Mamy już coraz więcej nowych władz, w tym przede wszystkim rektorskie. Wszyscy powinni być zadowoleni, a zwłaszcza siły postępowe, bo wśród nowych władz czterdzieści procent stanowią panie, zaś wśród prorektorów aż pięćdziesiąt procent. I ta druga liczba jest najważniejsza, bo Magnificencja, niczym Bóg Ojciec, płci nie posiada - jako głowa Uniwersytetu, rzecz jasna. Nie oczekujemy w każdym razie, żeby Jego Magnificencja był skandalistą jak ów rektor Uniwersytetu Harvarda, który publicznie poddawał w wątpliwość kobiece zdolności do nauk ścisłych. Potem się tłumaczył, że to była akademicka prowokacja, ale w końcu rektor nie jest od prowokowania. Już prędzej od prorokowania i przedstawiania wizji przyszłości. Z relacji, które doszły do uszu niżej podpisanego, pod tym względem zadowolone powinny być siły konserwatywne. Jak bowiem donoszą nam zazwyczaj dobrze poinformowani elektorzy, co do przyszłości, to nie należy oczekiwać zbyt wielu zmian. Obecny i przyszły rektor, występując w roli kandydata wygłosił długie przemówienie, w którym w zasadzie trudno byłoby doszukać się punktu zaczepienia, gdyby ktoś w ogóle chciał kandydata zaczepiać. Przemówienie to zmęczyło elektorów bardziej niż kardynałów zamknięcie pod kluczem, więc też biały dym ukazał się bardzo szybko, zwłaszcza, że nie było kontrkandydatów. Aczkolwiek osobiście nie mam powodu, żeby kontestować decyzję elektorów i Magnificencja wydaje się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu (tym bardziej, że był łaskaw zacytować niżej podpisanego), to pewne zdumienie budzi brak innych chętnych do piastowania zaszczytnej funkcji. Czyżby geny instynktu samozachowawczego zdominowały chęć walki? To ciekawe pytanie dla specjalistów: dlaczego nikt nie miał śmiałości ubiegać się o gronostaje? Może pan prof. Świątkiewicz, socjolog, który po trzech latach odchodzi z Bankowej 12, będzie nam to mógł naukowo wyjaśnić.
Wybory prorektorów pokazały, że trudno uczonych oskarżać o izolowanie się od ,,normalnego" świata. O nie, ,,normalności" nie brakowało. Jeden z elektorów wyznał mi, że przez chwilę zdawało mu się, iż ogląda kolejne przesłuchanie w wykonaniu p. Olejnik albo innego oficera wywiadu medialnego, który usiłuje wydobyć zeznania od zaproszonych polityków. Odpowiedzi na nieliczne zresztą pytania tak doskonale wymijały jakiekolwiek konkrety, że politycy mogliby brać przykład. Najbardziej bulwersująca była wypowiedź jednego z elektorów, studenta, który sugerował, że trzeba zrobić porządek z kołami naukowymi, które się plenią bez żadnego uzgodnienia ze światłym zbiorowym rozumem samorządu. Idzie nowe, nie ma co. Jeśli władze rektorskie wezmą sobie do serca te namowy, to i siły tęskniące za centralizmem demokratycznym będą miały powody do zadowolenia.
Wybranym władzom życzę jak najlepiej, zwłaszcza, że czasy, jak zwykle, idą ciężkie (powtarzanie tej frazy jest najlepszą gwarancją, że człowiek ją głoszący uznany będzie za proroka; to, że czasy będą cięższe jest dużo bardziej prawdopodobne niż ich niespodziewane zelżenie. Raczej leżenie niż zelżenie, oto bezpieczna prognoza). Przeglądam rankingi uczelni, publikowane przez poczytne czasopisma. Wciąż jesteśmy gdzieś w środku, nie jest to żadna hańba, bo ktoś musi być w środku. Niepokoi mnie jeden wskaźnik, pod względem którego nasza uczelnia przoduje: liczba studentów. Zasadniczo powinno to być powodem do dumy, ale czy nas na to stać? Wielkość uczelni może być powodem kłopotów. Przed parunastu laty, gdy przyszło nowe, nasz Uniwersytet miał początkowo problemy z uzyskaniem autonomii, bo zbyt dużo było wydziałów bez uprawnień do habilitowania. Był to skutek niekontrolowanego rozwoju struktury, za którym nie nadążał rozwój kadry naukowej. Duża liczba studentów wymaga większego zaangażowania dydaktycznego, które musi się odbić na osiągnięciach naukowych. Oczywiście w systemie finansowania nauki, jaki wciąż u nas panuje, wyniki słabo przekładają się na pieniądze. Jednak tylko dopływ innych, poza dotacjami ministerialnymi na dydaktykę, środków pozwoliłby wyzwolić się z syndromu peletonu. Byt uczelni zależy w coraz większym stopniu od pozyskania nowych studentów. Niestety trudno udowodnić, że wszyscy ci młodzi ludzie, którzy się do nas garną, to diamenty gubione przez sito dawnej selekcji. To jest felieton, więc pozwolę sobie na ostre sformułowanie: pogoń za zwiększeniem liczby studiujących prowadzi do obniżenia poziomu studiów - skoro się już ich przyjęło, to jakoś głupio ich masowo pozbywać. Dotyczy to w pewnym stopniu również studiów doktoranckich. Jeśli w dodatku działalność kół naukowych będzie centralnie reglamentowana, to odstraszymy tych, którzy mogą stać się dumą uniwersytetu. Masowa motoryzacja też przynosi wiele radości, ale prawdziwy zachwyt budzi te kilka egzemplarzy ferrari oraz porsche. Chłubimy się, że gonimy Amerykę, ale w Ameryce wyraźnie widać podział uczelni na kategorie: większość z nich to szkoły wyższe z naciskiem na słowo ,,szkoła", w których nauka rozwija się niezbyt burzliwie. Niepokojące jest zjawisko braku ,,imigracji" uczonych z innych ośrodków, którzy byliby w stanie firmować nowe specjalności: nie tylko studiów, ale i badań. Owszem, można wyliczyć co roku długą listę sukcesów badawczych, czy jednak nie są one odnoszone w tych instytutach i katedrach, w których zaangażowanie w masowe kształcenie jest mniejsze od przeciętnej? Czas podyskutować o tym, jak to zrobić, by nasze miejsca w rankingach poprawić i nie zamienić się w wytwórnię dyplomów.
Stefan Oślizło