Nasze pierwsze wakacje w Unii Europejskiej. Ekscytacja, niepokój, Reisefieber, albo właściwie Eurofieber. Co to będzie, jak to będzie, ile to będzie kosztowało? Te i inne pytania stają przed nami, gdy ufni w zapewnienia urzędników przekraczamy granice wewnątrz unijne z dowodem osobistym w ręku, na wszelki wypadek gotowi do sięgnięcia za pazuchę po paszport. Bo z opiniami urzędników trzeba postępować w myśl zasady niedawno zmarłego prezydenta Ronalda Reagana; niewiele on umiał powiedzieć po rosyjsku, ale przyswoił sobie powiedzenie "dowieriaj no prowieriaj".
Akurat wakacje są - jak się wydaje - najlepszą porą na asymilację z Unią. Sądząc bowiem z tego, co u nas o Unii mówiono i dalej się mówi, jest to kraina raczej rozrywkowa. Owszem, pracują w Brukseli - głównie nad tym, jak utrudnić życie konsumentom salcesonu i innych niezdrowych przetworów, jak usunąć jaskółki z obory i jak prostować banany. Wynika z tego, że praca kręci się przede wszystkim wokół gastronomii, a więc sfery kojarzonej z czasem wolnym, miłym i przyjemnym. Poza tym z proeuropejskich filmików dowiedzieć się można, iż mieszkańcy Unii przesiadują w kafejkach na ulicy i oglądają urządzane na tejże ulicy parady wolności, miłości i przyjemności. Albo biorą udział w bitwie na pomidory lub uciekają przed bykiem. Wieczorami tańczą w dyskotekach, czasem leżą sobie na plaży latem i zjeżdżają na nartach zimą. Wielkie miasta pełnią funkcję całodobowych i okrągłorocznych lunaparków, w których ciągle coś się dzieje, by ludność zabawić. Oprócz propagandy, teza o rozrywkowym charakterze Unii potwierdzana jest przez poważne badania naukowe. Badania te wykonują Amerykanie, bo w Europie profesorowie albo się bawią jak cała reszta, albo walczą o pieniądze na naukę, w związku z czym nie mają czasu na jej uprawianie. Po wypełnieniu wniosku o finansowanie projektu ze środków Unii Europejskiej co najmniej na rok odechciewa się pracy twórczej, bo nawet najtęższe mózgi muszą się regenerować po takim samookaleczeniu. Z amerykańskich badań, które omawiała w jednym z czerwcowych numerów ,,Polityka", można wysnuć wniosek, iż Polacy traktują pracę bardziej poważnie od narodów starej Europy, od Amerykanów zresztą też. Jeszcze poważniej od Polaków pracę traktują Tanzańczycy, ale to już zupełnie inna historia, chociaż Tanzania też jawi się jako miejsce wakacji co bogatszych bliźnich.
Wygląda na to, że z tym naszym ciągłym narzekaniem na nadmiar świąt nie pasujemy do Europy. Rozmawiając z konkretnymi Europejczykami dowiadujemy się również, że nasz zapał w realizowaniu europejskich dyrektyw również przekracza średnią unijną, bowiem tam zaangażowanie na tym polu jest raczej średnie. Być może wkrótce reszta Unii zacznie nas prześladować i obkładać karami za to, że tak ochoczo wprowadziliśmy w życie eceteesy, traktaty bolońskie i inne takie koncepcje. Oni o nich tylko gadali, a my niczym fundamentaliści potraktowaliśmy poważnie każdą literę i teraz odbiegamy od ogólnego poziomu. Europa jak wiadomo żadnej żarliwości nie toleruje, nawet u neofitów. Ceni się luz, a także, o czym pewnie wkrótce zaczniemy się przekonywać, walory towarzyskie. Nic dziwnego - trudno imprezować i oddawać się rozrywce przy akompaniamencie postękiwań pracoholików. Narzekaliśmy na ,,warszawkę" i jej salony decydujące o układzie sił w kraju. Teraz trzeba będzie zebrać siły, żeby znieść ,,brukselkę" i jej dialektyczną taktykę mnożenia przepisów i równoczesnego rozgrzeszania społeczeństw z odpowiedzialności.
Przed nami jednak wakacje i nawet pracoholicy powinni intensywnie wypoczywać - oczywiście przede wszystkim po to, by po urlopie móc pracować jeszcze wydajniej. Na szczęście, żeby poznać Europę nie trzeba teraz jechać daleko, bo wystarczy zostać w domu i już się jest tam, gdzie tak liczni Europejczycy niezunifikowani, nie mówiąc o Azjatach czy Afrykanach, chcieliby się znaleźć. Tylko czy w domu będzie tak zabawnie, jak to pokazują w reportażach z Paryża albo Costa Brava? Można co prawda obrzucić żonę pomidorami i paradować półnago po przedpokoju, ale trzeba wkalkulować ryzyko niezrozumienia i nierozwiniętego poczucia tolerancji. Obawiam się, że żona przebije prezydenta Kaczyńskiego i swych decyzji nie ograniczy do zakazu demonstracji. Nie zdziwię się więc, jeśli Polacy wybiorą najlepszą zabawę urlopową, jaką jest drobny remont mieszkania połączony z kafelkowaniem łazienki i malowaniem całości. Przy okazji wydadzą pieniądze, które w przeciwnym razie musieliby przegrywać w Monte Carlo lub roztrwonić na uciechy w nocnym klubie na Maderze. Nie jest wykluczone, że zblazowani Europejczycy zachęceni tą formą poloturystyki, zaczną do nas licznie przybywać, by sobie trochę poremontować. Już w klasycznym dziele Marka Twaina możemy wszak przeczytać, jak Tomek Sawyer potrafił przeobrazić karę malowania płotu przeobrazić w zyskowne przedsięwzięcie. Odpowiedni marketing spowodował, iż koledzy płacili mu zdechłymi szczurami za możliwość kilku pociągnięć pędzlem. To może być nasza przyszłość: dostarczenie Europie jeszcze bardziej ekscytujących rozrywek. Tylko szczurów proponuję nie akceptować, bo to sprzeczne z dyrektywami Komisji Europejskiej. W zamian przyjmiemy euro.