czyli o leksykografii z „ludzką twarzą”

WŁADYSŁAW KOPALIŃSKI

Władysław Kopaliński, Foto: Mariusz Kubik

„Nie jestem pisarzem.
Samo pisanie nie czyni pisarza.
Księgowy też pisze”

WŁADYSŁAW KOPALIŃSKI

Nie ma już chyba domu, w którym nie znalazłby się choć jeden słownik tego autora. „Zajrzeć do Kopalińskiego” stało się zwrotem potocznym, a jednak nie do końca uzmysławiamy sobie, że ogrom pracy nad opracowaniem skomplikowanej i rozległej całości, jaka staje przed redaktorami słowników, czy leksykonów, w tym wypadku jest zasługą jednego człowieka.

Niedawno ukazało się 25 (!) wydanie „Słownika wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych” (po wielu latach nakładem nie „Wiedzy Powszechnej”, a wydawnictwa „Muza”), wzbogaconego od kilku lat o almanach z kilkudziesięcioma tablicami tematycznymi z zakresu historii powszechnej, mitologii greckiej, odkryć naukowych, ale i... terminów komputerowych. To przykład na to, że Kopaliński nie dał się zaklasyfikować do autorów przynależnych jednej epoce, stając się leksykografem uniwersalnym, żywo reagującym i obserwującym rzeczywistość, definiowaną na kartach jego prac. Albowiem słowniki Kopalińskiego nie podawały nigdy suchych formuł, zawierały rozbudowane opisy zagadnienia, poruszały trafnością przypadkowego na pierwszy rzut oka zestawu haseł. Stanowią, jeśli wraca się do nich - a wraca! - lekturę odkrywającą świat znaczeń, wymykający się raz przyjętej formule, zmuszającą do pobudzenia wyobraźni i intelektualnego wysiłku. Są wreszcie nieocenionym źródłem wiedzy, podanej od-autorsko, a równocześnie bez pretensjonalnego zadęcia, czy epatowania wiedzą ex cathedra (nb. o iluż to znaczeniach słów, użytych choćby w ostatnim akapicie, dowiadywałem się niegdyś, sięgając właśnie po Kopalińskiego...).

93-letni dziś autor „Kotów w worku”, wciąż aktywny twórczo (żeby przypomnieć wydany nieco ponad 2 lata temu „Słownik wydarzeń, pojęć i legend XX wieku”), niezwykle rzadko wypowiada się na temat swojego warsztatu, czy sposobu pracy. Urodził się 14. listopada 1907 roku w Warszawie. Warto przypomnieć, że „Władysław Kopaliński”, to w rzeczywistości pseudonim Jana Stefczyka (przed wojną używającego nazwiska Sterling), wzięty od nazwiska Joanny Kopalińskiej - nauczycielki języka polskiego, która rozpaliła w swoim wychowanku zamiłowania językowe i literackie. Ukończył Gimnazjum Filologiczne Kreczmara, studiował filologię klasyczną na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie wojny - jak podają leksykony - był nauczycielem języków obcych, a po jej zakończeniu - dyrektorem programowym Polskiego Radia, któremu przypadło zadanie dotarcia z ambitnym programem kulturalno - oświatowym do wyniszczonego wojną kraju. Zadanie ambitne, ale i trudne w realizacji. Po latach Kopaliński w jednym z wywiadów (nielicznych zresztą, jakie udzielił do tej pory) wspominał powojenny entuzjazm radiowych kolegów (m.in. Romana Jasińskiego, Witolda Lutosławskiego, czy Aleksandra Maliszewskiego), z którymi współtworzył w owych czasach radiowy program. „Spotkaliśmy się w radiu [...] pełni zapału i wiary, że popularyzowanie kultury jest sprawą prostą i łatwą. Wydawało nam się, że wystarczy słuchać dobrej literatury, aby nabrać do niej smaku, że »muzak« trzeszczący z głośnika od rana do wieczora, umuzykalni wieś i miasto. Niestety, szybkośmy się rozczarowali. Bierne konsumowanie kultury z radia czy z telewizji cudów nie sprawi. Ten proces wymaga znacznie więcej zachodu”. Przytaczam te słowa, bo robią wrażenie, jakby dotyczyły spraw sprzed tygodnia; są też, jak się zdaje, punktem wyjścia do późniejszej ewolucji Kopalińskiego - popularyzatora.

Autor „Opowieści o rzeczach powszednich” objął następnie funkcję redaktora naczelnego, a później prezesa „Czytelnika” (sprawował ją w latach 1949-54). W latach 50-tych, w założonym przez Jerzego Borejszę wydawnictwie, wychodziły utwory zróżnicowane jakościowo, naznaczone historycznym śladem nijakości lat socrealizmu. Ale to za kadencji Kopalińskiego wyszły także 3 tomy „Historii filozofii” Władysława Tatarkiewicza, z których ostatni nie znalazł się wówczas w normalnym obiegu sprzedaży (ze względu na inną, niż oficjalna, wykładnię marksizmu i filozofii najnowszej), trafiając jednakże do nielicznych badaczy przedmiotu.

W 1954 roku na scenie Teatru Domu Wojska Polskiego (obecny Teatr Dramatyczny) wystawiono pierwszą (i ostatnią) sztukę Kopalińskiego pt.: „Baśka” - rzecz o młodej dziewczynie „z awansu społecznego”, przerzuconej z kultury wsi w orbitę wielkomiejskiej rzeczywistości lat 50-tych. Recenzje były miażdżące - Karolina Beylin w „Expressie Wieczornym”, czy Tadeusz Breza w „Nowej Kulturze” zarzucali Kopalińskiemu nieumiejętność tworzenia napięcia dramatycznego, nagromadzenie wątków, wprowadzających zamęt w fabule (dziś do zarzutów dodalibyśmy zapewne podjęty przez autora temat...). Ten epizod działalności twórczej autora „Kotów w worku” okazał się więc zupełnie nieudanym - była to zresztą jedyna sztuka opublikowana przez Jana Stefczyka.

Również od 1954 roku Kopaliński zaczyna publikować na łamach „Życia Warszawy” cotygodniowe felietony, które ukazały się później w kilku wyborach książkowych („Bałagan na Marsie” 1957; „Warszawska niedziela” 1965; „W Warszawie i w Warszawce” 1968; „Nie nazwane lata” 1972; „Western w autobusie” 1974). Zdobywa nimi ogromną popularność; wiele osób do dziś wspomina, że lekturę gazety rozpoczynało od felietonu, którego bohater - porte parole Kopalińskiego - stawał się narratorem - uczestnikiem zwykłych spraw, przenikającym ówczesne nastroje, doświadczenia, czy poglądy, obecne w codziennym życiu publicznym. Styl językowy autora felietonów zdradzał przywiązanie do dociekliwości, właściwej dla jego późniejszej działalności edytorskiej. Charakterystyczne dla budowy tego gatunku zabiegi (wprowadzenie fikcyjnej postaci, pozorny polemiczny dialog z poglądami owej wyimaginowanej postaci, pozwalający na ujawnienie własnych poglądów felietonisty, bez konieczności „wyjścia z cienia”, niepotrzebnej auto-prezentacji) wpisały Kopalińskiego w tradycję polskiej szkoły felietonu. Mimo, że ich autor nie reagował na sensacje dnia codziennego, udało mu się zachować obraz ówczesnego życia - i to na tyle uniwersalny, że w wydaniach książkowych felietony te czyta się bez właściwego w podobnych przypadkach znudzenia, wynikającego z lektury o rzeczach dawno przebrzmiałych. Kopalińskiemu udało się to, co decyduje o jakości tej formy pisarskiej: być „w środku” spraw codziennych, zalecających się urokiem magla, a równocześnie obejmować je wzrokiem oświeceniowego racjonalisty, „dostrzegać to, czego inni nie widzą, podsuwać ludziom myśli i spostrzeżenia, które oni uznają za własne”.

Ale tym, co kojarzymy z Władysławem Kopalińskim do dziś, stała się sztuka leksykografii - publikacja szeregu słowników, wielokrotnie wznawianych, zbierających nagrody i szereg entuzjastycznych recenzji. Kopaliński, tłumacząc specyficzny charakter tworzonych przez siebie leksykonów, wskazywał na tradycję tego sposobu edytorstwa przywołując nazwiska wybitnych leksykografów minionych wieków: Samuela Johnsona (1709-84) i Ebenezera Cobhama Brewera (1810-87) - protoplastów leksykograficznego indywidualizmu, w zakresie kształtu, czy doboru zawartych w dziele haseł. Indywidualizmu nie czyniącego jednakże szkody, czy rodzących się podejrzeń maksymalistów, wypatrujących potknięć, czy niedociągnięć tego rodzaju prac.

Najpopularniejszy ze słowników Kopalińskiego (do tej pory ukazało się 25 wydań, w nakładzie ok. 2,5 mln egzemplarzy)
Najpopularniejszy ze
słowników Kopalińskiego
(do tej pory
ukazało się 25 wydań,
w nakładzie ok.
2,5 mln egzemplarzy)

W 1967 r. ukazuje się I wydanie „Słownika wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych”. Będący entuzjastą Kopalińskiego - leksykografa Andrzej Szczypiorski, wspominał przed dwoma laty, podczas promocji 25-go wydania dzieła, że w momencie jego publikacji zmieniło się wyobrażenie o tym, co znajdowało się w wydawanych wcześniej, podobnych dziełach. Słownik Kopalińskiego odróżniał się od tamtych prostotą i klarownością języka omawianych pojęć, „przywracał słowom ich prawowite znaczenie i utraconą godność. Przywracał wartość”. Tak, jak i w przypadku innych słowników Kopalińskiego, odciśnięte zostało w nim piętno erudycji i specyficznego charakteru literackiego języka jego autora. Kopaliński świadomie rezygnował z koncepcji słownika, jako całości wiedzy dot. danego zakresu tematów; miejsce wyrazów o specjalistycznym znaczeniu (choćby i obcego pochodzenia, niemniej nieprzydatnych czytelnikowi) zajmowały więc zwroty i cytaty obcojęzyczne - wzięte często z klasycznych dzieł grecko - rzymskich (osobiste zainteresowania leksykografa ujawniały się tu w całej pełni), ale i Biblii, czy klasycznych dzieł literatury nowożytnej. Charakterystyczne dla Kopalińskiego stało się podawanie odnośników - informacji o źródle (historycznym, czy literackim) wyrazów, czy zwrotów. Czytelnik, sięgający w zamierzeniu po książkę w celu uzyskania definicji danego słowa, stawał się przy okazji podróżnikiem (dzisiejsi użytkownicy internetu powiedzieliby: żeglarzem) - badaczem kontekstów zagadnienia, znajdującym w jednym miejscu to, czego często znaleźć się nie spodziewał. Kopaliński zauważał, że adresaci słownika w czasach jego pierwszego wydania byli częstokroć inteligentami w pierwszym pokoleniu - uważał więc za niezwykle potrzebną taką formę popularyzacji, która pozwoliłaby na wszechstronne ukazanie danego tematu (Przykładem na to stał się późniejszy „Słownik mitów i tradycji kultury”, czy „Słownik symboli”). Niezależnie od tego, że zarzucano niekiedy Kopalińskiemu obszerność (Dotyczyło to zwłaszcza, wydanej wspólnie z Pawłem Hertzem, „Księgi cytatów z polskiej literatury pięknej od XIV do XX wieku”, ale i „Słownika symboli”, gdzie, jak napisał jeden z recenzentów - „każdy symbol oznacza niemal wszystko”), stała się ona dobrym prawem jego słowników, pozwalającym na pasjonującą intelektualną przygodę każdemu, kto zechciał w niej wziąć udział, zatrzymując się na wieloszpaltowym często haśle (jak w „Słowniku mitów i tradycji kultury”) i tropieniu zawartych w nim odniesień.

Słownik Mitów i Tradycji Kultury

W 1985 roku, po blisko dziesięciu latach pracy, ukazuje się więc „Słownik mitów i tradycji kultury”. Jego nakład rozchodził się „spod lady” (dla młodych czytelników wyjaśnienie: w latach PRL-u dobrymi książkami handlowało się w sposób podobny, jak obecnie wejściówkami na koncert Stinga, gdy w kasie przedwcześnie braknie biletów...), w księgarni Polskiej Akademii Nauk w warszawskim Pałacu Kultury, istniało specjalne stoisko, na którym sprzedawano wyłącznie książkę Kopalińskiego. Janina Zakrzewska pisała na łamach „Więzi”, że w wydawnictwie, jeszcze przed ukazaniem się książki, tworzono listy kupujących (zarówno „społeczne”, jak i „protekcyjne”). Słownikowi przyznano Nagrodę Kulturalną zdelegalizowanej podówczas „Solidarności”, ale i „oficjalne”, ministerialne wyróżnienie „Warszawskiej Premiery Literackiej”. Odstraszała ogromna cena: jeden z czytelników pisał, że z wynoszącego 3000 zł., pozostałego na „kartkową” żywność budżetu domowego, wydał 2500 zł. na słownik, niezbędny w jego pracy naukowej („Można sobie wyobrazić, że dla Autora był to chyba jeden z najcenniejszych odzewów społecznych” - zauważa Zakrzewska).

„Jest prawdą niemal banalną - pisał Kopaliński we wstępie do słownika - że warunki życia współczesnego [...] coraz bardziej oddalają nas od naszego dziedzictwa kulturowego. [...] Coraz trudniejszy staje się dostęp do niematerialnej schedy przekazanej nam przez liczne pokolenia przodków. A przecież świadomy udział w tej schedzie, którego znaczenie łatwo się gubi w krzątaninie dnia powszedniego, jest sprawą niezmiernej wagi (choć nie dająca się zważyć), bo stanowi o poczuciu przynależności do kultury narodowej, europejskiej, śródziemnomorskiej - bo decyduje o uczestnictwie w zbiorczej świadomości społecznej”.

„Słownik symboli”, który od 1990 r. wznawiano pięciokrotnie
„Słownik symboli”,
który od 1990 r.
wznawiano pięciokrotnie

W słowniku znalazły się hasła z zakresu mitologii biblijnej i antycznej, kultury europejskiej i śródziemnomorskiej, cywilizacji i historii (poprzez odczytanie obecnych w nich wydarzeń i postaci), identyfikujących kulturę przedmiotów i obrazów. Wydany pięć lat później „Słownik symboli” (1990) stał się jego naturalnym uzupełnieniem, dopełnieniem - opisem sięgającym do tradycji literackiej, mityczno - baśniowej, ale i folklorystycznej.

Kompilacja „Kotów...” (wydanie z 1997 r.)
Kompilacja „Kotów...”
(wydanie z 1997 r.)

Wcześniej jeszcze, w latach 70-tych, powstał cykl książek, złożonych z krótkich opowieści, wyjaśniających pochodzenie rzeczy i nazw z codziennego obiegu („Kot w worku, czyli z dziejów powiedzeń i nazw”, 1975; t. II - 1978, t. III - 1982). W 1987 r. Kopaliński wydał ponadto „Opowieści o rzeczach powszednich”. Lata 90-te przyniosły szereg wznowień (ostatnio głównym wydawcą Kopalińskiego stało się wydawnictwo „Rytm”), ale i książki nowe: „Słownik przypomnień”, „Słownik eponimów, czyli wyrazów odimiennych”, czy „Encyklopedia »drugiej płci«”, zauważona - a jakże - również w kręgach feministycznych („W sposobie myślenia autora spotykamy klasyczny przypadek mentalności mężczyzny okresu przejściowego - MOP” - to zaledwie jeden z cytatów...). Prawdziwym wydarzeniem stała się jednak praca ostatnia - wydany pod koniec 1998 r. „Słownik wydarzeń, pojęć i legend XX wieku”.

Najnowszy słownik autorstwa Kopalińskiego
Najnowszy słownik
autorstwa Kopalińskiego

To prawdziwa kopalnia wiedzy o mijającym stuleciu, podanej niekonwencjonalnie, za pomocą cytatów, wypowiedzi, ale i ciekawostek, których wagę dostrzegamy dopiero po przeczytaniu, uświadomieniu sobie ich istnienia. Słownik Kopalińskiego, nie po raz pierwszy zresztą, burzy nasze dobre samopoczucie inteligenta, który ani myśli weryfikować swojego zasobu wiedzy, zbliżającego się zresztą - w czasach unifikacji treści przekazu informatycznego - do niebezpiecznie jednorodnego poziomu, mierzonego przyswajalnością, naprędce i bez cienia refleksji, tych samych przekazów współczesnej kultury. W słowniku hasło „Gułag” sąsiaduje z hasłem „guma do żucia”, „gazowa komora” z powiedzeniem F. Kennedy’ego: „Gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem”. Dowiadujemy się, że słowa „nastolatki” w języku polskim użył po raz pierwszy niejaki... Władysław Kopaliński w jednym ze swoich felietonów (1959 r.). Wyjaśnienie, że „pierwszym urządzeniem domowym uruchamianym przez przyciśnięcie guzika był odbiornik radiowy Zenith sprzedawany w 1928 w USA”, umieszczone zostało obok fragmentu przemówienia marszałka E. Rydza - Śmigłego z sierpnia 1939 r. w Krakowie („...nawet guzika nie damy”). Kto wie, gdyby Kopaliński pisał swą pracę nieco później, może umieścił by w niej historię, jaką miesiąc przed śmiercią opowiedział internautom na czacie Jerzy Giedroyc (w słowniku - a jakże - jest hasło poświęcone paryskiej „Kulturze”). Podczas pracy w przedwojennym biurze prasowym Rady Ministrów, w oczekiwaniu na koniec przydługiego posiedzenia, razem z kolegami poobcinali guziki ubrania jednemu z redaktorów prasowych. Giedroyciowi trafił się „duży kościany guzik od kalesonów” (jakim sposobem obcięty, nie ma już możliwości wyjaśnienia. M.K.), który następnego dnia przypiął do własnej marynarki, z okazji przyjęcia w ambasadzie francuskiej. Tam zapytano go, cóż to za odznaczenie, a wysłuchawszy wyjaśnienia, uznano to „za rzecz niepoważną”. „Odpowiedziałem, że bynajmniej, bo to odznaczenie dla ludzi, którzy pracują dla państwa i mają z tego guzik”.

Władysław Kopaliński na Krajowych Targach Książki (Pałac Kultury i Nauki, Warszawa, 18.09.1999 r.)      
Fotoarchiwum: Mariusz Kubik
Władysław Kopaliński na
Krajowych Targach Książki
(Pałac Kultury i Nauki,
Warszawa, 18.09.1999 r.)
Fotoarchiwum: Mariusz Kubik

MARIUSZ KUBIK
mkubik@us.edu.pl

OPINIE:

[...] Przekazywana ustnie legenda głosi, że Bolesław Prus tak kiedyś określił różnicę między dobrym a złym dziennikarzem: „Zły dziennikarz pisze to, co wie, a dobry dziennikarz wie, co pisze”. Kopaliński wie, co pisze, i wie dlaczego o tym właśnie pisze. A przy tym Kopaliński wie bardzo dużo. Z każdego niemal wiersza, z mimochodem rzuconej aluzji, z obficie rozsianych cytat i alegorii wyłania się erudycja najlepszego gatunku. Najlepszego gatunku, bo dyskretna, bo bez besserwisserstwa [...]. Autor uczy, a nie poucza.

Karol Małcużyński (o felietonistyce Kopalińskiego; „Nowe Książki”, 30.11.1965)

W dziejach refleksji nad symbolami ponawia się wciąż pytanie o jajko i kurę. Symboliści uważają, że symbole to odpowiedzi wcześniejsze od pytań, antysymboliści - że istnieje archeologia sensu: symbolika pasterska, metalurgiczna, myśliwska i urbanistyczna pochodzą z różnych epok i dają się rozdzielić. Kopaliński trzyma się na uboczu tych sporów: nie rozstrzyga kwestii źródłowych, nie wywodzi własnych teorii, a nawet unika odpowiedzi, czy trwa jeszcze działalność symbolotwórcza naszej cywilizacji. Nie odpowie nam na pytanie, jak zwałby się kamień, gdyby był kamieniem. Lecz mówi, czym może być kamień, gdy jest czymś więcej, niż kamieniem - a gdzie nas to doprowadzi, zdecydujemy sami. Księga jego nie jest ogniem na palenisku ezoterycznego Athanora. Jest samym jego światłem.

Jan Gondowicz (o Słowniku symboli; „Nowe Książki” nr 9/wrzesień 1991)

Rozwiązywanie krzyżówek to popularna dzisiaj namiastka aktywności umysłowej. Nigdy nie było tylu szaradzistów w naszym kraju. Wystarczy postać kwadrans przy kiosku z gazetami, by zdać sobie sprawę z masowości tego sportu. [...] Szperając w podręcznikach, słownikach, encyklopediach, szaradzista sprawdza się, a przy okazji sprawdzania się nabywa coraz większej sprawności, coraz więcej znajomości rzeczy niepraktycznych, niepotrzebnych, nieprzydatnych do bytowania, bezinteresownych, a więc takich, które tworzą osobistą kulturę człowieka. Bo tym przecież jest kultura. [...] Szaradzista to artysta skazany na satysfakcję znalezienia sześcioliterowego słowa znaczącego „chów wsobny” (imbred).

[...] Kopaliński za czyimś podszeptem, czy z własnej złośliwości zrobił szaradzistom psikusa. W „Słowniku przypomnień” każdy bez żadnego wysiłku, a więc i bez satysfakcji znalezienia, trafi na to, czego szuka. Sczeźnie więc sztuka szaradowa i sczezną jej artyści.

Zbigniew Bieńkowki (o Słowniku przypomnień; „Nowe Książki” nr 12/grudzień 1992)

Autorzy: Mariusz Kubik