które krzewi zdolność do samodzielnego, indywidualnego myślenia, to jest to niezwykle cenna jego cecha.

Jak się czuje Pan w roli wypytywanego?

Jak już Pani usłyszała - źle się czuję. Te wszystkie trzysekundowe, dramatyczne pauzy, wynikały z tego, że udzielanie odpowiedzi jest sztuką daleko trudniejszą niż zadawanie pytań. Na tym etapie znacznie łatwiej przychodzi mi przepytywanie polityków czy różnych innych gości mojego programu, znacznie gorzej natomiast jest mi odpowiadać na pytania. Wynika to z przekonania, że dziennikarze, którzy zadają pytania, rozmawiają z najważniejszymi osobami w państwie, gdzieś tam mrugają do widza okiem i mówią: "my wiemy, jak to powinno być, ale niech powiedzą to ci, których pytamy." A ludzie myślą, że dziennikarz jest człowiekiem mającym odpowiedź na wszystkie pytania, na wszystkie wątpliwości, ma mądre poglądy na wszystkie problemy, które trapią Polaków na początku XXI w. W takim przekonaniu zadaje się dziennikarzom pytania typu: Jaki system wartości powoduje, że można być spełnionym dziennikarzem? A co znaczy dla pana sukces? Etc. To są pytania, na które nie mam dobrych odpowiedzi, kombinuję, myślę, i wyrażam bardziej swoje wątpliwości, drobne przekonania, niż udzielam oczywistych odpowiedzi. I dlatego ta rola jest mocno dyskomfortowa.

Dziękuję za rozmowę
PATRYCJA MROWIEC

Autorzy: Patrycja Mrowiec, Foto: Aleksandra Kielak
Ten artykuł pochodzi z wydania: