Kiedy wiosną lub latem wkraczam rano do swego pokoju na piątym piętrze gmachu przy placu Sejmu Śląskiego, a jest akurat ładna pogoda, już od drzwi uderza mnie straszliwa fala gorąca od okien, wystawionych na wschodnią stronę, muru, szyb i żaluzji nagrzanych przez słońce operujące tu od świtu, kiedy otwieram okno, aby wywietrzyć, w konsekwencji czego z zewnątrz uderza mnie jeszcze większa fala gorąca pomieszana z odgłosami klaksonów, autoalarmów z sąsiadującego parkingu, młotów pneumatycznych, którymi ekipy budowlane odkuwają elewację gmachu urzędu wojewódzkiego albo tną asfalt na placu w celu wystawienia kolejnego pomnika, latarni, skweru, ławki czy fontanny, z okrzykami manifestacji górniczej, domagającej się od wojewody dymisji, kiedy następnie otwieram drzwi na korytarz, który jest chłodny i zacieniony, bo jego okna wychodzą na zachód, i fala przeciągu momentalnie podrywa z biurek leżące tam papiery, zaprasza firankę do obłędnego tańca, zaczynam się zastanawiać, jak w podobne dni wytrzymywali w tym gmachu jego poprzedni „lokatorzy”. Czy mieli tu zainstalowaną klimatyzację, którą następnie zdemontowano i wywieziono, podobnie jak wywieziono wiele innych rzeczy, pozostawiając uniwersytetowi w spadku kilka wysiedzianych foteli i meblościanek z epoki środkowego Gomułki oraz stoły, których nie udało się rozebrać? Czy wczesnym rankiem, powiedzmy o godz. piątej, woźny lub portier otwierał w ich gabinetach okna, aby naleciało tam chłodnego rannego powietrza, by je następnie zamknąć, zanim się to powietrze zacznie rozgrzewać? Czy też może - jak głoszą złośliwi - w takie dni funkcjonariusze „przewodniej siły” w ogóle nie urzędowali, spędzając czas w innych miejscach? Gdy rozpaczliwie próbuję przewietrzyć pokój smugą chłodu wpuszczaną przez otwarte okno na korytarzu, vis á vis moich drzwi, co wpływa na jawność pracy, gdyż każdy przechodzący może zajrzeć, co pracownik naukowy robi, gdy pracuje, zawsze powraca do mnie to pytanie. Czasem, dla podtrzymania konwersacji na przykład w oczekiwaniu na windę, dzielę się nim ze znajomymi. I nie znajduję odpowiedzi.
Wcześniej byłem w tym budynku tylko raz, a działo się to - jak mówi poeta - „w te dni przedostatnie”, czyli w grudniu 1988 roku, kiedy już w Magdalence ustalano szczegóły planowanego Okrągłego Stołu, w sklepach zaczęły się pojawiać zagraniczne towary z prywatnego importu, jak pomarańcze i piwa w kolorowych puszkach, a Grobelny trząsł już rynkiem walutowym i zbierał pieniądze do swej Bezpiecznej Kasy. Jako laureat studenckiego współzawodnictwa „w nauce i pracy społecznej” miałem - wraz z innymi laureatami - otrzymać medal i dyplom z rąk „gospodarzy województwa”, jak siebie nazywali. Zupełnie po freudowsku ze spotkania tego nic nie pamiętam, nie potrafię odtworzyć, w której sali i na którym piętrze odbyło się to posiedzenie za stołem uginającym się od ciast i słodyczy. Pamiętam tylko, że wjechaliśmy windą, tą samą, w oczekiwaniu na którą dane mi jest teraz rozmawiać z tyloma osobami, i w której się następnie wspólnie tłoczymy. Miał do nas mowę pewien sekretarz, pamiętam nawet jego nazwisko, ale go nie zdradzę (ostatnio zobaczyłem pana o tym samym imieniu i nazwisku w telewizji - był przedstawicielem firmy zajmującej się rekultywacją hałd, czy wywozem śmieci, czy czymś podobnym), potem dostaliśmy medale i dyplomy z czerwonym paskiem i dobrze nam wówczas znanym emblematem: konturem Polski z wrysowanymi weń literami PZPR. Wszystko trwało może 45 minut, potem zeszliśmy schodami w dół i opuściliśmy budynek, udając się w popołudniowy mrok. Gdy wróciłem tego dnia do domu, poczułem się źle i położyłem się do łóżka, powalony stałą u mnie o tej porze roku grypą. Mimo że był to czas dynamicznego rozwoju wypadków, nikt z nas (a było tam kilka osób z polonistyki) nie przypuszczał wtedy, że odwiedza przyszłą siedzibę uniwersytetu.
O tym, że Wydział Filologiczny zostanie przeniesiony, bądź też „powróci” z Sosnowca do Katowic, mówiło się już od końca 1989 roku. Dla mnie i moich rówieśników zresztą miał on raczej „zostać przeniesiony” niż „powrócić”, bo jego „sosnowieckość” była dla nas czymś oczywistym, czasów „przedsosnowieckich” nie pamiętaliśmy, pojawiały się one w opowiadaniach nauczycieli mających z nami ćwiczenia, tak jak i mnie teraz zdarza się coś powiedzieć do studentów o czasach „sosnowieckich”. Decyzja, choć odwlekana, wydawała się jednak pewna i nieuchronna, dlatego wraz ze świeżo wówczas poślubioną moją „koleżanką małżonką” zdecydowaliśmy się zamieszkać w hotelu asystenckim już w Katowicach, na Osiedlu Tysiąclecia. Tymczasem rok akademicki 1990/91 rozpoczęto w Sosnowcu, musieliśmy więc dołączyć do pielgrzymujących na trasie Katowice-Sosnowiec. Cóż to były za czasy! O 7.08 zatłoczonym autobusem 673 udawałem się do centrum, by tam przesiąść się na legendarny pospieszny F (obecnie osiemset ...ileś) i z powodzeniem zdążałem przed ósmą, kiedy to zaczynały się zajęcia. Dzisiaj, przy obecnych korkach na drogach, trzeba byłoby ten czas podróży wydłużyć pewnie o pół godziny. Ale kiedy wróciwszy do pracy po przerwie świątecznej, nie zastaliśmy w salach wykładowych ławek, a tylko krzesła, kiedy okazało się, że z naszych pokoi wywieziono meble, wiedzieliśmy już, że czas przeprowadzki nadszedł. A potem, gdy zobligowani przez kierownictwo do dyżurowania w Sosnowcu udzielaliśmy zaliczeń przy parapetach i konsultowaliśmy studentów na stojąco, już wręcz nie mogliśmy się doczekać przeprowadzki do Katowic. Inauguracja miała się odbyć po przerwie semestralnej, w połowie lutego.
O samej inauguracji niewiele mogę powiedzieć. Wraz z innymi tzw. młodszymi pracownikami naukowymi mieliśmy bowiem powierzone odpowiedzialne zadanie: Ubrani w najlepsze garnitury mieliśmy czuwać przy wejściu i „przechwytywać” gości: mniej ważnych wsadzaliśmy do windy, którą jechali od razu na V piętro; tam przejmowały ich nasze równie elegancko ubrane koleżanki, i prowadziły do sali, obecnie nazywanej salą Rady Wydziału, gdzie odbywały się uroczystości inauguracyjne (aby wszystko szło gładko, windę obsługiwał za pomocą klucza oddelegowany pracownik administracji, gdy goście dojechali na górę i wysiedli, ściągał ją zdalnie na parter - zdarzyło się mu wszak ściągnąć windę na dół z pasażerami, zanim zdążyli ją opuścić), gości znaczniejszych, jak np. JE Księdza Arcybiskupa, prowadziliśmy zrazu na I piętro do gabinetu dziekana; tam byli podejmowani kawą. Kiedy wreszcie zwolniono nas z posterunku, na górze przemówienia już dobiegały końca, a ich głównym motywem była radość z powrotu Wydziału Filologicznego „do macierzy” - jeśli coś z tego okresu pamiętam, to właśnie tę retorykę przywodzącą na myśl praktykowany w tamtym okresie sposób mówienia o Ziemiach Odzyskanych. Mówiono też wiele o integracji uniwersytetu i środowiska akademickiego. Pamiętam też zdezorientowany wzrok portierów, przed oczyma których zaczęły się przewijać nagle tłumy ludzi, zastępując spokój epoki poprzedniej, przerywany wejściami dobrze im znanych pracowników KW i osób takich jak ja w 1988 roku - przypadkowych bądź mniej przypadkowych gości, interesantów.
Potem zaczęło się zwiedzanie budynku i naszych nowych pokoi, poszukiwanie sal, w których przydzielono nam zajęcia, zmaganie się z brakiem biblioteki wydziałowej (jej przenosiny zajęły więcej czasu niż przenosiny części dydaktycznej wydziału), a przede wszystkim zachłyśnięcie się stołówką i wydawanymi w niej tanimi obiadami (w Sosnowcu polonistyka była pozbawiona takiego luksusu). Spożywaliśmy je początkowo w towarzystwie elegancko wyglądających starszych pań, które przychodziły tu „z miasta” z abonamentami - po cichu zastanawialiśmy się, kim są, ale chyba nikt nie odważył się ich zapytać. Później osoby te stopniowo się przestały pojawiać. O tym, że w południe czeka nas smaczny posiłek, już od rana dawały znać zapachy, które wypływały z podziemia „stołówkowego”, ścieląc się płynęły bocznymi schodami ku górze i już około godziny 11 docierały do sali 302, w której dane mi było wówczas prowadzić ćwiczenia z języka staro-cerkiewno-słowiańskiego Woń grochówki lub schabowego drażniła nasze (moje i studentów) nozdrza, nie pozwalając się skupić na jerach i metatezach, zwiastując perspektywę uwolnienia, powrotu z tej nierzeczywistości do świata uciech doczesnych. Z trudem doczekawszy pory zakończenia zajęć (o tak, są sytuacje, gdy nie tylko słuchaczom dłuży się na ćwiczeniach czas), biegliśmy później na dół, ustawić się w długim ogonku takich jak my, miłośników schabowego i zupy „makaronowej” (taka była w menu), zwabionych feerią zapachów błądzących po piętrach lub po prostu przypędzonych tu przez dręczące uczucie głodu.
Jednak były i takie elementy, które pozwoliły nam zachować swoiste uczucie ciągłości. Po „wprowadzeniu się” w pokojach zastaliśmy - jak już wspomniałem - nasze stare meble „sosnowieckie” (ile z nich odbyło w ciągu tych lat odyseję na trasie Katowice-Sosnowiec-Katowice?), ale za to nowiutkie aparaty telefoniczne, z wolnym „wyjściem” na miasto (co po pewnym czasie zlikwidowano), dodatkowo umywalki, co w porównaniu z poprzednim miejscem było niewątpliwym „awansem cywilizacyjnym”. Gwoli ścisłości, w niektórych pomieszczeniach, na przykład w moim, było tylko miejsce pod umywalkę, tzn. przestrzeń za kotarą, kawał wykafelkowanej ściany i wystająca z niej rurka. Sądziliśmy początkowo, że to niedopatrzenie obsługi, ale wezwany fachowiec objaśnił, że umywalki tu nie będzie, bo podczas wyburzania ścian na niższych kondygnacjach (w celu przygotowania sal wykładowych) zlikwidowano niektóre piony kanalizacyjne. Musieliśmy więc korzystać z wody w sąsiednim pokoju, gdzie wprawdzie nie było kafelków, ale umywalka się ostała, co zaowocowało rozwojem międzypokojowych kontaktów towarzyskich (zwyczajem biurowym, pokoje łączyły się ze sobą drzwiami wewnętrznymi). Później wszystko stopniowo spowszedniało. Zaczęła się zwykła codzienna praca, która trwa do dziś.
Okrągła rocznica zwykle prowokuje do wspomnień, podsumowań. Nieodwołalnie pojawia się pytanie, co zyskaliśmy, co straciliśmy na przeprowadzce. Mamy zatem stołówkę, mamy sieć komputerową, w budynku odbywa się wiele imprez naukowych i z pogranicza nauki, nie musimy - jak było w Sosnowcu - biegać z gmachu przy Bieruta (Kościelnej) na Zegadłowicza i z powrotem. Jest bliskość bibliotek, z Biblioteką Śląską na czele, i innych instytucji kulturalnych. Na drugiej szali można położyć brak auli, czy w ogóle dużej sali wykładowej zdolnej pomieścić np. wszystkich studentów z jednego rocznika polonistyki (oczywiście, gdyby z jakichś powodów postanowili wszyscy przybyć na wykład), kłopoty z dojazdem, a zwłaszcza z parkowaniem. Wbrew naszym nadziejom sprzed 10 lat, nie udało się też rozwiązać problemu niedostatecznej liczby sal dydaktycznych, ale to już zupełnie inna historia. Pełnego, obiektywnego bilansu sporządzić zresztą niepodobna, gdyż nie wiadomo, w jakim stopniu obecne przewagi i uciążliwości są wynikiem lokalizacji, a w jakim konsekwencją postępu cywilizacyjnego i technicznego, jaki w ostatnich latach nastąpił. Na marginesie warto przypomnieć, że były w onym czasie również plany „sprowadzenia” do Katowic pozostałych jednostek wydziału (przewidywano dla nich nawet lokalizację bodajże przy ul. Kilińskiego), z czasem jednak przestało się o tym mówić i obecnie część neofilologiczna rozwija się prężnie w Sosnowcu. Tak więc zaszła postulowana przez ojców przeprowadzki integracja polonistyki z innymi wydziałami, ale jej integracja z kierunkami neofilologicznymi wciąż natrafia na przeszkody. Kiedy wspominam tamte czasy, trudno mi też oprzeć się refleksji, że wielu z tych, co przyczynili się do przyznania Uniwersytetowi gmachu przy placu Sejmu Śląskiego (a zasługę tę przypisywało sobie wówczas niemało osób i instytucji), po szczęśliwym zakończeniu przenosin pozostawiło nas samym sobie, nie starając się włączyć w życie Wydziału w takim stopniu, w jakim moglibyśmy tego oczekiwać na podstawie płomiennych przemówień, wygłaszanych podczas inauguracji przed dziesięciu laty. W sferze symbolicznej chyba najbardziej dało się to odczuć wówczas, gdy na placu, na wprost wejścia stanął na cokole Wojciech Korfanty, stanął do nas plecami, z nadzieją spoglądając ku panu wojewodzie.
Kiedy zdarza mi się zawitać na ulicę Żytnią w Sosnowcu, na przykład w celu skorzystania z bibliotek neofilologicznych, uderza mnie tamtejsza zadziwiająca cisza i spokój, które sprzyjają skupieniu naukowemu. Nie natykam się tu na sznury samochodów, szukających miejsca do parkowania i zastawiających pojazdy już zaparkowane, nie muszę siłować się ze słupkami strzegącymi zarezerwowanych miejsc postojowych, nie potrzebuję opędzać się od żebraków i tzw. „parkingowych”, wyłudzających haracz za „wskazanie miejsca”. Z zewnątrz nie dobiega hałas świdrów, młotów pneumatycznych ani górniczych manifestacji. Wydaje mi się, że życie płynie tam spokojniej, nie poddaje się pędowi, pośpiechowi, zgiełkowi wielkiego miasta, który mimo naszych chęci jakoś przenika przez grube mury katowickiego gmachu. Zaczynam się wtedy zastanawiać, co by było dziś z Wydziałem, ze mną, z UŚ-owską polonistyką, gdyby 10 lat temu nasza przeprowadzka nie doszła do skutku. I nie znajduję odpowiedzi.