Kiedy w porannych wiadomościach radiowych usłyszałem, że zjazd lekarzy uchwalił, iż "lekarz powinien zarabiać 5 tys. zł miesięcznie", najpierw pomyślałem, że jeszcze śpię (co może nie było takie dalekie od prawdy), mój umysł semantyka szybko się jednak obudził i zacząłem mozolnie dociekać, o co w tej wiadomości chodzi (nie podano, przynajmniej w tym serwisie informacyjnym, żadnych szczegółów). Czyżby uczestnicy owego tajemniczego zjazdu, o którym nic wcześniej w mediach nie mówiono, żądali, żeby lekarz, który zarabia na jednej posadzie 1700 zł (takie liczby nieraz w oficjalnych enuncjacjach padają), musiał pracować na trzech etatach, żeby dorównać wyznaczonej średniej? Chyba jednak nie. Z kolei mój zmysł ekonomisty (który mam rozwinięty w nieznacznym stopniu i na poziomie, do którego się nie zniża np. Leszek Balcerowicz, który ogłosił kiedyś, że wypełnianiem zeznań podatkowych zajmuje się jego żona) podsunął mi pytanie: 5 tysięcy brutto czy netto. Czy brutto z ZUS-em? Czy brutto "podatkowe"? Wreszcie zmysł logika (który mam raczej słabo wykształcony, ale w wystarczającym stopniu, żeby zaliczyć w swoim czasie ćwiczenia z logiki) podsunął mi problem, czy zasłyszane zdanie znaczy, że "każdy lekarz powinien zarabiać 5 tys. zł miesięcznie", czy też, że "niektórzy lekarze powinni zarabiać 5 tys. zł miesięcznie". W pierwszym wypadku, pomyślałem sobie, postulat wydaje się absurdalny, bo kto to słyszał, żeby wszyscy zarabiali dokładnie tyle samo (znam przynajmniej kilku lekarzy, których pracy nie byłbym skłonny aż na tyle wycenić). W drugim, pojawia się hipoteza, że skoro niektórzy lekarze powinni zarabiać 5 tys. miesięcznie, to prawdopodobnie niektórzy inni w takim układzie mają zarabiać więcej niż 5 tys. (ba, nawet znam takich, co prawdopodobnie wymienioną sumę uzyskują w czasie dużo krótszym niż 30 dni). Wreszcie, tliło się też we mnie pytanie, kto by miał każdemu lekarzowi (lub niektórym lekarzom) płacić owe 5 tysięcy. Odpowiedź nasuwała się sama.
Zagadka wyjaśniła się po południu, gdy stacje telewizyjne nadały wywiad z przewodniczącym organizacji lekarzy, Konstantym Radziwiłłem. Okazało się, że wymieniona rada oczekuje, iż lekarze zaczną otrzymywać wymienioną sumę z tytułu zatrudnienia na etacie (a więc - z budżetu państwa, czyli między innymi ode mnie), a jeśli nie - to wyjadą za granicę i wystąpią braki obsady "placówek służby zdrowia".
Zacząłem się następnie zastanawiać, ile właściwie "powinien zarabiać" miesięcznie pracownik nauki.
Jednym z argumentów, jakimi posługiwał się książę-syndykalista Radziwiłł w swoich medialnych argumentacjach, był wysoki stopień odpowiedzialności lekarza. No, ale, czy np. praca kierowcy autobusu, maszynisty pociągu nie jest odpowiedzialna? A kierowcy tira? Jak się taki kierowca zagapi albo "nie opanuje pojazdu", może poczynić znacznie większe szkody niż źle opłacany lekarz (kierowcy zresztą rozwiązują swój problem płacowy w sposób brutalny, ale zgodny z zasadami wolnego rynku. Gazety donoszą, że ostatnio mnożą się przypadki porzucania tirów za granicą - z ładunkiem! - przez szoferów, którzy ekspresowo przechodzą do pracy w obcych firmach). A taki np. pracownik banku? Jeśli się pomyli i wypłaci komuś za dużo? Poza tym jego czas, jak oświadczył prezes jednego z większych banków, jest cenny. Nie może go marnować na obsługę klientów przy okienku, bo powinien w tym czasie "oferować klientom produkty bankowe" (gdy słyszę ten dziwaczny neologizm, zawsze mi się przypomina Majkowski, który już u progu XX wieku przewidział istnienie sklepów internetowych, pisząc: "produkty w witrynach - owoce, wina"; tak miał wyglądać świat po zwycięstwie socjalizmu). No więc, bankierzy łupią klientów coraz wyższymi prowizjami od wszystkiego, jednocześnie reklamując w mediach na potęgę swoje nowe usługi (oczywiście, kosztowne, ale to się przemilcza). Gdyby jakiś bank ogłosił, że prowadzi konta osobiste całkowicie bezpłatne, prawdopodobnie duża liczba osób przeniosłaby tak swoje rachunki i firma i miałaby zyski porównywalne. Czemu się tak nie dzieje, nie wiadomo. To tzw. dobre pytanie. Najpewniej dlatego, że bank taki można byłoby określić jako fajny, a przecież bank nie ma być fajny, tylko pieniądze zarabiać.
Podobnie można by się zastanowić, co by się stało, gdyby jacyś lekarze (tzw. rodzinni, nie żadni specjaliści) dokonali "wyjścia z systemu" i założyli prywatne praktyki, w których przyjmowaliby pacjentów za 20 zł od wizyty, ale za to bez czekania i uciążliwej rejestracji. Może by udało się im zarobić owe 5 tysięcy na miesiąc? Tu jednak jest już sprawa trudniejsza. Na przeszkodzie stoi z jednej strony "zlagrowanie" szerokich mas społecznych, które mają głęboko zinternalizowany pogląd, że "darmowy lekarz" im się należy, bez względu na kłopoty, jakie z dostępem do niego mogą być, z drugiej - fakt, że "system" w ochronie zdrowia jest wszechobecny i obecnie chyba nie da się poza nim funkcjonować; wszak oprócz porad lekarskich konieczne są "refundowane" (przed kogo?) leki, analizy laboratoryjne, badania specjalistyczne, niekiedy nawet poważniejsze zabiegi, których wykonanie niezależne od "systemu" albo jest niemożliwe fizycznie, albo niemożliwe do udźwignięcia finansowego przez pacjenta (któremu już zabrano tzw. składkę zdrowotną). Zupełnie podobnie jest z bankowością. Są wprawdzie osoby, które nie mają konta bankowego, jednak nowoczesny człowiek w zasadzie bez usług tego typu nie może funkcjonować. I może dlatego żurnaliści bywają odważni głównie wtedy, gdy trzeba napiętnować nauczyciela, księdza, urzędnika w jakiejś odległej gminie, czy nawet pojedynczego lekarza upijającego się na dyżurze, gdy zaś trzeba skrytykować cały system, tchórzliwie milczą, bezkrytycznie chłonąc słowa syndykalistów.
Piotr Żmigrodzki