W dniach 30.03. – 01.04. 2001 roku Koło Naukowe Filmoznawców, pod opieką naukową dr. Jakuba Zajdla, przy pomocy Instytucji Filmowej „Silesia Film”, zorganizowało przegląd filmowy pod enigmatycznym szyldem „Inne stany filmu”. Chcieliśmy pokazać filmy, które są znane ograniczonej ilości widzów, tzn. nie należą z całą pewnością do kultury popularnej. Przegląd stworzył także możliwość do zaproszenia ciekawych ludzi kina mniej znanego szerszym kręgom odbiorców. W rezultacie wszyscy przeżyli swego rodzaju ucztę filmową. A to, co nas ucieszyło najbardziej, a zarazem niezwykle zaskoczyło, to wysoka frekwencja. Nic jednak dziwnego. W programie nie zabrakło prawdziwych hitów, których próżno by szukać w dostępnej na polskim rynku ofercie dystrybutorów.
Prof. Jerzy Kucia (z prawej) i dr Jakub Zajdel z Koła Naukowego Filmoznawców UŚ |
Trzeba przyznać, że sytuacja filmu animowanego, oczywiście pomijam tu bajki dla dzieci, nie przedstawia się zbyt dobrze. Likwidowane są kolejne wytwórnie (np. w Poznaniu w 1999). Nikt również nie chce dawać pieniędzy na ten rodzaj twórczości. Generalnie, mało jest odbiorców, dystrybutorów, producentów wysoko-artystycznego filmu rysunkowego. Wieczorynki na dobranoc dla dzieci, to jednak stanowczo zbyt mało, żeby mogły się z tego utrzymać wszystkie osoby zatrudnione w tej branży. Poza tym tego rodzaju aktywność nie może raczej zadowolić wszystkich zawodowych ambicji. Dlatego wielu twórców traktuje bajki jako w pewnym sensie chałtury. No bo czyż taki Piotr Dumała chciałby poświęcić cały swój czas na rysowanie prostych i niezbyt wymagających filmów dla dzieci? W ten sposób tracimy zdolnych młodych animatorów, którzy za pracą i możliwością rozwoju muszą wyjeżdżać z kraju.
Na tym tle na uwagę zasługuje postać prof. ASP z Krakowa, Jerzego Kuci, pierwszego gościa festiwalu. Funkcjonuje on na polskim rynku filmów animowanych od lat 70-tych. W tym czasie zdążył on wypracować swój styl oraz zdobyć całą masę nagród na krajowych i zagranicznych festiwalach. To bezsprzecznie, obecnie, jedna z najważniejszych postaci polskiej sceny animacji. W trakcie prezentacji Kucia zaskoczył, miedzy innymi, wszystkich znajomością z uwielbianymi w Polsce – Nickiem Parkiem (m.in. trzykrotny zdobywca Oskara za najlepszy krótkometrażowy film animowany; twórca „Wściekłych gaci”) i braćmi Quey („Instytut Benjamina”, „Ulica krokodyla”). O popularności tych reżyserów może świadczyć fakt, że ich dzieła są dostępne w wielu wideotekach. Niestety filmów prof. Kuci już tak łatwo zobaczyć nie można. Stąd skazani jesteśmy na festiwale i kameralne przeglądy – takie choćby jak nasz. Faktem jest, że nie nadają się one za bardzo do szerokiego rozpowszechniania, gdyż fabuła i rysunek bazują na wymagającej w odbiorze abstrakcji estetycznej.
Kadr z filmu "Koyaanisqatsi" (reż. Godfrey Reggio) |
Dla uczestników przeglądu zaszczytem była możliwość oglądania ostatniego filmu gościa, „Strojenie instrumentów” z 2000 roku. Mimo dotychczasowego krótkiego żywota utwór ten zdobył już kilka nagród w swojej kategorii. Autor po projekcji tłumaczył, że dzieło to miało być nieco inne od pozostałych. Zamierzenie to jednak, w opinii samego twórcy niezbyt zostało zrealizowane. Nie oznacza to jednak, że film jest nieudany. Wręcz przeciwnie można go potraktować jako kolejny fragment jednego większego filmu, który przejawia się w wielu krótkich formach. Zobaczyliśmy wśród nich m.in. „Powrót” (1972), „Refleksy” (1978), „Wiosna” (1980), „Parada” (1986). Pozwoliło to widzom poznać specyficzny styl reżysera, co z kolei umożliwiło żywą dyskusje po projekcjach.
Drugiego dnia mieliśmy do czynienia z dwoma jakże innymi twórcami, reprezentujących nie tylko inną stylistykę, ale wręcz odmienne filmowe źródła. Najpierw, do południa prezentowane były obrazy Krzysztofa Krauze, a po południu gościliśmy Henryka Lehnerta, który przywiózł ze sobą kilka swoich utworów.
Dzięki wysiłkowi organizacyjnemu udało nam się ściągnąć wcześniejsze, w tym zupełnie nieznane szerszej widowni filmy twórcy „Długu” czy „Gier ulicznych”. Obejrzeliśmy osiem dzieł – najwcześniejsze jeszcze z drugiej połowy lat 70-tych. To co widzieliśmy okazało się sporym zaskoczeniem. Przykładem mogą być „Symetrie”, etiuda, która notabene była filmem dyplomowym reżysera. Obraz miał zdecydowanie charakter surrealistyczny, takim zresztą podtytułem określił go sam autor. Przyznać trzeba, że nurt surrealistyczny w zasadzie w polskim kinie nie istnieje, co najwyżej pojawiały się pewne jego elementy. Rezultat jaki udało się osiągnąć Krauzemu dowodzi jednak, że może to być obszar ciekawych rozwiązań formalnych i estetycznych. Ewidentnym hitem okazały „Praktyczne wskazówki dla zbieraczy motyli”. Film kręcony był jeszcze przed rokiem 1989, a reżyser w niezwykle inteligentny i w subtelnie zawoalowany sposób krytykuje ustrój państwa oparty na wszechobecnej propagandzie kłamstwa. Pod płaszczykiem filmu przyrodniczego, w którym mówi się tylko o larwach, poczwarkach, , gąsienicach, motylach (w większości autentyczne cytaty z książek przyrodniczych z lat 50-tych) kryje się antysocjalistycny niemal film polityczny, nasiąknięty tak dobrze jeszcze niedawno znaną nowomową. Całe przesłanie filmu przejawia się w płynnym efektownym zbliżeniu – detalu megafonu przez który nieustannie przekazywane są treści, których nikt nie słucha, bo nikogo w ogóle nie ma.
Henryk Lechnert, filmowiec-amator, był jednym z gości katowickiego przeglądu |
Obejrzeliśmy także dwa dokumentami, już z lat 90-tych, poświęconymi głośnej sprawie politycznej, jeszcze z lat 70-tych, zabójstwie Stanisława Pyjasa. Jeden z nich „Kontrwywiad” to długa rozmowa zarejestrowana na video z byłym oficerem SB, który zamieszany był w te smutne wydarzenia. Razem z operatorem i reżyserem filmu pije alkohol (chociaż nic nie widać, łącznie z samą twarzą „bohatera”, który siedzi odwrócony tyłem). Dobrowolnie opowiada też o tamtych zajściach. Kolejny film, rozwijający już poszczególne wątki sprawy, „Spadł, umarł, utonął”, to niemalże filmowe śledztwo. Krauze dociera do kolejnych osób zamieszanych w sprawę i próbuje odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: dlaczego ON musiał zginąć i komu tak naprawdę przeszkadzał czy zagrażał. Pytania te stawiane były przyjaciołom Pyjasa, sędziom, lekarzom, prokuratorom. I nie otrzymujemy od nich wcale jednoznacznych odpowiedzi; na dobrą sprawę każdy mówi coś innego. Poza tym są i tacy, którzy w ogóle nie chcą się wypowiadać, coś ewidentnie ukrywają. Swoją interpretację tej szczególnie bulwersującej sprawy przedstawił Krauze w filmie fabularnym „Gry uliczne”.
Oprócz tych filmów, które naznaczone są w jakiś sposób polityką, Krauze podejmuje również drażliwe tematy społeczne, np. w „Deklinacjach”. To film o zaborczej matce samotnie wychowującej syna. Ukazane tu są konsekwencje takiej ogromnej, ale zgubnej w istocie, matczynej miłości: nieumiejętność funkcjonowania w społeczeństwie, założenia własnej rodziny, w pokochaniu innej kobiety. Wszystko kończy się tragicznie, zarówno dla matki, jak i wypieszczonego potomka. Zarówno w tym filmie, jak i w „Dwóch listach” widać zamiłowanie twórcy do wyszukanej formy wyrazu – w tym drugim obrazie ekran jest np. praktycznie przez cały czas trwania emisji przedzielony na pół. Te zabiegi techniczne burzą bardzo często logikę opowiadanej historii. W efekcie widz się gubi, miesza wątki.
Inny film, „Elementarz” w sposób szyderczy pokazuje cykliczność życia człowieka. Narodziny, wesołe dzieciństwo, studia, praca, małżeństwo, dzieci itd., a wszystko to na przykładzie znanej wszystkim ALI z elementarza, z podstawówki. Autor wychodzi od fundamentalnych cytatów z tej książki: „To jest Ala” czy „Ala ma kota”.
Druga część dnia stała pod kątem filmów Henryka Lehnerta i połączona była ze spotkaniem z tym oświęcimskim twórcą, który przywiózł ze sobą około 20 filmów. Jest on jednym z pierwszych i bodaj najważniejszych polskich przedstawicieli filmu amatorskiego w Polsce. Jak sam mówi zrealizował ponad 300 filmów. Znalazł się również w „Księdze Guinnesa” jako twórca, który zdobył najwięcej filmowych nagród – 321, w dodatku na całym świecie. Realizację swoich etiud rozpoczął podobnie jak bohater „Amatora” Kieślowskiego, w swoim zakładzie pracy, gdzie wykonywał zawód ślusarza. Pytany o ten film i rzekome podobieństwo do głównego bohatera twierdził, że wielokrotnie próbowano mu wmówić, że to na bazie jego historii późniejszy twórca „Trzech kolorów” konstruował fabułę swojego filmu. W rzeczywistości mamy tu co najwyżej do czynienia z przypadkowo podobnymi historiami. Lehnert zaznaczył jednak, że Kieślowskiego znał.
Początkowo Henryk Lehnert kręcił swoje filmy na tzw. 16-tce, teraz natomiast korzysta już z nowoczesnej kamery video. Po obejrzeniu ledwie 20 utworów z ponad 300, które nakręcił trudno wypowiadać się w definitywny sposób o jego stylu, tym bardziej, że te które nam zaprezentował były bardzo różne i trudno było wyłowić z nich jeden wspólny mianownik. Nie były owe dziełka perfekcyjnie wykonane czy skonstruowane w sensie dramaturgicznym. Ich istota opierała się często na krótkim pomyśle, swego rodzaju koncepcie, który realizowany był następnie w krótkie parominutowej formie. Według Lehnerta kino amatorskie nie powinno naśladować profesjonalistów. Zadaniem amatorów jest opowiadać anegdoty, zwracać uwagę na detale, zazwyczaj pomijane. Nie bez znaczenia jest tutaj efekt wizualny. Chcąc lepiej przekonać do swoich pomysłów Lehnert wynalazł nawet swój własny, w sensie technicznym, sposób filmowania, którego najbardziej charakterystycznym wyrazem było osiągniecie wrażenia mechanicznego ruchu postaci.
Nasz gość przyznał się, że jest bardzo lubiany przez media. Zrealizowano o nim nawet trzynaście filmów dokumentalnych; zresztą nie tylko przez telewizję polską. Miał nawet, tytułem swojego dorobku, dostać się na reżyserię do łódzkiej filmówki, ale wolał pozostać reżyserem nieprofesjonalnym. Uwagę wszystkich widzów przeglądu zwrócił szczególnie komiczny reportaż z planu filmowego innego nieprofesjonalnego twórcy, Józefa Kłyka. Realizował on właśnie western po śląsku dla Polaków z Teksasu. Pan Henryk udokumentował poszczególne fazy kręcenia tego nietypowego utworu. Trudno było się nie śmiać widząc szeryfa w kowbojkach i z gwiazdą mówiącego gwarą śląską. Mam tylko nadzieję, że do rodaków zza oceanu docierają także inne filmy z Polski. Henryk Lehnert poradził sobie z reportażem niemal jak profesjonalista.
W ten dzień wprawdzie nie było już gości, ale zaproponowaliśmy za to widzom cztery niesamowite z artystycznego punktu widzenia dzieła. Pierwszy z nich „Koyaanisqatsi” (1975-1983, reż. Godfrey Reggio). Miał on zarazem najliczniejszą publiczność, a sala w tym wypadku okazała się zdecydowanie za mała. Tytuł w języku Indian Hopi oznacza „życie w stanie nieznośnego rozchwiania”. Zamysłem reżysera było odwiedzeni wielu charakterystycznych miejsc na świecie. Film pozbawiony jest jakiegokolwiek komentarza, aktorów, akcji. Jego siłą jest obraz i przepiękna muzyka Philippa Glassa, które sprawiają wspólnie wrażenie uczestniczenia w jakiejś magicznej podróży, w pojeździe, który co chwilę przenosi nas w inne miejsce. W efekcie otrzymujemy niezwykłą wizualnie impresję, w której nie ważny jest układ logiczny w sensie następstwa danych obrazów po sobie, a raczej kontemplacja piękna naszej planety. Widać to zwłaszcza przy okazji obserwowania w zupełnie nowy sposób obrazków, które tak dobrze znamy z życia codziennego. Sposób, w który jednak patrzy Reggio odkrywa przed nami zupełnie nowy horyzont – np. puszczenie w przyśpieszonym ruchu, za pomocą zdjęć z góry zatłoczonej arterii miejskiej sprawia wrażenie jakiegoś niemalże nakręcanego mechanizmu, w którym każdy element spełnia tylko określone zadanie. Reggio komponuje ujęcia według niezauważalnego klucza, który oscyluje jednak wokół pewnych powtarzalnych zjawisk: natura – kultura – cywilizacja; katastrofy, żywioły - reorganizacja; życie codzienne w mieście i wśród różnych plemion; pośpiech – spokój. W podobnym klimacie osadzony był również drugi film tego dnie, a zarazem druga część poprzedniego obrazu, „Powaqqatsi”. Przy czym film ten jest o wiele bardziej zhumanizowany – na plan pierwszy wysuwa się tutaj człowiek i jego stosunek do szeroko pojmowanej codzienności.
Podobnym zwłaszcza do „Powaqqatsi”, chociaż już nie z tej samej serii był film„Baraka”, w reżyserii Rona Fricka. Warto jednak zaznaczyć, że twórca ten jest operatorem filmów G. Reggio. Frick zrealizował bardzo poważny utwór, jednak jakby pozbawiony oryginalności, jaką cechowało poprzedników. Ponownie wędrujemy więc przez świat, tym razem przypatrując się zwłaszcza różnym tajemniczym ludom i ich rytuałom. Równie ciekawe okazało się także i to trzecie dzieło
Na tym tle jako zupełnie odmienny jawił się „Step Across the Border”. Film w Polsce nie osiągalny, prezentowany w ramach festiwalu w oryginalnej wersji językowej. Dzieło to opowiada, poprzez nowatorski sposób prowadzenia narracji w filmie dokumentalnym historię grupy z Nowego Jorku. Formacja ta wpisuje się w ruch muzyki eksperymentalnej, awangardowej. Muzycy w wymyślny sposób posługiwali się instrumentami, np. używając do gry na gitarze różnego rodzaju ziaren. Uzyskują dzięki temu niespotykane dźwięki i doznania słuchowe. Wielu widzów dodatkowo zwróciło uwagę na bardzo ciekawe zdjęcia pokazujące Nowy Jork (czarno-białe)
I tym razem udało się! Wprawdzie przegląd zakończył się w dniu 1 kwietnia - mam jednak nadzieję, że dla uczestników nie był on primaaprilisowym żartem.