Rząd Irlandii zastanawiał się długo, jakim prezentem obdarować Australię na jej dwusetne urodziny (1988). Upominek jest produktem współpracy historyków z technikami. Mikrofilm zawiera pełne dane o 40000 zesłańcach z Irlandii, którzy w latach 1793-1856 lądowali na terenie obecnego stanu Nowa Południowa Walia, którego stolicą jest władnie Sydney. Podarunek na miejscu, ostatecznie Pierwsza Flota wiozła właśnie zesłańców i tych, którzy mieli ich pilnować. Są to nie tylko pełne akta spraw, nazwy statków, którymi skazańcy popłynęli w dół globusa, ale także i listy z prośbą o łaskę, podpisane przez rodziny, czy wiejskich proboszczów.
Dar dosłownie na czaple, jako że atrament kancelistów brytyjskiej sprawiedliwości blednie, już za kilkanaście lat pismo będzie nie do odczytania. A zapisane są tam rzeczy straszne. Michael Murray. Zbrodnia: kradzież owcy. Wyrok: dożywocie. Michael Cheever. Zbrodnia: kradzież chustki do nosa. Wyrok: siedem lat zesłania.
Pisze Mary Browne, nieszczęsna matka dwóch synów, którzy skazani zostali na dożywocie za rabunek sztuki materiału: „Obaj mieli być moją podporą w latach, jakie nadejdą” i błaga, aby zesłano ich „tylko” na siedem lat.
13 lipca 1802 roku pisze z więzienia w Limerick do swej matki William Burke, tuż przed zaokrętowaniem w kajdanach do Australii „Cały w łzach kreślę tych słów kilka, a to w nadziei, iż odpowiedź będzie mym pocieszeniem i radością. Serce mi krwawi, gdy myślę, że opuszczam ciebie i drogiego ojca na wasze stare lata...”
Obraz olejny Toma Robertsa (1856-1931), przedstawiający napad na dyliżans pocztowy w australijskim buszu |
System komputerowy umożliwi szybkie odnalezienie dalekich przodków. Czasem wystarczy nazwa statku, aby ukazała się na ekranie pełna lista załogi i zesłańców oraz wskazówki, gdzie można uzyskać dalsze informacje. Czy zesłańcy byli pospolitymi przestępcami, czy może więźniami pospolitymi? „Kto wie, jeżeli chciwość obszarnika wpędziła chłopa w nędzę i była bodźcem do kradzieży, to może nie wypada mówić o przestępstwie pospolitym” - zastanawia się jeden z historyków.
W latach dwudziestych minionego stulecia co czwarty zesłaniec był Irlandczykiem. Oblicza się, że co najmniej 5 milionów Australijczyków dnia dzisiejszego ma po mieczu czy kądzieli irlandzkich przodków. Stąd też Biblioteka im. Mitchella w Sydney (Biblioteka Stanu Nowa Południowa Walia), gdzie ulokowano dokumentację, zasypywana jest pytaniami osób, szukających „korzeni” swego pochodzenia właśnie w Irlandii. Komputer zabiera się do poszukiwań, które powierzone człowiekowi zajęły by mu całe życie, a może nawet nie starczyłoby jednego życia ludzkiego na przejrzenie całej dokumentacji. Podkładem są wyroki sądowe, czasem prośby o łaskę już po skazaniu, raporty ze statków więziennych. Wykorzystano wszystko, co udało się odnaleźć, tylko pewne, nieliczne lata zesłań mają skąpą dokumentację. Komputer przyjmuje nawet różne wersje nazwiska, gdyż pisownia się zmienia i pisarze sądowi gęsim piórem rozmaicie kreślili nazwiska wymamrotane przed trybunałem przez przerażonych aresztantów.
Sądy wymierzały kary szybko i bezlitośnie tym, którzy dali się złapać. Statki więzienne były zawsze przepełnione, tylko „gorączka więzienna”, czyli tyfus, oraz inne epidemie zwalniały miejsca dla kolejnych skazańców. Przerażająco długa była lista przestępstw, za które czekała szubienica. Zesłanie do Australii mogło się więc wydawać aktem łaski, rząd zaś dążył nie tylko do zmniejszenia przestępczości, ale i zasiedlenia nowej kolonii |
I cóż w tym ciekawego, powiecie może? Zafrapowała mnie absolutna nowość tego zjawiska. Przez wiele, wiele lat cała tragiczna przecież przeszłość, cały zesłańczy rodowód rozległego kraju był tematem wstydliwym. Mało się o tym mówiło, pisało zaś - jeszcze mniej. Powody są dość skomplikowane, może przyjmijmy więc uproszczoną tezę, że zmieniały się lata, zmieniały się poglądy. Czasy, gdy przemilczano chętnie fakt, iż między przodkami był „więzień imperialny numer..." - minęły bezpowrotnie. Wielu zesłańców nie wahałbym się nazwać ofiarami ówczesnej „sprawiedliwości" w kraju, gdzie niemal 200 przestępstw karanych było śmiercią. Innymi słowy, zesłanie było już raczej aktem miłosierdzia. Wielu z zesłanych mieściło się w kategorii „uczestników bezprawnej zmowy", co oznaczało wtedy nawet nieśmiałe zalążki ruchów robotniczych.
Reporter ma jeszcze inne spojrzenie na tę ponurą dokumentację. Wystarczy na skrzydłach wyobraźni przenieść się w realia epoki. Nowoczesne urządzenie służy do wyprawy w zamierzchłe czasy. W aktach spoczywają suche relacje o tragedii mężczyzn i kobiet, którzy już dawno odeszli.
Kalendarz pokazuje 7 listopada 1821 roku. Brytyjski żaglowiec „John Harry” doczekał świtu, aby wpłynąć do portu w Sydney. Ten największy naturalny port świata jest tak zasłonięty od strony oceanu, iż wielki żeglarz James Cook o 59 lat wcześniej nie dostrzegł wejścia i wbił brytyjską flagę nad brzegiem zatoki Botany. Tym razem kapitan, imć Roger Dobson, miał się czym chełpić. W pięć miesięcy bez dziewięciu dni poprowadził swój maleńki stateczek (520 ton) z Cork w Irlandii aż na koniec świata.
Zwierzęta Australii (ilustracja z niemieckiego wydania „Lądu, który przestał być plotką”, Leipzig 1987) |
Pod pokładem wiózł więźniów. Nie bardzo wiedzieli, dokąd ich przewożą, mówiono, że to kraina, gdzie „czarnuchy dybią tylko, aby pożreć delikatne mięso białego człowieka". Być może zresztą, że udręka żeglugi nie sprzyjała żadnym rozważaniom. Więźniów dręczył szkorbut i biegunka, ciskano im przecież z pokładu obierzyny kartofli i czerstwe suchary. Kolejne nawroty choroby morskiej sprawiały, iż zaduch był straszliwy, więźniów zżerało robactwo. Byli skuci na swych barłogach tak uciążliwie, iż gdy jeden chciał odwrócić się na inny bok, to jego towarzysze niedoli też musieli zmienić położenie. Mężczyzn katowano, kobiety musiały służyć marynarzom, wygłodzone dzieci umierały w czasie rejsu. Kto wie, może koniec żeglugi witali jako początek lepszego bytowania? Więźniowie z Irlandii byli - jak ich raczyła określić sama monarchini królowa Wiktoria - „materiałem wybuchowym”. Francis McCarthy zesłany został na 14 lat za udział w „buntowniczym spisku”. Nie należy przywięzywać zbyt wielkiej wagi do tego określenia, jakiego użył brytyjski sąd wobec skazańca.
Irlandzcy chłopi przeważnie nigdy nie oglądali możnych panów z Anglii, których posiadłości przyszło im uprawiać. Mizerne było to bytowanie, ale i ono nie oznaczało stałej sytuacji. Gdy nie byli w stanie płacić wysokich czynszów dzierżawnych, lub gdy były inne zarzuty, zjawiali się żołnierze w czerwonych mundurach. Chłopców wypędzano z ich kurnych chat, wegetowali w norach wykopanych w torfie, bez żadnych mebli czy urządzeń. Żyli zawsze w strachu, iż odbiorą im zwierzęta domowe, podstawę przetrwania.
Skazaniec McCarthy doprowadzony został do kowala, tam skuto mu nogi ciężkimi kajdanami. Jak wspominał po latach, „przepaska hańby została mi nałożona”, Potem przewieziono go na statek więzienny, Był to kadłub okrętu wojennego jeszcze z czasów wojen przeciw Napoleonowi, pozbawiony masztów i steru, przycumowany na stałe w brytyjskim porcie. Pełen szczurów, raz po raz nawiedzany przez epidemie, nieuniknione w tej ciasnocie i brudzie.
Więzień imperialny z Irlandii rzadko miał jakieś wykształcenie. Niewiele wiedział o świecie, kraj, gdzie można było zmieścić wiele, bardzo wiele Irlandii - pewnie nie trafiał de jego pojęcia. Miał niejasne przekonanie, iż dostanie się do przedsionka piekieł. Powiadano zresztą, iż wielu zesłańców nie dociera na miejsce, że zwłoki ich rzuca się rekinom na pożarcie.
Opowiadano, jak statek „Amphitrite” zaledwie po pięciu dniach żeglugi, w roku 1833, rzucony został przez wicher na mieliznę nieopodal Boulogne we Francji. Sam czcigodny londyński „The Times” zapewniał swych czytelników, iż kapitan i lekarz okrętowy mogli bezpiecznie wyładować wiezione pod pokładem kobiety skazane na zesłanie. Nie mieli jednak na to zezwolenia swych władz, nie starczyło im siły na ratowanie kobiet na własną odpowiedzialność. I tak zginęli pospołu wszyscy. Donosił „The Times", że gdy nadszedł przypływ, poszły na dno 103 więźniarki i dwanaścioro ich dzieci, „wydając najbardziej przeraźliwe okrzyki”.
Robert de Vaugondy, noszący tytuł Królewskiego Geografa, naszkicował w roku 1756 mapę Nowej Holandii. Tak wtedy określano ląd australijski. Mapa pokazuje nam stan europejskiej wiedzy o Australii w przededniu wielkich wypraw odkrywczych, które miały dopiero wyruszyć z Europy. |
W Sydney więźniowie z „John Barry” podzieleni zostali na dwie odrębne grupy, „Nieposkromieni" zostali zawiezieni na Kozią Wyspę, małą wysepkę w obrębie samego portu. Nie było stamtąd ucieczki, otaczające wody roiły się od rekinów. Łódź, na której ich wieziono, zbliżała się do wyspy i mogli ujrzeć okrutne widowisko.
W szczelinie skalnej dostrzegało się coś na kształt trumny, z jednej strony widać było w niej głowę żywego człowieka. Nazywał się Charles Anderson; kiedyś był marynarzem, służył w królewskiej flocie i podczas bitwy morskiej odniósł rany głowy. Dziś mamy prawo mniemać, iż kontuzja ta zachwiała jego równowagę psychiczną, lecz wtedy nie przejmowano się takimi subtelnościami. Skazano go za kradzieże i opilstwo, ulokowano od razu po przywiezieniu właśnie na Koziej Wyspie. Zbiegł jednak, został ujęty i okrutnie batożony. Dostał sto plag „kotem o dziewięciu ogonach”, odstawiono go na wyspę i tam jaszcze co miesiąc był katowany. Wykroczenia -·a jakże! - starannie odnotowano. A więc „oderwanie się od pracy”, lub „przyglądanie się statkowi”.
Gdy znowu uciekł i znowu został schwytany, przykuto go na łańcuchu do skały. Żywność podawano mu na długim kiju, a nocował w trumnie, której pokrywę nasuwano, tylko przez kilka otworów dostawało się do wnętrza powietrze.
W pogodny dzień Charles Anderson był czymś w rodzaju atrakcji turystycznej. Wycieczkowicze podpływali, aby mu się przyjrzeć i nawet czasem rzucali mu chleb lub suchary. Księgowość kar prowadzona była nader skrupulatnie i wiemy dziś, że ten - w naszym pojęciu - inwalida wojenny dostał w sumie 1700 uderzeń batem i i że zmarł w zaawansowanym stadium choroby psychicznej.
Twarde życie miała legenda, że gdzieś tam na kuli ziemskiej leży ląd, mający utrzymać równowagę naszej planety. Żeglarze w portach Morza Śródziemnego opowiadali sobie o tajemniczym lądzie, Nicholas Vallard w swoim atlasie (1547) pokusił się o przedstawienie Terra Australis. Bujna wyobraźnia zastąpić musiała fakty, których... nie znano |
W kolonii karnej batożono tak skwapliwie, iż zawodowi „mistrzowie dyscypliny'” - jak ich nazywano - nie nadążali z robotą. Najpierw wprawiali się na manekinach. Potem - jak czytamy we wspomnieniach z epoki - „łazili zakrwawieni jako rzeźnicy”.
Gdy ich ofiary ich słaniając się odchodziły z miejsca kaźni, to lała im się krew nawet przez buty... Wielkie mrówki - wspomina świadek wydarzeń - wynosiły po batożeniu człowieka „okruchy ludzkiego mięsa”. Dziatwa miejscowa, dla której batożenie było codziennym widowiskiem, bawiła się „w biczowanie” tak, jak gdzie indziej dzieci bawią się w berka czy w chowanego.
Inną grupą zesłańców byli „skłonni do uległości". Imperium Brytyjskie zniosło niewolnictwo jut w roku 1833, ale trudno znaleźć inne określenie na system „robocizny przydzielonej” stosowany w nowej kolonii. Komisja Izby Gmin, która studiowała problem w roku 1838, stwierdziła, iż „zesłaniec zależny jest od usposobienia i nastroju osadnika, któremu został przydzielony, los jego zależny jest od kaprysu przeznaczenia...”
Tych pokornych zesłańców ubierano w odzież więzienną, wyróżniającą się znakami strzałek. Ustawieni w szeregi, mężczyźni na rozkaz „wykrzykiwali swój zawód”. Kowale, cieśle lub mularze byli przydzielani w pierwszej kolejności.
Tubylcy usiłują nie dopuścić do lądowania kapitana Cooka w Zatoce Botany w rejonie obecnego Sydney |
12 października 1821 roku Mary Palmer, służebna, została przez sąd w Londynie skazana na dożywocie. Nie wiemy, czym zasłużyła na wyrok, ale wiadomo, że minął rok i dzień, gdy wypłynęła do Sydney skuta pod pokładem statku „Lordy Sidmouth”. Miała wtedy 18 lat.
W wydanej współcześnie pracy Ann Summers udowadnia się, iż kobiety zsyłane z Irlandii i Anglii w zaraniu kolonizacji były właściwie niewolnicami, które miały zaspokajać zachcianki mężczyzn, stanowiących bezwzględną większość mieszkańców kolonii. Znalazły się słowa, mające upiększać sytuację. A więc jeszcze w czasie rejsu ku Australii, marynarze mieli „wolny dostęp” do więzionych kobiet. Słowa „gwałt” się nie używało. Najbardziej urodziwe po przybyciu „przydzielane” były oficerom garnizonu brytyjskiego lub osadnikom.
Inne, jak owa Mary Palmer, też ubierano w odzież więzienną. Była tak wymizerowana głodem, iż nie znalazła amatorów. Przez dwie doby pędzono ją pieszo, wraz z kobietami, które miały niemowlęta lub były w ciąży, na teren osady Paramatta.
Tam, za murami ładnie pobielonymi znajdował się ośrodek zwany potocznie fabryką dla kobiet”. Tkała i przędła, w oczekiwaniu na skierowanie na służbę u kogoś lub małżeństwo. W Paramatta, mówi nam świadek epoki, „złe stawały się jeszcze gorsza, prym wiodły najbardziej zdeprawowane”.
Kobiety nie były tam biczowane. Stosowano inne kary, jak słynny „deptak”, czyli wielkie koła połączone stopniami i ustawione pionowo. Aby nie spaść i nie narazić się na śmierć lub kalectwo, więźniarka musiała szybko „deptać” stopnie, pod jej ciężarem koło napędzało pompę wodną, czy inne urządzenia, jakby było czymś w rodzaju kieratu.
Od czasu do czasu był „dzień zalotów”. Więźniowie za dobre sprawowanie mogli przyjść do fabryki i z wystawionych tam na pokaz kobiet - wybrać sobie żonę.
Na zaślubiny miał trzy dni. Dzień na dojście do fabryki, dzień na dokonanie wyboru - kobiety nikt się nie pytał o zgodę - i formalne zawarcie małżeństwa. Trzeciego dnia musiał z żoną zgłosić się już do osadnika czy oficera, któremu był przydzielony.
Jak się rzekło, 26 stycznia jest w Australii świętem narodowym. Ale w roku 1865, tego właśnie dnia bandyci zastrzelili policjanta w Springfield. Sam Nelson był jedynym stróżem prawa na całą okolicę, zabił go John Dunn, niedoszły dżokej, chętnie zresztą dosiadający kradzionych koni wyścigowych. Towarzyszyli mu Ben Hall, syn zesłańca i analfabeta, oraz Kanadyjczyk Johnny Gilbert. Mieli na swych usługach „telegraf buszu”; to sympatyzujący z nimi drobni osadnicy informowali ich na bieżąco o ruchach wysłanych w pościg posiłków policji.
6 lutego 1865 bandyci zatrzymali ambulans z Królewską Pocztą i kazali woźnicy, aby jechał na wzgórze pod Springfield, gdzie już uprzednio zatrzymali dyliżans. W skwarze południa systematycznie rewidowali worki i bagaże, ale łup był mizerny. Raptem na drodze pokazał się jeszcze jeden zaprzęg. To cztery konie ciągnęły bryczkę z pobliskiego majątku. Właścicielem dóbr był William Pitt Faithfull, ojciec pięciu synów i trzech córek. Gospodarstwo było wzorowo prowadzone, słynęło z hodowli merynosów. I oto właśnie czterej bardzo młodzi panicze spieszyli do osady, aby zdążyć na dyliżans do Parramatta. Wakacje się skończyły i trzeba było wracać do szkoły.
Doszło do wymiany ognia. Siły były nierówne. Chłopcy mieli dwie marne pukawki, napastnicy byli świetnymi strzelcami, mieli rącze konie. Gilbert spiął swego rumaka, strzelił z pistoletu akurat wtedy, gdy koń odwrócił głowę. Strzał trafił w szyję, innymi słowy - Gilbert zastrzelił konia pod sobą... Był jeszcze szczęśliwy, że nie połamał nóg pod ciężarem upadającego zwierzęcia. Chłopcom kończyła się amunicja, bandytom też ich wypadek pewnie odebrał chęć dalszego pościgu. Strzelanina ustała, zresztą w bryczce nie było nic cennego. Innymi słowy, chłopcy nie bronili mienia, ale walczyli dla zasady. Cały ten incydent był początkiem końca bandy, Nie minęły trzy miesiące, gdy Hall i Gilbert już nie żyli. Dunn zawisł na szubienicy w rok później.
Chłopcy dostali medale za dzielność. Wychwalano ich ojca, który ich tak wychował, wyszkolenie wojskowe w szkole. Po wielu, wielu latach dawno już będący w wieku dojrzałym ówczesny uczeń Faithfull, dodał jeszcze jeden czynnik: „Gdyby bandyci nas wtedy obrabowali, nie moglibyśmy się więcej pokazać mamusi...”
Błędne byłoby mniemanie, iż Australię budowali tylko ci wspaniali mężczyźni... W roku 1895 Joe i Deborah Bridge załadowali na wóz troje swych dzieci - w czym jedno niemowlę - oraz skromny dobytek, pędzili przed sobą stada bydła, koni i kóz ku lepszym pastwiskom. Dali drapaka robotnicy zaangażowani do ekspedycji, gdy zorientowali się, że czeka ich ponad 3 tysiące klometrów wędrówki przez odludzie. Wtedy na kozioł wdrapał się nowy woźnica, miał wtedy dziesięć lat. To była Margaret, najstarsza córka osadników. Powoziła tak przez ponad rok czwórką koni, dzierżąc w jednej dłoni lejce, a w drugiej karabin. Ale - by użyć obrazowego wyrażenia angielskiego - nigdy nie strzelała w gniewie. Całe życie przyjaźniła się z tubylcami. Twierdziła, iż nie atakują białych kobiet i dzieci, napadają na samotnych mężczyzn, którzy uprowadzają czarne dziewczęta.
Margaret, zwana zresztą przez ojca Mabel, sama nauczyła się czytać i pisać. Miała 25 lat, gdy poślubiła innego pioniera - Toma Cole. W prezencie ślubnym dostała od ojca pół tysiąca sztuk bydła. Przez wiele miesięcy pędzili je przed sobą przez najbardziej pustynną część wielkiego lądu. Taka była ich podroż poślubna... Gdy z piasków wybrnęli na bujną trawę pastwisk, Tom był woźnicą, jako, że pod plandeką wozu Mabel powiła i karmiła pierwsze z ich ośmiorga dzieci.
Bezimienni bohaterowie Australii nie wiedzieli, co to jest klimatyzacja czy zimne napoje. Żywili się peklowanym mięsem, o ile stać ich było na mięso. Poruszali się na własnych (czasem skutych) nogach, zaprzęgami konnymi lub ciągniętymi przez woły. A jednak uporczywym działaniem pokonywali odległości i trudy.
Wprost nie do mary, że w dwieście lat zbudowali nowoczesne państwo w dole globusa.
Tekst jest fragmentem przygotowywanej do druku książki.
Fotografie ze zbiorów autora
Książki Lucjana Wolanowskiego, poświęcone dziejom odkryć Australii:
„Poczta do Nigdy - Nigdy”, wydanie I - Warszawa 1968, wydanie V - Warszawa 1989;
„Min-Min. Mała opowieść o wielkim lądzie”, Warszawa 1977;
„Ląd, który przestał być plotką”, Warszawa 1983;
„Ani diabeł, ani głębina”, Warszawa 1987.