Karnawał jeszcze trwa, ale post już wyziera zza węgła. Gdy piszę te słowa, sejm trwa, ale politycy po kątach szepczą o nowych wyborach. W rzeczywistości szeptanie polityków po kątach brzmi jak oksymoron, bo przecież nie po to szepczą, żeby ich nie słyszano: jest to zawsze szept medialny. A co słychać na naszym podwórku? Jak zwykle nie ma pieniędzy, ale to nic nowego. Zresztą nie ma takich pieniędzy na świecie, których nauka nie potrafiłaby wydać i uzasadnić, że gdyby było więcej, to by dopiero było. Gdy czasem ktoś zarzuca uczonym, iż bywają oderwani od życia, to akurat w omawianym tu aspekcie oderwania żadnego stwierdzić nie można. Wręcz przeciwnie, uczeni po prostu mówią to samo, co wszyscy inni, bo każdy ma za mało pieniędzy. A ponieważ ich nie ma, to nie ma też, o czym mówić.
Pomówmy więc o tym, że mimo mrozów, wiatru w oczy i marszu pod górkę, wciąż jednak maszerujemy. Ktoś tam jednak znów coś odkrył, ktoś coś napisał, większość studentów przebrnęła przez egzaminy, paru zdecydowało się przystąpić do sesji poprawkowej, bo tak pokochali wiedzę, że trudno im się rozstać z jednym czy drugim przedmiotem. No i tak byśmy sobie jeszcze trochę pomaszerowali, od jesieni do wiosny, od lata do zimy, w równym rytmie inauguracji, sesji i wakacji, oklaskując nowych doktorów i profesorów, machając na pożegnanie nowym magistrom. Komuś to jednak przeszkadzało i teraz się będzie zmieniać. Zasadniczo zmieniać się będzie w duchu europejskim, bo wszyscy powołują się na traktat, czy dyrektywę, czy jak tam się zwało, w każdym razie z przymiotnikiem ,,boloński" w nazwie. O tych bolońskich ustaleniach słychać już od dawna, ale do tej pory tylko było słychać, a teraz przyszła kryska na Matyska i trzeba będzie wcielać. Ktoś pewnie zadzwonił z Brukseli, ktoś się zorientował, że w ferworze akcesji któryś z poprzednich rządów naobiecywał, co kto chciał słyszeć, no i teraz wyjścia nie ma: trzy stopnie edukacji wprowadzać musimy, standardy realizować bez ociągania, ma być nowocześnie.
Duch niby europejski, forma jednak amerykańska i wyjdzie z tego eurohamburger, czyli mielone w sosie bolognese. W Europie panuje tendencja do podśmiewania się z Amerykanów, dzięki czemu miejscowi leczą swoje kompleksy. Bo jednak śmiech śmiechem, a finansowanie nauki w Stanach Zjednoczonych powoduje nie tylko grad nagród Nobla, ale przyciąga całe rzesze emigrantów i wizytujących profesorów. Nie tylko z biedniejszych regionów świata, ale i z tych, które plasują się wysoko w rankingach. Zresztą nie tylko profesorów. Czyż polscy lekarze, bez trudu znajdujący pracę w wysoko rozwiniętych krajach Unii, nie zajmują miejsc puszczonych przez tych, którzy odlecieli za ocean? Amerykanie od dawna przodują też w statystykach scholaryzacji, imponując wielkością populacji studiującej w niezliczonych uniwersytetach. Statystyka jest prawdziwa, zbyt prawdziwa, żeby mogła być optymistyczna. Liczne świadectwa osób zatrudnionych czasowo w amerykańskim systemie powszechnej edukacji wyższej dowodzą, że jakość studiów na ogół jest dość przeciętna. Sami Amerykanie dają sobie też sprawę z tego, że jest to system specyficzny, bo przeciętny dyplom nie jest zbyt cenny; nie jest prawdą, że dyplom jest przepustką do kierowniczych posad. W każdym plemieniu wódz jest tylko jeden, nawet jeśli wszyscy Indianie skończyli college.
Do Polski nie importujemy organizacji amerykańskich uczelni, nie naśladujemy sposobów awansowania, umożliwiających osiągnięcie najwyższego statusu na uczelni ludziom młodym i bardzo młodym. Na pewno jeszcze długo będziemy zazdrościć ,,kowbojom" systemu finansowania nauki. Za to już ochoczo przystaliśmy na wprowadzenie college'ów, zwanych tu studiami pierwszego stopnia, które są organizowane tu na łapu-capu. Żeby wypełnić dyrektywę, dzieli się w istocie studia pięcioletnie na dwa etapy. Wbrew zapowiedziom nie bardzo widać, jakie też możliwości wyboru otworzą się przed absolwentem trzyletnich studiów I etapu; najczęściej będzie on mógł jedynie kontynuować kierunek wybrany zaraz po maturze. Dla tych, którzy zechcą kontynuować, dodatkowym utrudnieniem, mało sensownym i kosztownym z punktu widzenia uczelni, będzie pisanie pracy dyplomowej, mini-magisterium, którym ktoś będzie się musiał opiekować, ktoś będzie je musiał czytać, innymi słowy wielu będzie robiło bardzo wiele, choć rezultat niewiele będzie wart. Jednak prawdziwe niebezpieczeństwo polega na tym, że studia te mają stanowić zamkniętą całość, dającą absolwentowi poczucie uzyskania specjalizacji. Bodaj wszystkie przedmioty potrzebne do zaliczenia uprawnień nauczycielskich są w programie studiów I stopnia. Można więc iść uczyć dzieci z wykształceniem półwyższym, stając się potencjalnym klientem kwitnącego biznesu kursów i studiów pody plomowych podwyższających kwalifikacje niedorobionych nauczycieli.
Być może idea Bolonii jest szlachetna, ale obawiam się, że jej realizacja w postaci proponowanej młodym Polakom ,,fast education" nie jest zdrowsza niż ,,fast food".
Stefan Oślizło