Słoneczko coraz wyżej, więc wakacje coraz bliżej. I to właściwie jest najjaśniejsza z perspektyw oferowanych nam dotychczas przez nowe milenium. Chociaż i perspektywa wakacji może mieć ciemne barwy: wszak instytucje edukacyjne bywają zamknięte w okresie letnim, więc oczywiście trudno w nich znaleźć dodatkowe zajęcie uzupełniające tzw. pobory nauczyciela akademickiego i umożliwiające wyjazd na wakacje. Ale do wakacji jeszcze daleko, więc może nie ma powodu, żeby się zamartwiać. Może coś się jeszcze zmieni w kwestii wynagrodzeń. Najlepiej, żeby to były zmiany systemowe: gdyby na przykład na podarowanym niedawno Torkacie wytrysnęło duże źródło ropy naftowej i Uniwersytet wszedł do organizacji producentów tego surowca. Wówczas moglibyśmy opracować system podnoszenia cen, który właśnie byłby systemowym rozwiązaniem naszych codziennych kłopotów. Inne rozwiązanie systemowe o podobnym charakterze zapewnić by mogło łagodne (żeby nie trzeba było szukać w głębokim leju) lądowanie średniej wielkości meteorytu ze złota na rektorskim podwórku - byle go tylko przedtem Bruce Willis nie unicestwił. To tyle o zmianach systemowych; wszystkie inne propozycje - jak na przykład zwiększenie dotacji budżetowej albo pojawienie się komercyjnych sponsorów nauki - są pomysłami z kategorii, za przeproszeniem, science fiction.
Jest wiele powodów, dla których przyzwoite finansowanie nauki brzmi jak koncepcja z kategorii science fiction, czyli fikcji naukowej. Nie sposób analizować tutaj nawet części spośród nich. Być może jednak nie ostatnim jest wzrost popularności czegoś, co najchętniej nazwałbym fiction science, czyli nauką fikcyjną. Po sukcesach wieku dziewiętnastego, kiedy nauka wzbiła się tak wysoko, że dla wielu zastąpiła religię, wiek dwudziesty miał być stuleciem ugruntowania triumfu - chociaż niektórzy, jak szef amerykańskiego urzędu patentowego, uważali u progu poprzedniego stulecia, że w zasadzie wszystko już zostało wynalezione. No, trochę jednak jeszcze zostało, może czasem nawet za dużo jak na potrzeby ludzkości - zazwyczaj tutaj cytuje się przykład bomby atomowej, najbardziej śmiercionośnego wynalazku wojennego w dziejach, który, nawiasem mówiąc, przyczynił się do najdłuższego od niepamiętnych czasów okresu pokoju między najpotężniejszymi państwami świata. Zostało nawet tak dużo, że dwudziesty wiek był dla nauki wiekiem złotym - ośmielę się twierdzić, że nigdy wcześniej znaczenie nauki nie było tak duże w powszechnej świadomości. W krajach komunistycznych wcielano nawet w życie tzw. światopogląd naukowy, który jednak, jak to zwykle w komunizmie, był antytezą treści przezeń symbolizowanych - tak jak demokracja ludowa była zaprzeczeniem demokracji. Mimo deklarowanej miłości do nauki komunizm nie przetrwał, co oznacza, że była to małpia miłość, bo nie przyjmowała do wiadomości naukowych wniosków wskazujących na sprzeczność komunizmu z rzeczywistością. Wszelako to właśnie w komunizmie zainicjowano na szeroką skalę naukę fikcyjną, której patronem po wieczne czasy będzie Łysenko.
Świat, który nie upadł miał naturę kapitalistyczną. W kapitalizmie zaś jest tak: jeśli jakiś rodzaj działalności przynosi zysk, to wkrótce działalność ta zostanie podjęta przez milion poszukiwaczy zysku, którzy będą szukali swojej działki. Zazwyczaj większość z nich odpada z konkurencji, bo klienci szybko wyeliminują spośród tysięcy potencjalnych producentów samochodów tych, którzy fabrykują szmelc, albo żądają zbyt wysokich cen. Większość ludzi potrafi też szybko ocenić, które spośród stu dwudziestu pizzerii sprzedają towar jadalny, a które powinny jak najszybciej zaprzestać marnować pieniądze na surowiec. Niestety, mimo postępu scholaryzacji, nauka wymyka się ocenom znacznej większości nie tylko podatników, ale i wybranych przez nich dystrybutorów podatków. Ponieważ w dodatku liczba naukowców, którzy zastąpili uczonych, przekroczyła już dawno masę krytyczną, również korporacyjne metody weryfikacji rzetelności okazują się bezradne. Być może nigdy jeszcze w dziejach tak wielu ludzi nie brało aż tylu pieniędzy za tak mało znaczący wkład w rozwój wiedzy. Chociaż prawda zawsze miała kłopoty w starciu z kłamstwem, a zwłaszcza z półprawdą, to jednak dzisiaj, dzięki środkom masowego rażenia komunikacyjnego nader często górą są osobniki medialne i zaspokajające ludzkie prawo do życia w klimacie ułudy i strachu.
Do powyższej refleksji pobudził mnie artykuł w jednym ze styczniowych numerów tygodnika "Wprost" - nie będę udawał, że nie jestem dzieckiem swoich czasów i że nie podlegam sile rażenia mass-mediów. Napisano tam o katastrofie w Czarnobylu, że był to największy blef stulecia. Według raportu jakiejś oenzetowskiej komisji uczonych ani katastrofa nie była tak straszna, ani jej skutki tak tragiczne, jak wielu z nas - wiedziało? wierzyło? Inne polskie gazety nie podjęły tematu, być może nie wiedziały co napisać. Oprócz anonimowych uczonych z ONZ, w artykule głos zabierają wybitni polscy fizycy. Oni mówią, że Czarnobyl był blefem. Ale przedtem ich wybitni koledzy utwierdzali nas w przekonaniu, żeby energii jądrowej się wystrzegać - oczywiście też drogą "medialną". W Kalifornii przestrzegali publiczność przed energią tak skutecznie, że w styczniu wyłączano tam prąd jak na jakiejś Białorusi. Kto ma rację? Kogo media uwiodły na tyle, że kłamał, albo hipotezy ogłaszał jako tezy? Czy jest dziura ozonowa? Czy klimat się ociepla? Czy surowość kar jest bez znaczenia dla ograniczenia przestępczości? Czy badania nad AIDS muszą trwać tak długo? Czy...? Czy ktoś zechce finansować nasz projekt badawczy?