W okresie od 27 lutego do 5 marca br. odbywał się w Katowicach VII Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" zorganizowany przez Urząd Miasta Katowice i "Estradę Śląską". Z inicjatywy Jacka Sieradzkiego, dyrektora artystycznego Festiwalu, do udziału w zmaganiach o "Laur Konrada" zaproszono w tym roku następujących reżyserów: Marka Fiedora, Iwonę Kempę, Jana Klatę, Maję Kleczewską, Przemysława Wojcieszka. W konkursie uczestniczyli również reżyserzy przedstawień Teatru Telewizji: Łukasz Barczyk, Adam Guziński, Sławomir Fabicki, Paweł Miśkiewicz i Maciej Pieprzyca. W gronie jurorów zasiedli: Anna Augustynowicz, Maciej Englert, Mikołaj Grabowski, Grzegorz Jarzyna, Władysław Kowalski, Wojciech Marczewski.
Klimat tegorocznych "Interpretacji" pozostał zgodny z regułami kalendarza. Podczas marcowego Festiwalu, tak "jak w garncu", obowiązywała programowa różnorodność. Dotyczyła ona źródeł inspiracji (obok klasycznych już pozycji repertuarowych mogliśmy podziwiać realizacje tekstów najnowszych, w tym również scenariuszy autorskich); wiązała się również z konfrontacją odmiennych postaw artystycznych: wyraźnie ujawniły się rozmaite style wypowiedzi scenicznej, różne pomysły inscenizacyjne i interpretacyjne. W programie tegorocznego Festiwalu znalazły się zarówno propozycje dla tych widzów, którzy oczekują od spektaklu intelektualnej zadumy (Proces z Teatru Polskiego w Poznaniu w reżyserii Marka Fiedora), jak również dla tych, którzy preferują wzruszenie (Lot nad kukułczym gniazdem w reżyserii Mai Kleczewskiej, Teatr Dramatyczny z Wałbrzycha) bądź pełną sarkazmu kpinę (Rewizor w reżyserii Jana Klaty, Teatr Dramatyczny z Wałbrzycha). Rozmaitości estetyczne dostrzegalne były również w przypadku spektakli TTV: nie brakło przedstawienia, które siłę przekazu funduje przede wszystkim na prawie iluzji teatralnej (Cicho Mariusza Bielińskiego w reżyserii Adama Guzińskiego), pojawiło się również widowisko, które niewiele w swej poetyce różniło się od filmu. Maciej Pieprzyca, reżyser Fryzjera, wspominał na przykład, że głównym kryterium decydującym o przynależności jego dzieła do form TTV jest większa koncentracja na sposobie podania słowa.
Podobny zestaw rozmaitości ujawni się również w kompozycji mojej relacji z Festiwalu. O tym zadecydowały zresztą nie tylko względy estetyczne. Kompilacja wrażeń pozostaje nie tylko efektem upodobań uczestnika Festiwalu - widza i recenzenta; jest również wynikiem możliwości, a te były w tym roku - dla reprezentanta "Gazety Uniwersyteckiej UŚ" - nader skromne. Otrzymaliśmy zaproszenie jedynie na spektakle mistrzowskie. Gdyby nie zapał teatralny - wbrew rozsądkowi portfela - nie udałoby mi się utrwalić konkursowych zmagań, jakie toczyły się na deskach Teatru Śląskiego. Relacja, siłą rzeczy, przekształciłaby się jedynie w opis spektakli Teatru Telewizji i spotkań z reżyserami, które odbyły się na uniwersytecie, w auli WNS.
Summa summarum obejrzałam trzy teatralne i pięć telewizyjnych spektakli konkursowych. Rozpocznijmy od tych teatralnych.
Duże wrażenie wywołuje Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya w reżyserii Mai Kleczewskiej. Nie ukrywam, że obecność tego dzieła w programie Festiwalu od razu wzbudziła moją ciekawość. Wszak - jeśli chodzi o dzieło Keseya - wyobraźnia widza przesycona jest obrazami z filmu Miloša Formana, z pamiętną rolą Jacka Nicholsona. Okazało się jednak, że zamiar Mai Kleczewskiej powiódł się znakomicie. Udało się zainspirować aktorów do stworzenia niepokojącej wizji szpitala psychiatrycznego - kombinatu, w którym tłumione są zarówno pozytywne wyniki kuracji, jak i godność chorego człowieka. Reżyserka skomponowała zespół złożony z aktorów Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego oraz naturszczyków, czyli mieszkańców Wałbrzycha. Takie zestawienie pomogło stworzyć zbiorowość pełną zróżnicowanych indywidualności. Dotyczy to zarówno fizjonomii, jak i stylu ekspresji; wszystko po to, by maksymalnie szczerze oddać różne postawy wobec sytuacji zamknięcia i sytuacji choroby. Bo w teatrze, jaki proponuje Kleczewska, najistotniejsza pozostaje szczerość przekazu. Rozmowa, tocząca się w świecie fikcji, bywa czasem zadawaniem dotkliwych ran. Ale odbywa się po to, by potępić błogą alienację, by zanegować pasywną postawę widza i wytrącić z niego kilka kropel zatroskania o innego człowieka. Właśnie dlatego reżyserka zaangażowała do spektaklu mieszkańców Wałbrzycha, przekonując o wartości komunikacji między sceną a widownią i pojechała z aktorami do szpitala psychiatrycznego w Stroniu Śląskim, aby tam, w obecności odizolowanych od świata pacjentów, rozpoznać wartość najprostszych międzyludzkich gestów. Przedstawienie oddziałuje mocno ze względu na walory kreacji zbiorowej. Dzięki niej powstał na scenie świat, przekonujący - bez sentymentalizmu - o potrzebie szacunku wobec wrażliwości każdego, szczególnie zaś chorego człowieka. Maja Kleczewska zdobyła za tę interpretację nagrodę publiczności.
"Lot nad kukułczym gniazdem" K. Keseya w reżyserii Mai Kleczewskiej, Teatr Śląski, 1 marca 2005 r. |
Reżyserski pazur ujawnił się również bardzo wyraźnie w przedstawieniach Marka Fiedora i Jana Klaty. Ten pierwszy, znany dobrze publiczności festiwalowej za sprawą Matki Joanny od Aniołów (spektaklu prezentowanego na poprzedniej edycji Festiwalu), zaprezentował oryginalną interpretację Procesu Franza Kafki. Poprowadził przedstawienie wbrew stereotypom, jakie narosły wokół bohatera tej powieści. Zaprezentował Józefa K. jako aktywnego, zdolnego przedsiębiorcę, wpisując w ramy Kafkowskiego świata elementy świata współczesnego. Obok współczesnego kostiumu i rekwizytu ( w tym nieodłącznych telefonów komórkowych) jako tło zdarzeń pojawiają się w tym spektaklu manifestacje wyznawców Kryszny czy antyglobalistów. Nie znaczy to jednak, że receptą na interpretację pozostało dla Fiedora nachalne uwspółcześnienie. Równie ważna jest bowiem perspektywa, rzec można, eschatologiczna. Pojawiające się dwa anioły, które dość nieśmiało towarzyszą bohaterom, nadają spektaklowi walor kompozycji parabolicznej. Tytułowy proces w takim świetle nabiera o wiele większego znaczenia. Nie jest już tylko świadectwem potęgi biurokratycznych mechanizmów, które osaczają jednostkę; staje się istotny w dwóch płaszczyznach - jako początek wewnętrznego procesu oswajania ze śmiercią i jako zapowiedź procesu, który nastąpi potem, w przestrzeni metafizycznej. Obecność tej ostatniej raz po raz wyznaczają słaniające się po scenie anioły. Spektakl Fiedora przesycony jest intelektualną refleksją, wzbudza uwagę również ze względu na mistrzowskie poprowadzenie niektórych scen. Urzekły mnie na przykład spotkania Józefa K. z mecenasem - kreacja przestrzeni spotkania za pomocą kilku subtelnych chwytów, jak choćby rozpiętej wokół łóżka czerwonej materii, ni to togi sędziowskiej, ni to kołdry, spod której niewyraźnie przebijała twarz postaci utożsamiającej trybunał, przed którym bohater zdaje relację ze swego życia. Z drugiej strony jednak, zdarzały się chwile małego napięcia. Wizja sceniczna wzmagała ciekawość i prowokowała zadumę, w tym przypadku jednak refleksja dominowała nad emocjami. Obserwowałam scenę jako miejsce, gdzie prezentowany był mistrzowski warsztat reżysera, a nie jako przestrzeń, w której widz pochłonięty jest przeżyciami postaci. Mimo aktualizacji, która zmierzała do podkreślenia parabolicznego wymiaru zdarzeń przedstawionych, daleka byłam od wyzwolenia w sobie uczuć litości i trwogi. Trudno powiedzieć, co nie zagrało. Pomysł był niebanalny, wykonanie nie miało w sobie nic z powierzchowności, a jednak - w moim przekonaniu - wrażenie pozostało stonowane - z całym uznaniem dla interpretacji, z małym porywem serca.
Spektakl Mai Kleczewskiej był wzruszający, spektakl Marka Fiedora - profesjonalny. Pierwszą i drugą cechę łączyło w sobie przedstawienie Jana Klaty, niestety tylko w pierwszym akcie. Rewizor Mikołaja Gogola zinterpretowany został poprzez pryzmat rzeczywistości komunistycznej. Lata siedemdziesiąte, te dzieje doświadczone przez większość odbiorców spektaklu, stały się kanwą, na bazie której Klata opowiedział sarkastyczną historię Gogola. I cóż się okazało? Znakomite zawiązanie akcji zapowiadało dynamiczną, pełną humoru, ale i zjadliwej satyry, kreację zdarzeń scenicznych. Dosłowność kostiumu i rekwizytu (takie sprzęty, jak wyjaśniła autorka scenografii Justyna Łagowska, do tej pory odnaleźć można w wałbrzyskich mieszkaniach) znakomicie komponowała się z karykaturą, jaką zaprezentowali w swych rolach aktorzy z wałbrzyskiego teatru. Wyjaskrawienie głupoty, egoizmu i chciwości postaci uderzało szczególnie wyraźnie dzięki poetyce gagów scenicznych. Miałam wrażenie, że uczestniczę w jakiejś wysmakowanej parodii sitcomu. Spontaniczne śmiechy publiczności pogłębiały takie wrażenie. To, co wydawało się na początku przedstawienia atrakcyjnym ożywieniem okrutnego przecież klimatu sztuki Gogola, zmieniło się jednak wkrótce w nadużywane chwyty kompozycyjne. Zabawna zmiana otwarta wykonywana w akcie I przez robotników w rytm hitu sprzed lat, w akcie II okazała się już tylko powtórką z rozrywki. Pełne hipokryzji i maskowane brutalnym śmiechem niecne intencje postaci, kreowane z prawdziwą werwą aktorską, z czasem zaczęły sprawiać wrażenie powtarzanych bez przekonania gestów. Ten rytm, zrazu porywający, potem nadmiernie dawkowany, mógł wywołać już tylko znużenie widza. Z tego względu pointa sztuki Gogola nie okazała się wyrazistą pointą przedstawienia, została jedynie powtórzona. Bez zdecydowanego finału. Rewizor to debiut sceniczny Jana Klaty (premiera spektaklu odbyła się 30 marca 2003 roku). Kolejne spektakle tego reżysera ( m.in. chwalona powszechnie ...córka Fizdejki Witkacego) pokazały, że wpadki z pierwszego spektaklu były jedynie pomyłkami adepta, który dopiero rozpoczynał zmagania z trudną materią swego zawodu.
"Rewizor" M.Gogola w reżyserii Jana Klaty, Teatr Śląski, 2 marca 2005 r. |
Prawdziwym pogromcą konkurentów okazał się w konkursie Przemysław Wojcieszek. Zdobył "Laur Konrada", zyskując aż cztery z sześciu możliwych głosów jurorów: od Grzegorza Jarzyny, Wojciecha Marczewskiego, Władysława Kowalskiego i Macieja Englerta. Wojcieszek napisał scenariusz i wyreżyserował spektakl Made in Poland. To opowieść o Bogusiu, młodym buntowniku z pokolenia "no future". Przedstawienie, zrealizowane przez zespół Teatru im H. Modrzejewskiej z Legnicy, prezentowane jest w starej hurtowni lekarstw na legnickim blokowisku (podczas Festiwalu pokazane zostało w Galerii "Szyb Wilson" w Katowicach Janowie). Może właśnie dzięki temu prowokuje ono o wiele więcej spontaniczności i uwagi widza, zaproszonego przecież do innej przestrzeni teatralnej. Mogę tylko domniemywać, bo przedstawienia nie widziałam. Jurorzy zwrócili uwagę na wysoki poziom warsztatu reżysera. Zainteresowała ich opowieść, na początku mroczna i pełna agresji, zwieńczona jednak bajkowym akcentem, zwycięstwem dobra. Ale przede wszystkim ujawniły się, podkreślone w werdykcie jurorów, zalety reżyserskiej wyobraźni przestrzennej i wrażliwość, która pozwoliła zainspirować aktorów do kreacji znakomitych postaci: Bogusia i jego matki, nauczyciela, księdza ( w tych rolach wystąpili: Eryk Lubos, Anita Poddębniak, Janusz Chabior, Bogdan Grzeszczak). Warto dodać, że Wojcieszek, autor filmów zrealizowanych niezależnie, spektaklem Made in Poland zadebiutował w teatrze. Sądząc po ilości zebranych wyróżnień, ranga tego debiutu wzrasta. I stawia przed autorem wysoką poprzeczkę - oczekiwanie widzów na drugi, równie udany spektakl.
Wśród spektakli telewizyjnych najciekawsze - moim zdaniem - pozostały: Cicho w reżyserii Adama Guzińskiego i Podróż do wnętrza pokoju w reżyserii Pawła Miśkiewicza. Pierwszy z nich to interpretacja tekstu Mariusza Bielińskiego, w którym świat trzydziestolatka ukazany jest z perspektywy relacji bohatera ze swoją babcią. Rodzinna historia wyzwala skojarzenia z emocjami każdego widza, który przeżywał ból rozłączenia z powodu śmierci bliskiej istoty. Relacje między Markiem i jego Babcią wykreowane zostały niezwykle oszczędnie, siłą słowa i kilku prostych rekwizytów. Ławka, schodki imitujące ganek, stół i zawieszona nad nim żarówka czy też czerwony materac - to zdecydowana większość sprzętów, wypełniających przestrzeń kadru. Aktorzy, skupieni wokół tych przedmiotów, najczęściej w ujęciach portretowych, przypominają postaci z ożywionych obrazów. Świat bohaterów wykreowany został jak wydobyte z przeszłości klisze pamięci. Ożywione dzięki wspomnieniom postaci, ale wyzwalające równolegle najbardziej intymne wspomnienia widzów. Zwłaszcza tych, którzy otarli się już o smugę cienia. Stonowane aktorstwo pogłębia atmosferę skupienia, wzmaga wymowę ciszy - jako znaku refleksji, ale również śmierci.
Podróż do wnętrza pokoju, dramat Michała Walczaka, podobnie jak Cicho, dotyczy doświadczeń trzydziestolatka. Charakteryzuje się jednak zupełnie inną poetyką. Reżyser wykorzystał autotematyczne cechy dramatu Walczaka i stworzył spektakl, bawiąc się możliwością kompilacji chwytów teatralnych i telewizyjnych. Umowna przestrzeń kadrowana w telewizyjnym studio połączona została z obrazami realizowanymi w plenerze, gdzie nieodłącznym tłem-rekwizytem pozostaje gmach Pałacu Kultury. Nasycone ekspresją teatralne gesty współgrały z oszczędną mimiką, charakterystyczną dla zbliżeń w przekazie telewizyjnym. Wykreowana została w ten sposób groteskowa wizja świata na opak, świata dziwnego, bo stanowiącego w dużej mierze subiektywną wizję doznań młodego bohatera. Konflikt, sprowadzony do schizofrenicznego utożsamienia świata wewnętrznego ze światem zewnętrznym, owocuje uporczywymi próbami bohatera, by działać i wprowadzić w swym życiu zmiany. Wnętrze skutecznie jednak determinuje obraz zewnętrza, i vice versa. Obsesyjne poczucie niemocy determinuje styl interakcji z otoczeniem. Spiętrzenie działania i wyobrażenia utrudnia widzowi rozróżnienie wydarzeń zaistniałych i tych urojonych. Za to bez trudu można wyłowić w tej kompozycji aluzje literackie: te z Wyspiańskiego, z Różewicza czy z Gombrowicza na przykład. Bohater, o znaczącym imieniu Skóra, uporczywie poszukuje nie tylko kształtu swej powłoki, ale i tkanki, która ją wypełnia. "Na ruinach zewnętrza zbudujemy gigantyczne wnętrze" - mówi. Wydarzenia przedstawione wymownie pokazują, że praca taka nierozerwalnie wiąże się z ujawnianiem sztuczności, teatralności ludzkich zachowań. Potwierdza to również obecność dwóch nieodłącznych towarzyszy Skóry, czyli Kurtyny i Judasza. Błazen i zdrajca to dwaj jadowici mistrzowie ceremonii kreowania swego wnętrza. Zbigniew Kaleta (Skóra), Jan Peszek (Kurtyna) i Jerzy Trela (Judasz) stworzyli w tym spektaklu niezapomniane trio aktorskie. Spektakl Miśkiewicza wyróżniła Anna Augustynowicz.
Spotkanie z reżyserem Pawłem Miśkiewiczem po projekcji spektaklu "Podróż do wnętrza pokoju" M. Walczaka, aula WNS, 1 marca 2005 r. |
Projekcje przedstawień telewizyjnych wzbogacone zostały również pokazem specjalnym. 3 marca odbył się w auli Wydziału Nauk Społecznych Dzień Wydziału Radia i Telewizji UŚ. Spotkanie rozpoczęło się od Scen z powstania, czyli widowiska zrealizowanego przez studentów wydziału pod opieką artystyczną Leszka Wosiewicza. Spektakl oparty został na materiałach dokumentalnych z powstania warszawskiego. Po projekcji odbył się panel dyskusyjny z udziałem Małgorzaty Szpakowskiej, Leszka Wosiewicza i Wojciecha Marczewskiego. Goście zaproszeni, niezależnie od subiektywnych skojarzeń, które zainspirowane zostały przypomnieniem wydarzeń z przeszłości, zgodnie podkreślali jeden istotny aspekt tego artystycznego eksperymentu. Przy całej umowności inscenizacji, którą zaproponowali młodzi reżyserzy, uderzająca i fascynująca dla odbiorcy była emocjonalność tego przekazu. Bez namaszczenia i ideologii wykreowane zostały przeżycia młodych powstańców, z zaskakującą dozą empatii ze strony młodych aktorów, którzy niesłychanie głęboko zaangażowali się w proces odtwarzania postaw ludzi naznaczonych wojną. Dzięki temu powstał przekaz, który udowadnia, że autentyczność przeżycia i podobieństwo emocji zmniejsza barierę między pokoleniami, mimo kolosalnej różnicy doświadczeń.
Panel dyskusyjny po projekcji "Scen z powstania", z udziałem prof. Małgorzaty Szpakowskiej, Wojciecha Marczewskiego i Leszka Wosiewicza, aula WNS, 3 marca 2005 r. |
Spotkania w auli na uniwersytecie przebiegały bardzo spokojnie. Chciałoby się nawet dodać - zbyt spokojnie, jeśli chodzi o reakcje publiczności. Nie brakło co prawda po projekcjach rozmów z artystami, prowadził je Łukasz Drewniak. Ale zniknęły w tym roku zagorzałe dyskusje, niewiele też padło pytań z widowni. Wydawało się, że wśród publiczności przeważała młodzież licealna, studenci ujawniali swą aktywność chyba gdzieś obok. Opinię moją najlepiej potwierdza wydarzenie z pierwszego dnia projekcji. Rozmowa z Łukaszem Barczykiem, reżyserem spektaklu 51 minut według tekstu Ingmara Villqista, przerwana została zapowiedzią rozpoczęcia konkursu politologicznego, który zaplanowano właśnie w tym samym dniu, w tym samym miejscu, i prawie w tym samym czasie, co projekcje spektakli konkursowych. Nic dodać, nic ująć.
Do tradycji Festiwalu, który zyskał już swe ważne miejsce na mapie polskich wydarzeń teatralnych, należy prezentacja spektakli mistrzowskich. W tym roku pokazane zostały: Król Edyp Sofoklesa w reżyserii Gustawa Holoubka z Teatru Ateneum, Narty Ojca Świętego Jerzego Pilcha w reżyserii Piotra Cieplaka z Teatru Narodowego oraz Kąpielisko Ostrów Pawła Huelle w reżyserii Macieja Englerta - spektakl TTV.
Maciej Englert, interpretując dramat Pawła Huelle, przypomniał o zaletach klasycznej poetyki przedstawień telewizyjnych. Cóż to oznacza? Stworzył spektakl oparty na znakomitym aktorstwie, na interpretacji dialogu, iskrzącego bogactwem znaczeń, na malowniczych sekwencjach wizualnych. Powstał portret rodziny, w którym wyraźnie odbija się szereg niespełnionych pragnień i wewnętrznych sprzeczności: stary ojciec zamieszkuje w domku ogrodnika, zaprzyjaźnił się w dodatku z młodą autostopowiczką; matka, wściekła i udręczona chorobą, zamilkła, kontaktuje się z dziećmi jedynie przy pomocy zapisanych karteczek. Ewa tęskni za przeszłością, Błażej pije, Piotr - ksiądz - ma problemy ze swym zwierzchnikiem proboszczem. W dodatku przyjazd najstarszego brata, Juliana, który prowadzi interesy na zachodzie, tylko pogłębia niesnaski i rodzinne spory. Bohaterowie żyją w przekonaniu o utraconych szansach, wśród utopijnych projektów. Karmią się wspomnieniami dawnej świetności rodzinnego domu, nadrzecznej rezydencji, czyli tętniącego niegdyś życiem Kąpieliska Ostrów. Znakomita indywidualizacja postaci, perfekcyjnie poprowadzone role powodują, że ogląda się tę historię z napięciem. Nastrój, przypominający klimat sztuk Czechowa, ułatwia identyfikację z przeżyciami postaci. To spektakl, do którego można wielokrotnie powracać.
Przedstawienie Króla Edypa stało się okazją do wspomnień. Gustaw Holoubek, niegdyś aktor katowickiej sceny, uhonorowany został przez zespół Teatru Śląskiego pamiątkowym dyplomem. Reżyser ze wzruszeniem zareagował ten gest pamięci, podobnie jak zgromadzona na widowni publiczność. Samo przedstawienie tragedii Sofoklesa, ascetyczne w formie, okazało się jednak przekazem dość chybionym. Król Edyp, rozegrany w pustej przestrzeni, w dominującej czarnej tonacji sceny i kostiumów, sugerował być może koncentrację na tragedii bohatera uwydatnionej dzięki mocy słowa. Piszę jednak "być może", ponieważ zamiar inscenizacyjny, oczywista antyteza wobec prymatu efektów wizualnych w teatrze, nijak nie przełożył się jednak na sukces interpretacyjny. Obejrzałam przedstawienie, które przede wszystkim zadziwiło. Zadziwiło mnie patetyczną deklamacją Piotra Fronczewskiego i Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej (role Edypa i Jokasty), zadziwiło gwiazdorskim gestem i pozorowanym przeżyciem. Cały czas zadawałam sobie pytanie: dlaczego?... Wszak trudno o identyfikację z tak zaprezentowanym cierpieniem bohaterów, z taką dawką wyretuszowanego patosu. Co prawda nie brakło w przedstawieniu chwil wzruszenia. Pieśni chóru, pięknie wypowiadane z offu głosem reżysera, wzmagały zaangażowanie, bo skutecznie przypominały o bezradności jednostki wobec wyroków losu. Te fragmenty to jednak za mało, aby ulec fascynacji. Nie neguję siły tego spektaklu, stawiającego przede wszystkim na emocje widza wyzwalane deklamacją słowa, ale nie zgadzam się na pochwałę wykonania tego przedstawienia dnia 27 lutego, w Teatrze Śląskim w Katowicach. W moim przekonaniu tego wieczoru mistrzowski zamiar nie został odmierzony podług mistrzowskich sił. To, co zobaczyłam, kojarzyło się bardziej ze zniewoleniem wobec formy, nie wywołało wrażenia nieskrępowanego artystycznego wzlotu.
Narty Ojca Świętego w reżyserii Piotra Cieplaka to sztuka napisana przez Jerzego Pilcha. Dziś trudno opisywać wrażenia ze spektaklu, zdominowane żałobą po śmierci Jana Pawła II. Wszelkie uwagi krytyczne, starannie odnotowane na gorąco, 5 marca, nikną wobec przeżyć z pierwszych dni kwietnia 2005 roku. Nie wiadomo, jak potoczą się losy sztuki, której tematem pozostaje oczekiwanie bohaterów na przyjazd emerytowanego papieża do Polski, do Granatowych Gór. Mało istotne wydają się dziś drobne pretensje o wpadki dramaturgiczne autora sztuki, mało pocieszające są wspomnienia dobrej roboty reżyserskiej Piotra Cieplaka, który wprawnie "poprawił" sceniczne brzmienie tekstu. A zatem, co pozostaje w pamięci? Słowa, obrazy i oklaski. Powraca w wyobraźni spokojna, uśmiechnięta twarz. Te wrażenia nie mają jednak nic wspólnego ze sztuką Pilcha. Są intymną podróżą w przeszłość, w dokonany, i usilnie rekonstruowany czas. Czas obecności Ojca Świętego pośród wiernych, czas Jego misji...
Narty Ojca Świętego były ostatnim spektaklem tegorocznych "Interpretacji". Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się, że był to finał zapowiadający nadejście szybkich, pełnych bólu zmian. Pozostaje zatem tylko krótkie podsumowanie: VII Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej odbył się po dwuletniej przerwie. Poziom konkursowych zmagań, zapał organizatorów i przychylne oko władz miasta pozwalają przypuszczać, że nastąpi powrót do wersji pierwotnej, i kolejną edycję Festiwalu obejrzymy już w przyszłym roku. Te plany i pragnienia mogą się ziścić, bo leżą w naszej mocy.
Beata Popczyk-Szczęsna