Od wczesnej wiosny (a była to wiosna w tym roku?) trwa w kraju epidemia egzaminów, jedyny jak się zdaje powód podniesienia temperatury w naszym wyziębionym przez ocieplenie klimatu kraju. Testy piszą uczniowie podstawówek, potem gimnazjaliści, w maju włączają się maturzyści i wreszcie wielki finał w wykonaniu kandydatów na studia. O kameralnych próbach realizowanych w ramach rutynowej sesji na uczelniach nie będziemy wspominać.
System egzaminów dojrzewa, zapewne już powstały takie dziedziny jak testografia czy testologia, gromadzące materiały archiwalne i próbujące wniknąć w logikę wewnętrzną zestawu pytań. Niezależnie od analiz, od lat prowadzone są pionierskie prace nad uruchomieniem nowej matury, która podobno w końcu będzie miała premierę w przyszłym roku. W gazetach piszą, że na pewno, ale przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi też się tak wydawało, ale gdy edukacją i sportem zajęła się p. dr Łybacka, nagle wszystko się odwróciło. Pani Łybacka już się nie musi kłopotać o resort, ale kto wie, co się wyłoni w nadchodzących miesiącach? A jeśli się okaże, że w ślady ambitnych posłanek Samoobrony pójdą ich koledzy, to czy można będzie ich narażać na stres egzaminu przed niezależną komisją? Załóżmy jednak, że nowa matura dojdzie do skutku. Gdy jej idea wykluwała się w bólach, pomysłodawcy grzecznie prosili i cierpliwie przekonywali polskie uczelnie, żeby potraktować nowy egzamin dojrzałości za egzamin wstępny. Dużo było dyskusji, ale gdy nastąpiła reaktywacja, nie było już żadnych próśb, tylko dyktat ministerialny: żadnych dodatkowych testów, trzeba przyjmować na podstawie matur i kropka. Po co było dyskutować, skoro w ministerstwie ostatnio pracowali ludzie, najlepiej wiedzący jak ma być i jakie rozwiązania są jedynie słuszne. Uczelnie kombinują teraz jak sobie poradzić. Jednym z problemów jest trudność z uzyskaniem czytelnego rozwarstwienia wśród kandydatów, żeby nie trzeba było losować spośród pięćdziesięciu osób z tym samym wynikiem. Ironią losu jest decyzja Uniwersytetu Adama Mickiewicza, który będzie wymagał matury z matematyki od kandydatów na prawo: nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, o czym teraz przekonała się poznanianka Łybacka, anulująca obowiązkowy egzamin z matematyki, bo chciała chronić tzw. ,,humanistów" przed okrucieństwem geometrii i algebry. Pewien znajomy fanatyk matematyki powitał decyzję UAM z radością, bo - jak twierdzi - skoro ktoś nie potrafi pojąć matematyki, to nie potrafi pojąć niczego. Niestety sytuacja jest bardziej skomplikowana i może się zdarzyć, że o przyjęciu na psychologię będą decydować wyniki osiągnięte w czwórboju lekkoatletycznym: w końcu jak ktoś nie jest sprawny fizycznie, to niech się nie zabiera do grzebania w czyjejś duszy.
Druga obawa przed totalnym zaufaniem nowym maturom jest chyba poważniejsza. W opolskiem nie potrafiono upilnować sejfów i tematy ,,wyciekły". Kto da gwarancję, że w przyszłym roku problem Opolszczyzny nie stanie się problemem ogólnopolskim? Kto powstrzyma przecieki? Czy stopień zaufania do wyników nie powinien być odwrotnie proporcjonalny do liczby osób, które nadzwyczaj zgodnie wybrały ujawnione tematy (w woj. opolskim: 97 proc.)? Zamiast wymyślać barokowe konstrukcje zabezpieczeń, pomyślmy przez chwilę, jak to robią w krajach, w których od lat odbywają się uznawane przez wszystkie uniwersytety egzaminy maturalne (lub ich odpowiedniki). Nie słyszałem, aby ochroną zajmowały się policje jawne, tajne i dwupłciowe, wyrafinowane systemy elektroniczne albo detektyw Rutkowski. Gdy zdamy sobie sprawę z tego, jak ów system funkcjonuje w innych krajach, od razu zauważymy najpoważniejszy problem ze starą i nową maturą i jakimkolwiek egzaminem. Stalin podobno powiedział, że socjalizm pasuje Polsce jak siodło krowie. W panującej obecnie atmosferze przyzwolenia na przestępstwa popełniane w klasach i salach egzaminacyjnych, to samo można powiedzieć o nowej maturze. W liberalnej Francji, wolnej Ameryce, tolerancyjnych Niemczech - nigdzie nie wolno ściągać. U nas niby też, ale jakoś dziwnie jedno z pierwszych pytań dziennikarzy do maturzystów porusza kwestię możliwości korzystania z ,,pomocy naukowych". Są one tak samo ,,naukowe", jak sławetne piwo ,,bezalkoholowe". Właściwie nawet nie chce mi się wyważać drzwi, które uważam za otwarte, ale które dla wielu wciąż powinny oddzielać uczciwą komisję od społecznie tolerowanego procederu. We Francji za ściąganie podczas kolokwium można być relegowanym z uczelni, bo jest to przestępstwo: może niewielkie w porównaniu z innymi czynami kryminalnymi, ale jedno z najcięższych, które może popełnić uczeń lub student. Tymczasem u nas kula śnieżna nieuczciwości gwałtownie rośnie i - jak się niedawno okazało - nawet fałszerzy piszących prace dyplomowe, magisterskie czy doktorskie nie bardzo jest za co karać. Dopóki tej praktyki nie wytępimy, dopóki żaden uczeń nie wstanie podczas egzaminu odmawiając uczestnictwa w farsie odpowiadania na pytania znane z internetu, dopóty bardziej racjonalna i mniej kosztowna będzie metoda rekrutacji przez losowanie. Albo zastosowanie sposobu pewnego ziemianina, o którym pisał Wańkowicz: chcąc sprzedać zboże organizował przetarg polegający na wyścigu potencjalnych kupców, wygrywał ten, który szybciej dobiegł do mety. Co do uczciwości codziennej, dopiero jesteśmy na starcie, Bóg raczy wiedzieć kiedy dobiegniemy. Obawiam się, że jeszcze nie za rok.