POMÓWIENIA PUBLICZNE

Cóż może powiedzieć o słoniu Eskimos, gdy patrzy nań z odległości 20 cm? Prawdopodobnie tyle samo, co większość z nas na temat zasad działania ustawy o zamówieniach publicznych.

Po korytarzach uczelni biegają ludzie z rozwianym włosem i szaleństwem w oczach, a krok w krok za nimi, niepozorni osobnicy z notesikami w rękach (z pewnością językoznawcy) notujący co bardziej wyszukane, piętrowe wyzwiska i przekleństwa, jakie przychodzą do głowy jedynie desperatom lub pijanym furmanom. Mniej odporni psychicznie jeżdżą raz w tygodniu na Wydział Nauk o Ziemi w Sosnowcu, by tam balansując na parapecie ostatniego piętra, przemyśleć raz jeszcze dobrodziejstwa płynące z wprowadzenia owej ustawy.

Przyznam się państwu, iż w pierwszym odruchu człowieka naiwnego, chciałem odnaleźć jakiś klucz, jakiś wytrych, który pomógłby państwu i mnie wybrać najprostszą drogę od: zamiaru, pomysłu, projektu do jego realizacji. Niestety efekty były podobne jak w przypadku poszukiwań legendarnego Graala. Ustawa o zamówieniach publicznych, choć skomplikowana niczym rozkład jazdy PKP nie oferuje jednak dróg na skróty, a jedynie same objazdy i do tego koniecznie przez Koluszki. W chwili umysłowej prostracji, chwyciłem za brzytwę ("tonący brzydko się chwyta" jak mawiał Słonimski) czyli kompendium wiedzy o ustawie: "Informator zamówień publicznych". Ta urocza książeczka, równie przyjemna w czytaniu jak Talmud w oryginale bądź pisma programowe Jerzego Grotowskiego stała się wstydliwym dowodem mojej intelektualnej klęski. Gdyby nie fakt, że znalazłem się (sądząc po naukowych tytułach) w całkiem niezłym towarzystwie, to mógłbym popaść w dodatkowe kompleksy, na które w mojej obecnej sytuacji finansowej po prostu mnie nie stać. Co zaś do "braci w nieszczęściu", to dzielą się oni z grubsza na trzy grupy: Pierwsza z nich, to ci wszyscy, którzy jeszcze uważają, że autorytet i wiedza to pancerz chroniący skutecznie przed wszelkimi odgórnie narzuconymi przepisami i paragrafami. Lekceważące: "A... to się jakoś później załatwi", jest jednocześnie początkiem ich drogi do Canossy i intensywnych rozmyślań nad lukratywnymi posadami: fryzjera, akwizytora czy palacza kotłowego.

Grupa druga, to pogodzeni z losem, którzy w somnambulicznym odrętwieniu godzą się ze wszystkim i na wszystko, posłusznie poddając się najdzikszym proceduralnym katuszom. Czeka ich za to satysfakcja, którą odczują jednak dopiero po pozytywnie zakończonej kuracji odwykowej.

I wreszcie trzecia grupa. To ci zagadkowo uśmiechnięci, sugerujący, iż posiedli tajemnicę kamienia filozoficznego, czyli znają zasadę zakupu "z wolnej ręki". Nie będę oczywiście odzierał ich z tych kilku chwil złudnego szczęścia. Nie będę cytował Art. 71. 1 i owych siedmiu okoliczności zezwalających na ten tryb postępowania. Nie będę też przytaczał przykładów bezzasadności tego wariantu. Jako złowieszcze memento niech posłuży ta krótka dygresja: na początku czerwca mówiło się o odwołaniu prof. Adama Manikowskiego ze stanowiska dyrektora Biblioteki Narodowej. Prasa raczej zgodnie potraktowała to wydarzenie jako personalną rozgrywkę pomiędzy Ministrem Kultury Zdzisławem Podkańskim a właśnie profesorem Manikowskim. Całkiem niedawno znalazłem taki oto komunikat - podaję za Gazetą Wyborczą: "(... ) Według kontrolerów z Kancelarii Premiera potwierdził się m. in. zarzut o nieprzestrzeganiu w działalności inwestycyjnej Biblioteki postanowień Ustawy o zamówieniach publicznych. Dotyczy to bezzasadnego zawierania umów z wykonawcami w trybie zamówień z wolnej ręki... " Powiało syberyjskim chłodem, zapachem gorzkiej kawy i czarnego chleba.

Przytoczony tu przykład świadczy jeszcze o czymś innym. Otóż do świata nauki ustawa wtargnęła równie zdecydowanie co bezceremonialnie. Wątpię by przygotowujący ją specjaliści przejmowali się problemami czy choćby specyfiką wyższych uczelni. We Wprowadzeniu do wspomnianego już "Informatora zamówień publicznych" czytamy: "Intencją ustawodawcy było stworzenie systemu (... ), który będzie sprzyjał uczciwemu, oszczędnemu, racjonalnemu i efektywnemu gospodarowaniu pieniędzmi". Nie do końca jestem przekonany, czy tak jest w rzeczywistości. Już w tej chwili można zaobserwować wyraźne objawy paniki polegające na zwiększaniu ilości zamawianych materiałów. Z reguły postępują tak ludzie, którzy niecałe dziesięć lat temu przeszli gehennę tzw. zamówień zbiorowych. Nic więc dziwnego, że obecna sytuacja, coś im niebezpiecznie zaczyna przypominać. Druga sprawa, to kwestia szybkości i elastyczności działania, którym ta ustawa mówiąc delikatnie nie sprzyja. Jeszcze parę miesięcy temu premier Cimoszewicz zawiesił funkcjonowanie ustawy na terenach objętych klęską powodzi. Zawiesił, gdyż doskonale wiedział, że prędzej woda zalałaby kolumnę Zygmunta po czubek królewskich wąsów, niż ktoś zdołałby kupić zgodnie z przepisami furmankę piasku, a o takich ekstrawagancjach jak worki, to już nawet nie wspominam...

Każdy, kto pracuje na uczelni dłużej niż miesiąc, doskonale wie, iż sądząc ze sposobu zachowania się wielu osób, co tydzień mamy do czynienia z jakimś małym trzęsieniem ziemi, huraganem, czy pożarem prerii. Ale dla nas pan premier już tak łaskawy nie jest.

Oczywiście znam argumenty zwolenników ustawy, którzy obecne problemy traktują niczym choroby wieku dziecięcego konieczne do przejścia. Wszystko ma się ponoć ułożyć. Niejasności zostaną wyjaśnione, błędy usunięte, trudności pokonane, tryby udzielania zamówień publicznych zaskoczą sprawnie niczym w silniku Volkswagena, a na niebie ukażą się dwa amorki trzymające wstęgę z napisem Gloria! Gloria! Jeśli to wszystko prawda, jeśli czas ma tu być istotnym panaceum na dzisiejsze dolegliwości, to czemu do cholery nie pomyślano o tym wcześniej. Czemu ustawę na wyższe uczelnie wprowadzono niczym stan wojenny?

W piśmie rektora z dnia 4. 09. 97 skierowanym m. in. do działu Aparatury i Zaopatrzenia, czytamy: "Od połowy kwietnia br. szkoły wyższe zostały objęte obowiązkiem stosowania ustawy o zamówieniach publicznych. Na liczne sprzeciwy i interpelacje w tej sprawie odpowiedział Pan Minister Kazimierz Dera pismem z dnia 12 czerwca, w którym stwierdził kategorycznie, iż zapisy z dnia 10 czerwca 1994 roku są dla nas "obligatoryjne". Była to zupełna nowość w dodatku wprowadzona w niezwykle niedogodnym terminie, bez żadnego okresu "vacatio legis", który umożliwiłby nam dostosowanie się do nowej sytuacji".

"V a c a t i o l e g i s" Mój Boże, jak ja szczerze zazdroszczę prof. Sławkowi tej umiejętności subtelnego przekazywania poglądów oględnie rzecz biorąc niepopularnych. We mnie człowieku nieokrzesanym budzą one bowiem myśli, po których równowagę osiągam jedynie dzięki długiej lekturze opisów nabijania na pal, rżnięcia drewnianą piłą czy włóczenia końmi po majdanie.

Sposób wprowadzenia zamówień publicznych na uczelnie przypomina mi bowiem do złudzenia całkiem inną ustawę, którą kiedyś cytował Melchior Wańkowicz, a mianowicie wydaną w Rosji za czasów Piotra I: "Ustawę o badaniu świadków". A oto i jej fragment: "Bardzo też pożytecznie bywa posamprzód (s pierwa na pierwych) zdzielić świadka, ledwo wejdzie, mocno kijem po głowie, od czego ten bardzo zdumiony bywa".

W kwietniu zdzielono nas mocno po głowie, a zdumienie trwa jeszcze.