Hasło „John Frum” powoduje, że miejscowa policja ściąga posiłki samolotem. Rozruchy w porcie mają przeważnie krwawy przebieg, są ranni a nawet zabici. Gniew tłumu wybucha, gdy cargo zapowiedziane przez tajemniczego proroka - przepada gdzieś w rejsie i nie dociera do portu przeznaczenia.
Powiadomił swoich przyjaciół z wysp sobie tylko znanym sposobem. Wystarczy kawałek drutu, czy nawet sznurka rozpiętego między dwoma patykami - by orędzie proroka dotarło do wyspiarzy, wzywając, by bronili należnego im bogactwa. Dwa miliony z nich odpowiada na apele Fruma, to już jest siła, z którą należy się liczyć.
Górale z Nowej Gwinei pierwszy raz w życiu słuchają płyt gramofonowych i wierzą, że są to głosy ich zmarłych przodków (1933 r.) |
Antropolog dr Peter Lawrence w swej książce pt.: „Road belong cargo” twierdzi, że całe to zjawisko sięga korzeniami sto lat wstecz i wcale nie jest absurdem, jak chcieliby wierzyć badacze Melanezji. Wywody swe zaczyna od lat siedemdziesiątych XIX wieku, gdy w tych stronach pojawił się słynny rosyjski podróżnik Mikołaj Mikłucho - Makłaj, a także pierwsi niemieccy osadnicy - identyfikowani, jako pogańskie bóstwa. Melanezyjczycy przypisywali im nadludzkie możliwości i opanowanie wszelkich bogactw.
Lawrence powiada, że coraz mocniejsze było przekonanie Melanezyjczyków, iż Europejczycy pogardzają nimi. W rejonie Madang poczucie wspólnoty plemiennej było coraz silniejsze, „arogancja pracodawców, złe warunki pracy i brak pieniędzy na zakup zachodnich towarów wywoływał uczucie wrogości do Europejczyków”. Ba, podejrzewano nawet, że misjonarze byli przenoszeni w inne okolice, nim zdążyli przekazać swym owieczkom prawdę o sposobie na zawładnięcie c a r g o.
Japońscy najeźdźcy byli najpierw witani z nadzieją, bo przepędzili znienawidzonych białych, potem jednak zaczęli gnębić tubylców. Przed Frumem był prorok Yali, byli inni, którzy, gdy jeszcze trwała wojna, obiecywali usunięcie nierówności i powszechny dostęp do bogactwa. Stosunki między Melanezyjczykami i administracją kolonialną opierały się - powiada dr Lawrence - na „kompletnym wzajemnym niezrozumieniu...”.
Myślę, że cały ten rejon świata był postrzegany przez lata z fałszywej perspektywy. Jeszcze w 1933 roku wyspecjalizowany „Pacific Islands Monthly” („Miesięcznik Wysp Pacyfiku”) twierdził, że środkowe rejony wielkiej wyspy Nowa Gwinea są słabo zaludnione i stanowią „jedno pasmo stromych gór i przepastnej dżungli”. W istocie, mieszka tam 40% całej ludności wyspy. Górale mieli mgliste pojęcie o ludach żyjących na wybrzeżu, jakkolwiek mieli stamtąd dostawy soli. Morze nie występowało w ich wierzeniach; tylko postaci zmarłych dawno przodków miały jasną skórę.
Człowiek z gór nie może opanować swych emocji, gdy pierwszy raz w życiu ogląda białych ludzi. Uważa ich za duchy swych przodków, tylko przybysze z krainy zmarłych mogą mieć białą skórę... |
Ich szok cywilizacyjny musiał być chyba większy, niż ten, będący udziałem wyspiarzy, którzy ujrzeli ekspedycję Cooka, lub Indian, kiedy zetknęli się z wyprawą Kolumba. Koło widzieli najpierw w samolotach zwiadowczych, jakie krążyły nad górami, jakkolwiek samo przyglądanie się tym zjawiskom na niebie uważali za szkodliwe naruszanie osobliwości boskich istot. Odkrywca Michael Leahy szukał złota, ale gdy w wartkich wodach rzeczki Purari ujrzał kości ludzkie i wzdęte zwłoki, to uznał, że tam jeszcze w wysokich górach żyją ludzie i toczą walki międzyplemienne.
Dwaj bracia Leahy zapuścili się głęboko w terytorium plemienia Kukukuku i przekonali się, że nie ma racji zastępca gubernatora kolonii Sir Hubert Murray, kiedy twierdzi, że „najbardziej morderczą bronią jaka potrzebna jest w wyprawie na te tereny jest zwykła laska”. Bracia, gdy wylizali się z ciężkich ran zadanych włóczniami i gdy jakoś wykaraskali się z zimnicy, założyli bazę w Bena Bena. Zwiad lotniczy przeprowadzał słynny pilot Ian Grabowsky.
Powstały wtedy pierwsze nagrania ze spotkań z mieszkańcami górzystych terenów. Mówi jeden z nich: „Gdy po raz pierwszy ujrzałem białego człowieka, byłem z mym ojcem. Byłem tak przerażony, że nie mogłem mu się nawet przyjrzeć. Zanosiłem się płaczem. Czy on przybywa z niebios? Czy z wody?”. Inny wspomina: „Myśleliśmy, że biali ludzie są piorunami z nieba. To musieli być nasi przodkowie ze skupiska umarłych. Nasi martwi powrócili”.
Michael Leahy (1901-1979) poprowadził ekspedycję w Papui Nowej Gwinei na tereny praktycznie niezbadane przez Europejczyków. Zdjęcie z 1934 roku. |
No i sprawa cargo. Przybysze mieli obfitość wszelkich dóbr. Mieli stalowe narzędzia, haczyki do wędek, cenione były puste puszki po konserwach mięsnych, jakie spożywali. Absolutnym cudem był gramofon, gdzie zmagazynowane były - jak sądzili - głosy ich przodków. A te lampy, które w nocy oświetlały mrok w namiotach! Zaczęło się podpatrywanie białych przybyszów. Odkryto, że biali wypróżniają się, co zbliżało ich do rodzaju człowieczego. Jedna stara kobieta opowiada o swym losie: „Moje plemię podarowało mnie tym obcym, aby dostać ich bogactwo. Ja byłam wtedy bardzo młodą dziewczyną. Moje piersi były jeszcze małe. Byłam przerażona, krzyczałam - Matko! - Ojcze! Byłam pewna, że mnie zjedzą. Ale oni byli dla mnie dobrzy. Gdy miałam z nimi seks, wiedziałam, że są mężczyznami...”.
Z tego związku urodziła syna, którego Leahy nigdy nie uznał. On sam zresztą był przedmiotem skargi aż na forum ówczesnej Ligi Narodów. Oskarżono go o skłonność do nadużywania „ognistego kija”, czyli broni palnej przeciw wojownikom, których wioski mijał. Bronił się argumentem, że odpowiadał za życie także setki tragarzy z wybrzeża, na których mieli apetyt, szukający „białego mięsa”, tubylcy.
I tak zbliżamy się do próby ustalenia tożsamości Johna Fruma. Nie miał jednoznacznej odpowiedzi mój przyjaciel Colin Simpson, as reportażu. Nieco precyzyjniej mówiono mi w Lae, w redakcji jedynej wtedy gazety w języku Pidgin „Niu Gini Tok-Tok”, czyli „Nowogwinejskie Gadu - Gadu”.
Clem Leahy, którego ojciec nigdy nie uznał. Jego matka - na zdjęciu - została przez plemię podarowana białym ludziom i była przerażona, myślała, że ją zjedzą... |
Olśnienie wyspiarzy przyszło zapewne stąd, że John Frum miał czarną skórę jak oni, ale znał wszystkie czary białego człowieka. Był prawdopodobnie sanitariuszem, lub kierowcą ambulansu w jednostce morskiej USA, która walczyła w tym rejonie. Murzyn, gdy był głodny, otwierał puszkę i zajadał różne przysmaki. Prowadził samochód i obsługiwał mały odbiornik. Miał w bród wszelkiego dobra, dzielił się z tubylcami. Ba, gdy odjeżdżał, zapowiedział solennie, że przyśle swym przyjaciołom c a r g o z wszelkim dobrem. Będą tam smakołyki, będą buty na grubej podeszwie, aby nie kaleczyli nóg w dżungli, będą kobiety - same blondynki, bo to w tych stronach towar deficytowy, będą leki w tubkach i słoikach...
Organizacje weteranów walk na wyspach tego rejonu badali tę sprawę i twierdzą, że w piechocie morskiej nie służył tam wtedy żaden Murzyn nazwiskiem John Frum. Koledzy z gazety w Lae zastanawiają się, czy nie doszło do przekręcenia nazwiska. Pytany, mógł odpowiedzieć, że zwie się John from USA, czyli „z USA”, co zostało przeinaczone przez twórców żywotnej ciągle legendy.
Jak powszechnie wiadomo, niebo mieści się nad Sydney. Stamtąd drabina wiedzie do portu i znosi się nią wszelkie c a r g o jakie Frum wysyła dla swych przyjaciół. Ale biali ludzie są zawistni i chciwi, zabierają te skarby dla siebie. Tłumy zawiedzionych wyspiarzy demonstrują swe oburzenie, przecież John wiadomym sposobem zawiadomił ich o przesyłce... To nie są Malaje, gdzie a m o k oznacza śmierć. Ale gniew ciemnoskórych ludzi jest w swej masie także groźny i trudny do opanowania.
Fotografie ze zbiorów autora.