A co u poety? No?! Co nowego u poety? Proszę nie robić głupich min, tylko odpowiadać! Widzę, że u państwa coś marnie z refleksem literackim. Poprawna odpowiedź brzmi: Bo u poety nowy sweter/ Zamszowe buty piesek seter. Ale to trzeba wiedzieć. A gdybym zadał pytanie, które kiedyś padło w Kabarecie Starszych Panów: Co pała? No, proszę, proszę... Co pała? Oczywiście, że "dzięcielina". Całe szczęście, że przynajmniej parę osób wie: Skąd Litwini wracali?
Przepraszam za ten nieco agresywny styl, odkąd jednak przerażająco zaczęła rosnąć oglądalność teleturnieju "Najsłabsze ogniwo", w którym to programie Kazimiera Szczuka pluje w twarz za złą odpowiedź, zawiesza na szyjach uczestników tabliczki z napisem "Jestem kretynem", i w ogóle traktuje ich gorzej niż Anglicy irackich więźniów, to pomyślałem, że może i państwu odpowiada rola poniżanej i maltretowanej ofiary.
Wróćmy jednak do wizerunku poety z wiersza Andrzeja Bursy, wizerunku tyleż poczciwego, co wielce nieaktualnego. Dziś Bursa mógłby (gdyby, rzecz jasna żył) napisać spokojnie tak: "Bo u poety dyktafonik / Laptop i wieża Panasonic". Nie wyciągajmy jednak z tego zbyt pochopnych wniosków. Fakt, iż zmaganiom poetów z oratio vincta (mową wiązaną) częściej towarzyszy notebook niż galopujące suchoty nie jest jeszcze wcale dowodem na to, że nad Polską rozpękła się jakaś bania z poezją. A zresztą; poeci i bania, to temat na inne wypracowanie. Prawdą jednak jest, że wszyscy po trochu (więc i poeci również) nieprzyzwoicie nowocześniejemy. A jeszcze 30. lat temu.... Wspomina ("Rzeczpospolita" 24-25.04.04.) malarz Franciszek Maśluszczak: Spotkałem go [Edwarda Stachurę] przed Europejskim. Stał na schodach i przeciągał się. Sted, taki, jakiego znamy z legendy: chlebak, dżinsy, wojskowa kurtka khaki z tysiącem kieszonek. Trzymał tam małe karteczki, na których wszystko notował: godziny wschodów i zachodów, myśli, słowa, okruchy... A jeszcze 100 lat temu.... Guillaume Apollinaire siedział za stołem. Palił małą fajkę (...). Z kieszeni wyjął książkę, potem drugą i trzecią. Miało się wrażenie, że fałdy jego ubrania skrywają dzieła najrozmaitsze - prozę, wiersze, filozofię, ciekawostki, które Guillaume pokazywał, dawał do ręki, odbierał, czytał, by za chwilę szukać innej gdzie indziej. (D. Franck, Bohema, Warszawa 2000).
Czy dzisiaj Stachura zamiast zapisywać karteluszki powierzałby swe sekretne myśli urządzeniu takiemu jak dyktafon? Czy Guillaume Apollinaire przesiadywałby w jednej z kawiarenek internetowych Montrmartre`u? I jak wtedy wyglądałaby scheda po nich i ich legenda? Jeśli jednak na tym parnasie nie czujecie się państwo byt swobodnie, to zejdźmy piętro, a może i dwa niżej. Oto zmuszony przez córkę przeczytałem kryminał (ponoć bestseller): "Kod Leonarda da Vinci" Dan`a Brown`a. Przez kilkaset stron przebijamy się wraz z bohaterami powieści przez szarady, anagramy, palindromy i Bóg sam raczy wiedzieć; jak skomplikowane łamigłówki i układanki. I kiedy wreszcie (spokojnie, spokojnie, taka świnia to znowu nie jestem by zdradzać puentę) zbliżamy się do finału, bezczelny autor lokuje parę bohaterów w bibliotece, gdzie sympatyczna bibliotekarka wrzuca w komputerową otchłań niewiadome, na które nie potrafili znaleźć odpowiedzi. I co? Ano, komputer mógłby głosem Karewicza-Brunnera rozstrzygnąć problem: "Kloss - my się nigdy nie mylimy!" Jakaż to dla piszących szalona wygoda. Wyobraźmy sobie taką oto sytuację: Po całonocnym czajeniu się w krzakach, zbieraniu próbek rozmiękłej ziemi, niezliczonych przebierankach za: żebraka, prostytutkę, listonosza, wymęczony Sherlock Holmes doczołgał się wreszcie pod numer 221b przy Baker Street. W przytulnym pokoju, przy kominku siedzi gapowaty Watson i patrząc kpiąco na przyjaciela z iście angielską flegmą cedzi przez zęby: - Ach! Sherlock - biedaku. Przed chwilą rozwiązałem- dzięki temu urządzeniu (wskazuje na komputer podarowany przez p. Kluskę w zamian za oczyszczenie z niesłusznych zarzutów) - zagadkę psa Baskerville`ów! - Nalej sobie kieliszek sherry, a opowiem ci, cóż to za banalna historia.
Kiedy w 1751 roku ukazał się pierwszy tom, pierwszej na świecie "L`Encyclopédie...", elity Paryża nazwały to epokowe wydarzenie "szczęściem nieuków". Z komputerem rzecz ma się całkiem inaczej. Nikt, ale to absolutnie nikt nie odważy się poddać pod wątpliwość jego przydatności. Ba! Dochodzi już do tego, że zaczynamy wątpić w swoją wiedzę i inteligencję o ile komputer nie potwierdzi słuszności naszych sądów. I powiedzmy sobie szczerze: nie myślę tu o takich niedouczonych tępakach jak ja, ale o powszechnie uznanych autorytetach.
Oto w "Polityce"(10.04.04) prof. Bralczyk zamieszcza fragment swojej powstającej właśnie książki, traktującej o najbardziej znanych polskich zdaniach, które jako cytaty funkcjonują zarówno we współczesnej polszczyźnie jak i narodowej kulturze, stając się punktami odniesienia dla rodaków. Znalazł się tam również wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego z 1936 roku "Skumbrie w tomacie". I cóż pisze pan profesor: "Nie bardzo wiemy, co to skumbrie, rzadko już jadamy coś "w tomacie", nawet komputer mi ten tomat podkreśla, bo nie ma czegoś takiego jak tomat...". Oczywiście, gdzież mi tam polemizować z profesorem, a tym bardziej z jego komputerem. Nie trzeba jednak pamiętać bankietów w przedwojennej restauracji u "Simona i Steckiego", a tym bardziej być wykształconym ichtiologiem, by wiedzieć, że skumbria to nic innego jak pospolita makrela. Można przekonać się o tym, oglądając choćby kulinarne programy Roberta Makłowicza, który używa wymiennie obu tych nazw. Skąd zaś ów "tomat"? Ano, prawdopodobnie rusycyzm: Najwięcej lubiliśmy "skumbrię w pomidorach" t.z. "Mapekaja Kombała w tomatie. (A. Janicki, Za studenckim stołem. U studentów polskich w Dorpacie i Rydze w XIX i na przełomie XX wieku. [w:] W kuchni i za stołem. Dystanse i przenikanie kultur, Gdańsk 2003, s.151) Podaję szczegółowy przypis, bo nuż profesor zechce mnie sprawdzić.
Swoją drogą ma pan szczęście profesorze, że trafiło na mnie. Gdyby to był teleturniej pani Szczuki, ta niechybnie by pana potwornie sponiewierała. Na wszelki wypadek, niech pan przyjeżdża do TV z makrelą w teczce. Jest w tym wprawdzie pewne ryzyko, bo jak pisał przed laty Waldemar Łysiak (MW, Kraków 1987 ): ...pewien rybak z Gromsetro w Szwecji został skazany przez sąd na grzywnę w wysokości czterdziestu koron za "męczenie zwierząt", bo okładał swą żonę żywym dorszem. Dlatego, jeśli do pani Szczuki, to z makrelą, ale wędzoną, wędzoną.
Komputer podkreślił mi "Gromsetro", więc może ono wcale nie istnieje? Na wszelki wypadek, też mu przywalę skumbrią, i to nie tylko w tomacie, ale i w puszce.