Najkrótszy semestr trzeciego tysiąclecia

Kończy się niezwykły semestr, który zaczął się nie wiedzieć czemu we wtorek. Porzekadło mówi ,,piątek zły początek". A wtorek? Kłopotów worek. No może przesada z tymi kłopotami, ale wydarzeń trochę było. Umarł Ojciec Święty, co dotknęło naszą społeczność, jak każdą niemal społeczność w naszym i nie tylko naszym kraju. Sporo było świąt i długich weekendów, więc proces dydaktyczny nie mógł na tym nie ucierpieć. Jest to jednak problem głównie dla osób, które traktują uniwersytet jako jeszcze jedną instytucję czy firmę, w której liczy się odbijanie karty i rozliczanie według wysiedzianych osobogodzin. Niestety, proces ten postępuje i z każdym rokiem przybywa ograniczeń importowanych nie z tego świata, albo raczej ze świata, który w zasadzie jest obcy akademickiej tradycji i kulturze.

Rys. Marek Rojek

Urzędnicy, którzy z zamiłowaniem mnożą kryteria oceny nauki i edukacji, bo nie są w stanie zaufać tym, którym naukę i edukację powierzono, zapominają, że uniwersytety istniały setki lat przed powstaniem nowoczesnych struktur biurokratycznych. Smutne jest to, że ci urzędnicy tak łatwo znajdują sojuszników wśród uczonych, a nawet wśród studentów. W różnych sondażach, a także w świetle czołobitnych wypowiedzi prominentnych polityków, profesor uniwersytecki jawi się jako osoba o najwyższym autorytecie społecznym. Prawda, że wśród profesorów też kwitną nieciekawe ziółka, ale pomysł, żeby z powodu kilku chwastów podejrzliwie patrzeć na cały zasiew jest sprzeczna z Ewangelią, która mówi o oddzielaniu kąkolu od pszenicy dopiero po zbiorach. Tymczasem u nas profesor, podobno cieszący się autorytetem, w gruncie rzeczy nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Jego opinie merytoryczne są weryfikowane i podważane przez kapturowy sąd zwany Centralną Komisją. Jego elementarne potrzeby są poddane procedurze upiornej instytucji zamówień publicznych, które wymagają wielomiesięcznych uzgodnień w sprawie zakupu spinaczy albo, za przeproszeniem, papieru toaletowego. Moi ludzie na jednym z wydziałów donieśli mi, że wojna o kredę, którą toczą znacznie dłużej od niejednej wojny nowożytnego świata, na razie zakończyła się tym, że muszą drapać tablice jakimś tworem geologicznym, który z kredą tablicową łączy jedynie kolor. Za to jest dużo tańszy od prawdziwej kredy, a cena jest dziś dyktatorem. Zawsze można jeszcze zachęcić entuzjastów do zbierania polnych kamyków oraz gwoździ - skutek drapania tablic będzie taki sam, a koszt pozyskania jeszcze niższy. Nauka kosztuje - ta stara prawda nie dotyczy tylko tzw. ,,frycowego", który płacą niedokształceni nowicjusze. Niestety, w naszym kraju od lat, a może od wieków, przecenia się możliwości uczonych. Czasem mam wrażenie, że wśród polskich polityków i funkcjonariuszy resortu edukacji wyższej dominuje wizja uczonego, który niczym Pan Twardowski potrafi z piasku bicz ukręcić. No, ale on miał pakt z diabłem, a dzisiejsi uczeni albo są wierni nauce chrześcijańskiej, albo są niewierzący, więc żadne cyrografy nie wchodzą w grę. Co nie oznacza, że jakiś diabeł w końcu nie sięgnie po akademickie dusze, bowiem udział w procederze produkowania możliwie tanich dyplomów jest w istocie swojej grzeszny. Uczelnia coraz bardziej podobna jest do świata, od którego powinna się różnić, ponieważ to uniwersytet ma wyznaczać kierunek, a nie podążać za jego standardami: komercji, pozornej łatwości i dominacji pieniądza. Mam nadzieję, że planowane przejęcie zabytkowego budynku ,,Reichsbanku", od którego wzięła nazwę ulica Bankowa, nie okaże się symbolem spieniężenia tradycji. Nawiasem mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego Narodowy Bank Polski zrezygnował z tej siedziby, przenosząc się do postmodernistycznej budowli, jakich w całym kraju są już setki, a będą tysiące. Być może banki mają zupełnie inne kłopoty niż uczelnie: zamiast szukać oszczędności, ich administracja szuka sposobów na wydanie jak największej ilości środków. Mam też nadzieję, że uda się Uniwersytetowi uniknąć powikłań będących udziałem Akademii Medycznej, której rektor rezyduje w zabytkowej siedzibie innego banku, ale kasa jest przeraźliwie pusta, a nawet, jak powiedziałby Kubuś Puchatek, tym bardziej pusta, im bardziej się do niej zagląda. Ta próżnia rozhermetyzowała już poczucie niezawisłości medyków do tego stopnia, że jeden z nich zaproponował, by Akademia połączyła się z Uniwersytetem. Na szczęście inni trzeźwo oponowali, bo przy obecnym poziomie zadłużenia AM, zjednoczenie byłoby formą niezbyt łagodnej eutanazji dla nas. Na razie jednak i bez lekarzy mamy dość kłopotów ze zdrowiem. O tym, że szkolnictwo wyższe nie jest priorytetem w Polsce, może świadczyć niekończąca się historia uchwalania nowej ustawy dotyczącej tej branży. Posłowie mają o wiele więcej ciekawszych zajęć, a teraz pewnie odpoczywają po sukcesie, jakim było przedłużenie swojej kadencji do jesieni. Ten sukces łagodzi wyrzuty sumienia z powodu niezrealizowania założeń dydaktycznych w ciągu ostatniego roku akademickiego. Zanim bowiem zaczniemy się tłumaczyć z powodu dni i godzin rektorskich lub dziekańskich, podczas których działalność uczelni zamierała, poczekajmy, aż oni wytłumaczą swoją aktywność, która niestety trwa, choć Sejmowi przydałyby się dni rektorskie. A może nawet urlop dziekański. Bezterminowy. Krótko mówiąc, wilczy bilet.

Autorzy: Stefan Oślizło, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Kronika UŚNiesklasyfikowaneOgłoszeniaW sosie własnymZ Cieszyna
Zobacz stronę wydania...