Jubileusze prof. zw. dr. hab. Mariana Puliny

PROFESOR, O KTÓRYM ŚPIEWAJĄ PIOSENKI

Profesorowie Pulina i Głazek w krasie Pirenejów (wrzesień 1987 r.) Foto: A. Tyc
Profesorowie Pulina i Głazek
w krasie Pirenejów (wrzesień 1987 r.)
Foto: A. Tyc

Profesorowie uniwersytetów niezwykle rzadko stają się bohaterami pieśni lub piosenek. Wiele „osób publicznych” (zwłaszcza część polityków) niezwykle chętnie usłyszałyby chociażby jedną zwrotkę na swój temat, nawet w prześmiewczej twórczości jakiegoś kabaretu. Mogą zatem zazdrościć profesorowi Marianowi Pulinie, o którym w schronisku górskim, lub gdzieś przy obozowym ognisku przy wtórze gitary można usłyszeć piosenkę. Kilkakrotnie z miłym zdziwieniem słuchałem którąś z piosenek, powstałych przed ponad trzydziestu laty, w wykonaniu młodych ludzi, którzy spotkali się gdzieś w górach lub pośród jurajskich skałek. Gdy potem pytałem, czy znają osobę, o której śpiewali, najczęściej okazywało się, że nie. Tak to sympatyczna, niekiedy wesoła, legenda o M. Pulinie, która powstała w Tatrach w końcu lat pięćdziesiątych i w latach sześćdziesiątych trwa do dzisiaj.

Pragnę podzielić się kilkoma impresjami z moich pierwszych kontaktów, a znacznie później z bardzo interesującej współpracy z Profesorem Puliną. Udało mi się zaprosić kilku przyjaciół Jubilata do napisania paru zdań o nim. Teksty te są publikowane obok. Jest do tego znakomita okazja gdyż w sierpniu bieżącego roku Marian Pulina skończy 65 lat, w lutym zaś, jego ukochane „dziecko” - międzynarodowa Szkoła Speleologiczna będzie obradować po raz dwudziesty. Natomiast jej początki miały miejsce ćwierć wieku temu. Tak więc ten pierwszy rok nowego stulecia i nowego milenium jest rokiem jubileuszy profesora Mariana Puliny.

Z Marianem Puliną spotkałem się podczas studiów w Instytucie Geograficznym Uniwersytetu Wrocławskiego pod koniec lat sześćdziesiątych. Młody, energiczny pracownik naukowy budził zainteresowanie studentów. Pojawił się w Instytucie po kilkuletniej pracy w stacji naukowej Polskiej Akademii Nauk w Wojcieszowie, gdzie znalazł zatrudnienie bezpośrednio po studiach. Następnie odbył prestiżowe staże we Francji i na Syberii. Pamiętam jak z pewną zazdrością spoglądaliśmy na dwóch kolegów z roku, którzy zostali zaangażowani przez doktora Pulinę do pomocy w pracach terenowych (było to pod koniec pierwszego roku studiów). Nie tylko uczestniczyli w prawdziwych badaniach, mogli także nieco zarobić na kopaniu głębokich szurfów (wykopów badawczych) w Sudetach. Wrocławskie Studenckie Koło Naukowe Geografów przeżywało wtedy okres bardzo bujnej działalności. O zakwalifikowanie się na obóz naukowy do Kletna, gdzie w wapieniach Masywu Śnieżnika Kłodzkiego odkryto nową, dużą jaskinię starało się znacznie więcej chętnych niż było potrzeba i niż było miejsc. Letnie i zimowe ekspedycje do Jaskini Niedźwiedziej organizował Marian Pulina znany już nie tylko w Polsce wybitny speleolog, ale także, a może przede wszystkim badacz zjawisk krasowych. Tak o nim pisał prof. dr hab. Alfred Jahn (wybitny geograf, w tym czasie rektor Uniwersytetu Wrocławskiego) w słowie wstępnym do monografii „Jaskinia Niedźwiedzia w Kletnie” (Ossolineum, Wrocław, 1989): „Był zapalonym spelologiem, badał jaskinie Tatr, Jugosławii, Czechosłowacji, lecz nie miał własnego obiektu w Sudetach. (...) Gdy więc w 1966 r. doszła do nas wiadomość z Lądka i Stronia o odkryciu jaskini, dla Mariana Puliny zaczął się nowy okres życia. Miał swoją jaskinię, której poświecił doświadczenie czas i talent.” I rzeczywiście, badania w Kletnie przez długie lata bardzo go zajmowały. Poza licznymi, niezwykle ciekawymi wynikami naukowymi (artykuły, referaty, wspomniana praca zbiorowa), trwałym efektem tych prac profesora Puliny i grupy ludzi z nim związanych, stało się udostępnie turystyczne Jaskini Niedźwiedziej i mądra jej ochrona poprzez stały monitoring wpływu ruchu turystycznego na delikatne środowisko jaskiniowe. Jaskinia ta nadal jest obiektem różnorodnych prac badawczych – swoistym podziemnym laboratorium. Poznawanie i badanie Jaskini Niedźwiedziej znakomicie wpłynęło na rozwój częstych, nieomalże dorocznych spotkań naukowych - „Szkół Speleologicznych”, które wpierw pod patronatem profesora Jahna zainicjował, a organizuje do dzisiaj Marian Pulina (pisze o tym Andrzej Tyc).

Wróćmy jednak do początku lat siedemdziesiątych. Nie uczestniczyłem w elitarnej grupie kletniańskiej. Pamiętam jednak ekscytację, z jaką koledzy opowiadali o mozolnym przekopaniu namulisk i odkrywaniu korytarzy jaskiniowych w których nikt jeszcze nie był. Z doktorem Puliną zetknąłem się bliżej po II roku studiów, w czasie wakacyjnych ćwiczeń terenowych w Tatrach. Program tej praktyki był bardzo napięty czasowo i przestrzennie. Noclegi w kolejnych schroniskach górskich, a po drodze bardzo obfity plan zajęć. Z wielkimi plecakami kryjącymi odzież i żywność na cały tydzień trzeba było wędrować z doliny w dolinę, a po drodze mierzyć żwiry w potoku, szkicować profile stoku, przeciskać się przez jaskinie. Nie było wyjścia – następny nocleg był w innym schronisku. Wszyscy musieli tam dotrzeć, a wieczorem oddać zeszyty z notatkami do sprawdzenia aby uzyskać zaliczenie. Z pozoru surowy i mało przystępny „Pan Doktor” przy bliższym poznaniu okazał się ciepłą, pogodną osobą. Poznanie to nastąpiło na gruncie kulinarnym. Jego pomocnik, świeżo upieczony asystent Jan Klementowski został przez prof. Jahna wezwany do Wrocławia. Marian Pulina został sam z problemem wyżywienia się w terenie bo jego partner od kuchni wyjechał. Ku mojemu zdziwieniu zaproponował mojej dziewczynie (obecnie żonie) Elżbiecie i mnie, że dołączy się do naszego „kołchoziku” żywieniowego. Byliśmy zaskoczeni tą propozycją i zaniepokojeni czy nasza bardzo szczupła studencka kieszeń podoła „wkładom” do „kołchozu” z Panem Doktorem. Potem było zdziwienie i zażenowanie gdy nie brakowało nam prowiantu, a kieszeń tego nie odczuwała. Pamiętam jak długo w noc na benzynowym prymusie gotowaliśmy zupkę i ciągle twardego kalafiora... Zrozumieliśmy, że przyczyną tej propozycji była jego towarzyska natura oraz fakt, że bardzo nie lubił przygotowywać posiłków. Trzeba dodać, że wszyscy z tatrzańskiej grupy przekonali się do wymagającego Puliny. Odwiedziliśmy wiele miejsc niedostępnych dla zwykłych turystów: na przykład górną część Wąwozu Kraków z wejściowymi partiami Jaskini Lodowej.

W tym czasie był on już uznanym badaczem jaskiń tatrzańskich. Poznanie klimatu wielu z tych jaskiń jest jego znaczącym osiągnięciem. Wymagało to wielkiego wysiłku i dyscypliny, by w bardzo trudnych, ciasnych, mokrych, błotnistych i, co najistotniejsze, niebezpiecznych warunkach, głęboko pod ziemią prowadzić systematyczne pomiary. Trzeba było także znaleźć partnerów – pomocników. To właśnie oni - speleolodzy, chodzący po jaskiniach, zazwyczaj dla przygody i celów sportowych, uwiecznili w piosenkach kolegę, który nosił więcej, robił więcej i zachęcał ich (niekiedy podstępem) do transportu oraz współdziałania (por. tekst piosenki obok).

Moje kolejne bliższe zetkniecie się z Marianem Puliną nastąpiło w 1972 roku. Byłem na IV roku studiów. Zostałem zakwalifikowany przez Dyrektora Instytutu Geografii do udziału w trzeciej z reaktywowanych w 1970 r. serii polskich wypraw naukowych na Spitsbergen. Pod nieobecność inicjatora tych ekspedycji, dra Stanisława Baranowskiego, główne obowiązki organizacyjne tego bardzo wówczas trudnego i skomplikowanego przedsięwzięcia powierzono M. Pulinie (wówczas już doktorowi habilitowanemu). Uczestnicy wyprawy z tych pionierskich lat niekiedy z rozrzewnieniem wspominają prace przygotowawcze w laboratorium: zalewanie gorącym smalcem ułożonych w wiadrach suchych kiełbas, po to aby przetrwały na Spitsbergenie przez 3-4 miesiące. Ogrom pracy i obowiązków spadł na niego. Musiał przygotować wyjazd, sprzęt i prace terenowe ośmioosobowej ekspedycji. Jednakże na kierownika wyprawy zaproszono doświadczonego polarnika z Torunia – doc. dra hab. Jana Szupryczyńskiego. Mimo pewnych napięć wyprawa zakończyła się powodzeniem. Duża w tym zasługa Mariana. W trudnych warunkach polarnych najlepiej poznaje się ludzi... W czasie tej wyprawy wytyczył on zupełnie nowy kierunek badań geomorfologicznych na Spitsbergenie. Stwierdził m.in., że intensywność procesów rozpuszczania skał wapiennych w warunkach polarnych jest zdecydowanie wyższa niż do tej pory sądzono. Ja zebrałem materiały do magisterium.

Nasze drogi zeszły się ponownie na Uniwersytecie Śląskim. Podjąłem pracę w Sosnowcu nieco wcześniej niż on i w innym zakładzie Instytutu Geografii. Jednakże już w 1977 roku bez długich zachęt dałem się wciągnąć w jego merytoryczne i organizacyjne przygotowania śląskich wypraw polarnych. Na Spitsbergenie, bezpośrednio w terenie, współdziałaliśmy stosunkowo rzadko. Najdłużej, bo prawie trzy miesiące, pracowaliśmy w 1985 r. Była to dla mnie niezapomniana wyprawa. Odwiedziliśmy wiele ciekawych regionów Spitsbergenu. Przygotowywałem wtedy swoją rozprawę habilitacyjną, a żywe dyskusje z Marianem, bezpośrednio na lodowcach, były dla mnie ogromnie cenne. Nauczyłem się wtedy wiele na temat współistnienia zjawisk krasowych i lodowców. W czasie prac terenowych wzajemnie się uzupełnialiśmy: ja wolałem gotować, on zmywać, nawet jeżeli wodę trzeba było uzyskiwać topiąc śnieg w menażce. Poznałem wtedy lepiej jego pogodę ducha i poczucie humoru. Jak zwykle lubił płatać kolegom drobne kawały...

Nie sposób nie wspomnieć o jego kolejnej znakomitej inicjatywie. Zaraził tym pomysłem wielu kolegów i mnie także: „zastosujmy naszą wiedzę o lodowcach i wodach lodowcowych, oraz chemiźmie środowiska polarnego do obszaru Polski zlodowaconego w przeszłości”. Wyjście wojsk radzieckich z poligonu Borne Sulinowo dało impuls do podjęcia badań obszaru zupełnie nieznanego, leżącego w centrum Pomorza, a pokrytego lądolodem jeszcze ok. 16,5 tys. lat temu. Trzyletni projekt badawczy przyniósł niezwykle interesujące wyniki i nowe znaki zapytania. Przyniósł także pierwszą monografię tego terenu pod jego współredakcją.

W przypadku rejonu Bornego Sulinowa, podobnie jak wielokrotnie wcześniej i potem, przejawiła się niezwykła cecha profesora Puliny. Potrafił podsunąć nowy pomysł, temat badawczy i zarazić zainteresowaniem i entuzjazmem badawczym innych, zazwyczaj młodszych kolegów. Chętnie się dzielił nowymi ideami i hipotezami. Niekiedy, po jakimś czasie, z przykrością konstatowaliśmy, że ktoś wykorzystał taką atrakcyjną ideę, a nawet argumenty prof. Puliny, nie wspominając w publikacji skąd się wzięły.

Nowe, ciekawe projekty badawcze są ciągle na warsztacie profesora Puliny. Dopiero co wydał dwie znaczące książki, a wiem, że już pracuje nad podręcznikiem krasu w języku francuskim. Przygotowuje się do wykładów na znakomitym Uniwersytecie im. L. Pasteura w Strasburgu, gdzie od marca będzie wizytującym profesorem. Planuje badania na Pomorzu, Spitsbergenie i Islandii, wznowienie współpracy z Bułgarią, rozwój kontaktów z Irkuckiem.

Gdy dotarło do mojej świadomości, że rok 2001 jest rokiem jubileuszu prof. Mariana Puliny, stwierdziłem, że jest to pewien dysonans i „nie pasuje” to do naszego przyjaciela. W działalności terenowej, pomysłach i planach jest tak samo młody i aktywny jak wtedy, gdy po raz pierwszy spotkałem się z nim w Tatrach czy na Spitsbergenie.

Zastanawiałem się niejednokrotnie nad „fenomenem Puliny”, bo piosenki śpiewa się przecież o ludziach nietuzinkowych. Od początku swej działalności odróżniał się on od speleologów z klubu wrocławskiego, bo chciał więcej i w jaskiniach robił więcej. Odróżniał się też od kolegów z uczelni. Uprawiając ekstremalny sport jaskiniowy (a wiem że kilkakrotnie otarł się blisko o śmierć w jaskini) prowadził unikatowe badania głęboko pod ziemią. Dział w obrębie dwóch jakże różnych grup ludzi. To budowało jego legendę, ale budziło też nutkę zawiści niektórych kolegów z uczelni. A może też i speleologów. Czy można się dziwić? Imponujący dorobek naukowy w bardzo młodym wieku, szerokie kontakty i autorytet międzynarodowy oraz egzotyczne podróże. Profesorowi Pulinie, jak mało komu udało się połączyć ekscytującą przygodę z dogłębnymi, rzetelnymi, nowoczesnymi badaniami naukowymi.

JACEK JANIA

DZIEKUJĘ CI MARIANIE!

Profesora Pulinę poznałem ponad ćwierć wieku temu. Jednak bliższa nasza osobista znajomość datuje się od 1978 roku, gdy rozpocząłem pracę na Wydziale Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego. Nie pamiętam jak to się stało, że zostałem wciągnięty do grona jego współpracowników. Cenię sobie wysoko nasze współdziałanie. Otrzymałem od Mariana więcej aniżeli ja mogłem ofiarować. Za najcenniejsze z naszej dwunastoletniej współpracy uważam to, że zdołał zarazić mnie swoja fascynacja, wręcz miłością do środowiska czy krajobrazy krasowego. Znacznie wcześniej interesowałem się krasem i miałem niemałą wiedzę o nim. Jednak moje spojrzenie na kras było „spojrzeniem mędrca” – chłodne i bezemocjonalne. Bardziej emocjonalnego, „ludzkiego” stosunku do tego unikalnego systemu fizycznego nabrałem dopiero współuczestnicząc pod kierownictwem profesora Puliny w ekspedycjach badawczych do obszarów krasowych różnych krajów, różnych kontynentów. Od tego czasu już nigdy nie potrafiłem pisać o krasie bez autentycznego, emocjonalnego zaangażowania.

Prof. Pulina konsultuje z kolegami kubańskimi pracę stacji meteorologicznej w Parku Narodowym Pan de Guajaibon (marzec 1985 r.) Foto: A. Tyc
Prof. Pulina konsultuje z kolegami kubańskimi
pracę stacji meteorologicznej
w Parku Narodowym Pan de Guajaibon
(marzec 1985 r.) Foto: A. Tyc

Wszyscy, którzy znają Mariana Pulinę, podkreślają jego niepospolite zdolności organizacyjne i menedżerskie. W kręgu tej działalności występował kierunek, który budził zawsze mój największy podziw i głęboki szacunek. Był nim kierunek wychowawczy. Zasadzał się on na promowaniu swoich młodych współpracowników na forum krajowym oraz międzynarodowym, np. na stworzonych przez niego, niepowtarzalnych Szkołach Speleologicznych. Wykorzystując swoje rozległe osobiste kontakty z bez mała wszystkimi autorytetami w dziedzinie badań krasu na świecie, stwarzał on młodym adeptom karstologii niepowtarzalna możliwość pogłębiania wiedzy pod ich kierunkiem oraz pod swoją czujną opieką. Odnoszę niekiedy wrażenie, że część zainteresowanych nie zawsze potrafiła docenić tę troskliwą opiekę i dobrodziejstwo ułatwienia im startu w życiu naukowym, jakich dostąpili pod kierunkiem Jubilata. A godzi się przypomnieć, że wyjazd świeżo upieczonego magistra na miesięczny, czasem dwu- lub trzymiesięczny pobyt we Francji, Hiszpanii, Kanady, czy na Spitsbergen był 20-25 lat temu zdarzeniem nieczęstym, na pewno zaś wcale nie oczywistym. Wyjazd taki, odbywał się bowiem zawsze – co także godzi się tu przypomnieć – kosztem osobistych wyrzeczeń Marian Puliny, który sam tego nie dostrzegał, bądź nie chciał dostrzec. Dzięki Ci za to Marianie!

Nie ma głębszej formy uznania dla Człowieka, niżeli móc powiedzieć Mu, że się jest dumnym z poznania Go. Marianie, jestem dumny że mogłem Cię poznać!

Prof. dr hab. Jerzy Liszkowski,
Kierownik Zakładu Geologii Kenozoiku,
Instytut Geologii, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza,
Poznań

SZPEJE PULINY

Kryjąc nieco swe zamiary,
wziął Pulina kupę wiary,
brał każdego, kto do akcji zdradzał chęć.
Do szałasów w Małej Łące
M. Pulina trzy miesiące
Wielkich szpejów naukowych znosił pięć.

Ref.: W pierwszym lina i drabina,
w drugim fluoresceina,
w trzecim termometrów było chyba sto.
Potem idzie szpejek czwarty,
w którym asman* niedotarty
w malowanej pięknie skrzyni sobie tkwił.
I ten piąty, ten najmniejszy,
Co wydawał się najlżejszy,
ale ciężkie izotopy w sobie krył.

Idzie wiara, pot się leje,
gdy do Śnieżnej ciągną szpeje.
Każdy sapie jak chodzący w jarzmie wół.
Skrzypią liny na wyciągu,
gdy do Śnieżnej dolnych ciągów
M. Pulina ze szpejami zjeżdża w dół.

Ref.: W pierwszym lina i drabina...

* asman – zestaw termometrów wentylowanych w specjalnej obudowie konstrukcji Assmana – psychrometr aspiracyjny

Fragment na podstawie „Śpiewnika speleologów”
– autorstwo zbiorowe,
anonimowe

WSPÓŁPRACĘ ZACZĘLIŚMY OD „JASKINI NIEDŹWIEDZIEJ”

Mariana Pulinę poznałam, kiedy rozpoczęłam pracę na własny rachunek w Instytucie Zoologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Jako najmłodszy wówczas pracownik Katedry Paleozoologii zostałam wysłana w teren, by dokonać oceny znaleziska kości sygnalizowanego przez nieznanego mi doktora z Instytutu Geograficznego.

Z niebieskiej Uniwersyteckiej „Nyski” wyłonił się młody mężczyzna o bujnej czuprynie z plecakiem zarzuconym na jedno ramię i z uśmiechem rzekł – „Witam młodzież – Pulina jestem”. Powitanie to z czasem ewoluowało na: „Witam młodą damę”, potem tylko „Damę”. Pojechaliśmy w Sudety, gdyż w kamieniołomie w Masywie Śnieżnika odstrzelono dziurę. W wyrobisku znaleziono masę szczątków kostnych. Wiele ich było w odsłoniętej komorze i kominach. Po raz pierwszy w życiu zeszłam do jaskini asekurowana jakąś liną. Spokojny głos Mariana sterował moimi ruchami przy świetle jednej latarki. To, co zobaczyłam, zrobiło na mnie duże wrażenie. Późniejsze wyprawy do wielu jaskiń Polski i świata fascynowały mnie zawsze ich egzotyką i uczyły pokory. Jeżeli losami ludzkimi rządzą przypadki to poznanie Mariana Puliny i ten właśnie wyjazd zapoczątkował moją fascynację speleologią i ukierunkował moje zainteresowania naukowe, które zaowocowały między innymi wspólnymi z Panem Profesorem Puliną pracami i monografiami.

Marian swoją osobowością przyciągał młodych ludzi, których pasjonowały jaskinie i którzy uczestniczyli w naszych wspólnych pracach. Dzisiaj wielu z nich to uczeni i nie tylko, znani w kraju i świecie.

Po ciężkiej pracy w jaskini był czas odpoczynku i zabawy, do czego czasem udawało się namówić Mariana. Był wymagającym i wyrozumiałym szefem, czasami szczery aż do bólu. Ciasto z dużą ilością bitej śmietany zawsze łagodziło jego zły humor.

Marian potrafił wszystko, wspaniale śpiewał. Był znawcą sztuki i literatury, złotoustym oratorem i menedżerem. Wiedział jak i do kogo zwrócić się w danej sprawie, jak ją przedstawić by osiągnąć cel. Dlatego też mieliśmy finanse, chociaż mizerne, na prowadzenie badań. O Marianie Pulinie do dziś w Sekcji Grotołazów we Wrocławiu „Matce Naszej” śpiewa się pieśni, choć młodzież zna Pana Profesora głównie z opowiadań.

Odczuliśmy brak przyjaciela, gdy Marian zmienił środowisko, zyskując urzędy, odpowiedzialność, zaszczyty i sławę. We Wrocławiu pozostała cząstka wspólnoty przyjaciół z myśleniem sprzed lat, tamtym entuzjazmem, świadomych, iż w zmiennym świecie są pewne elementy i wartości stałe i niezmienne.

Prof. dr hab. Teresa Wiszniowska,
Kierownik Zakładu Paleozoologii, Instytut Zoologiczny
Uniwersytetu Wrocławskiego

M. Passepartout

Przy okazji jubileuszów, zwykle obok gratulacji wymienia się osiągnięcia Jubilata, Jego zasługi, omawia publikacje, wylicza wypromowanych magistrów i doktorów. Rzadziej przypomina młode lata i zdarzenia, nie pasujące do celebrowanej z wielka powagą uroczystości. Niech mi z tej okazji Jubilat wybaczy, że przypomnę mu pewne zdarzenia z naszej już 46-letniej znajomości i wieloletniej przyjaźni. Spróbuję odpowiedzieć na pytanie jak zdołał osiągnąć to, za co Go dziś podziwiamy i jesteśmy Mu wdzięczni.

Poznaliśmy się we Wrocławiu, gdzie rozpoczynaliśmy studia na jednym Wydziale Uniwersytetu. On na geografii, a ja na geologii. Wówczas, uderzył mnie sposób zwracania się Mariana do mnie „panie kolego”, gdy studenci zwykle od początku znajomości zwracają się do siebie bezpośrednio po nazwisku, po imieniu, albo przezwisku. Inny rys sprzed lat 40, to sposób referowania swych wyników przez mgr M. Pulinę, który już używał pluralis majestatis mówiąc o swych badaniach „uzyskaliśmy”, „stwierdziliśmy” itd. Zwroty takie są dziś normalnymi w ustach Jubilata, który ma grono współpracowników i uczniów, a referuje wyniki badań kierowanego przez siebie zespołu albo zwraca się do kogoś z początkujących badaczy. Jednak wówczas takie powiedzonka wywoływały uśmiech i były jednym z powodów piosenek układanych przez kolegów na Jego temat np. „Kościeliską Doliną idzie Corbel z Puliną...”. Jednak Marian, choć nie zawsze zadowolony z wydźwięku tych częstochowskich rymów, starał się nie zwracać uwagi na docinki i robić wrażenie szczerze bawiącego się niewybrednymi dowcipami, sam dodając coś od siebie.

Dzięki doc. M. Pulinie obeszliśmy „przejściowe trudności na odcinku zaopatrzenia w papier” w roku 1977. Akurat wówczas warszawska cenzura cofnęła nam przydział na papier potrzebny do wydawania „Speleologii”, a dr hab. M. Pulina, mając dość oczekiwania na awans we Wrocławiu, przeniósł się na szumnie wówczas tworzony Uniwersytet Śląski i uzyskał obietnicę wydawania specjalistycznego czasopisma. Przejął przygotowywany materiał do kolejnego zeszytu „Speleologii” i założył „nowe”, które wychodzi do dziś jako „Kras i Speleologia”. Dlatego ma ono dziwną, dla niezorientowanych, numerację tomów np. 9 (XVIII). Bo 9 tomów z rzymską numeracją wyszło w Warszawie jako „Biuletyn Komisji Speleologii ZG PTTK” wydawany do celów szkoleniowych, a od 10 jest to wydawnictwo naukowe Uniwersytetu Śląskiego. Chodziło o to aby utrzymać z trudem rozwijaną „bezdewizową” wymianę wydawnictw, przy okazji udało się znacznie poprawić sposób wydawania, a cenzura w wykazach alfabetycznych nie zauważyła, że to jest lepsza kontynuacja właśnie zamykanego przez nią biuletynu.

Kiedy w stanie wojennym, w styczniu 1982 pojechaliśmy na Kubę, dzięki dyplomatycznym zaproszeniom niezrównanego prof. dr Antonia Nuneza Jimeneza (1923-1998), pamiętam jak występowaliśmy jednocześnie na konferencji w moim garniturze, gdyż Panu Profesorowi obie przywiezione pary spodni odmówiły dalszych usług. Do czego ja się przyczyniłem, gdyż namówiłem Go, aby mi pozował do fotografii przy zaroślach mangrowych jako skala i tak nieszczęśliwie pośliznął się schodząc na brzeg morza, że jego reprezentacyjne pantalony nie wytrzymały nagłego uziemnienienia. Myślę, że niejeden ze spędzonych na konferencję w Hawanie słuchaczy, a słuchaczki z całą pewnością, nie rozumiejąc naszych wypowiedzi w obcych językach, musiało się zastanawiać dlaczego jeden ma przyciasne spodnie pasujące do marynarki drugiego, a drugi jakieś wymiętoszone drelichowe do ciemnej marynarki. I w tej sytuacji Marian się nie peszył „swoje prawił” i co trzeba załatwił, aby zorganizować następne wyprawy na Kubę.

Innym organizacyjnym majstersztykiem Jubilata było „Table ronde franco-russo-polonaise” w Irkucku i Permie (1996). Profesor, dzięki wcześniejszym kontaktom i znajomości języków i obyczajów, umożliwił grupie francuskich badaczy krasu zapoznanie się z bardzo ciekawymi i przez lata niedostępnymi obszarami krasowymi, a przy okazji dość licznej grupie Polaków.

Tych parę przykładów pokazuje jak „Pan Marian” potrafi wykorzystywać nadarzające się okazje, nie pesząc się trudnościami i nie rozpamiętując straconych szans „ucieka do przodu”, dążąc do wytkniętego celu. Mając mnóstwo pomysłów, genialnie wykorzystuje możliwości uchylonych drzwi, w które wchodzi pewnie i energicznie, zdobywa środki na rozwijanie coraz to nowych pomysłów i kontaktów, stworzył tradycję Szkół Speleologicznych, które przez całe lata były dla nas oknem na świat i dawały możliwość nawiązania kontaktów międzynarodowych. Od ponad dwudziestu lat na spotkania organizowane przez Profesora M. Pulinę staram się przyjeżdżać ze swoimi podopiecznymi, aby przedstawili swoje wyniki, dowiedzieli się o nowych ideach i nawiązali kontakty osobiste ze znanymi z publikacji badaczami. Bo w nauce jak w biologii „hodowla wsobna” prowadzi do „genetycznej degeneracji i wymierania”. Świetnie to rozumie nasz dzisiejszy Jubilat.

Tak dzięki Szkołom Speleologicznym i innym przedsięwzięciom Szanownego i Drogiego Jubilata rozwija się w Polsce cała dziedzina wiedzy, korzystają z tego od lat Jego koledzy, a dziś już liczni młodzi badacze, Jego uczniowie i On sam jako ich przywódca. Chwała mu za to!

Prof. dr hab. Jerzy Głazek,
Kierownik Zakładu Geologii Dynamicznej i Regionalnej,
Instytut Geologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza,
Poznań

Najlepszy Przyjaciel

Uniwersytet Wrocławski, koniec lat 60-tych, gorycz niedawnego Marca i na odtrutkę ponurych czasów - Tatry. Zimowe obozy speleologiczne Koła Naukowego Geografów; opiekun naukowy – dr Marian Pulina. Speleologia nie była moją wielką pasją. Jako student klimatologii ceniłem pomiary meteorologiczne i te właśnie okazały się przydatne w programie tatrzańskim dr Puliny. Były to zarazem pierwsze skromne próby mojej pracy naukowej – mikroklimat jaskiń, zanieczyszczenia przemysłowe śniegu i jego atmosferyczny transport - nie były to jeszcze czasy klęski lasów górskich. Chyba nie może być wspanialszej lekcji badań terenowych niż Tatry, na dodatek ze znakomitym nauczycielem i przyjacielem. Dzięki Marianowi poznałem problemy i uroki Tatr oraz znakomitych ludzi tych gór.

Początek lat siedemdziesiątych – wyprawy Uniwersytetu Wrocławskiego na Spitsbergen. W 1972 roku jedziemy razem, po raz pierwszy w Arktykę. W wyprawie uczestniczą m. in. Jacek Jania, Jacek Piasecki, Jerzy Bieroński – wszyscy początkujący jako badacze polarni. Rok później ponownie z Marianem, lecz też z Wielkim Glacjologiem - Stanisławem Baranowskim. W wyprawie uczestniczyli m. in. Andrzej Karczewski, Edward Wiśniewski, Jerzy Fabiszewski, Kazimierz Pękala, Jan Szymański. Dotąd wszyscy wspominamy najlepszą z wypraw. Kolejne wyprawy, w tym całoroczna 1979/80 z Marianem jako szefem, choć już uczonym z Uniwersytetu Śląskiego. Byłem świadkiem i współuczestnikiem pionierskich prac Mariana Puliny w zakresie badań wnętrz, hydrologii i kriochemii lodowców. Stanowiliśmy zgrany dwuosobowy zespół, pochłonięty badaniem lodowców, sprawdzony w trudnych akcjach. Następne wyprawy i wspólne realizacje naukowych programów polarnych. Uczestnictwo w Szkołach Speleologicznych i sympozjach polarnych, w tym organizowanych przez International Commission on Glacier Caves in Polar Regions, prace w Komitecie Badań Polarnych PAN, wspólne publikacje, współpraca z profesorem Alfredem Jahnem i bardzo ważne przyjacielskie spotkania we Wrocławiu, w Sosnowcu, na Mazurach i w Sudetach. Spotkaniom zawsze towarzyszyły projekty wspólnych badań, bo przecież dusza towarzystwa, urokliwy rozmówca Marian, to pochłonięty pasją uczony wielkiego formatu, pełen znakomitych inicjatyw, zawsze życzliwy - Najlepszy Przyjaciel!

Dr Jerzy Pereyma,
Zakład Meteorologii i Klimatologii, Instytut Geograficzny
Uniwersytetu Wrocławskiego

Autorzy: Jacek Jania