W maju rozpoczynają się największe kolarskie wyścigi świata. W tym roku po raz pierwszy zostały one objęte systemem Pro Tour, czyli taką kolarską Ligą Mistrzów. Pierwszy, to Giro d`Italia. W lipcu Tour de France. A we wrześniu hiszpańska Vuelta. Pomiędzy nimi zaś mnóstwo lokalnych gonitw z Tour de Pologne włącznie. Wiem, że po przeczytaniu tego wstępu większość czytelników nie kryjąc znudzenia odwróci kartkę w poszukiwaniu czegoś bardziej sensownego do czytania, bo kogóż w zasadzie obchodzą w Polsce kolarze. I to błąd. W 2005 roku będziemy wszak mieli nasze ulubione polityczne wyścigi i kolarstwo może okazać się wspaniałą szkołą dla polityków. Oczywiście kultury jazdy nikt ich już nie nauczy (w tej dziedzinie mamy do czynienia z niepoprawnymi tumanami), ale może łykną chociaż troszkę podstaw podjazdowej taktyki. Nie zachęcam broń Boże kandydatów na prezydenta, by wsiadali na rowery i gnali po ulicach - i bez nich jest tam już strasznie. Zresztą, nie byłby to widok budujący zaufanie elektoratu. Lech Janerka w utworze "Rower", bezlitośnie wskazuje na podstawowy element techniki kolarskiej: "Ubierz się w obcisłe, bo to warto mieć styl", a to dyskryminuje już na starcie wielu polityków. Wierzcie mi, bo widziałem kiedyś na rowerze ministra Kalisza i potem przez miesiąc nie wypiłem nawet małego piwa, co naraziło mnie w pubie "Nad Rawą" na niejeden towarzyski afront; w tym podejrzenia o donosicielstwo, skąpstwo i przynależność do mniejszości seksualnej.
Wbrew pozorom, jest jednak w Polsce kilku polityków, czujących do kolarstwa pewien sentyment. To z reguły ci, którzy za wszystkie swoje niepowodzenia obarczali winą żydów i masonów, a teraz w obawie przed zarzutami o antysemityzm, wskazują na dziennikarzy i... właśnie cyklistów, co jak wiadomo jest bezpieczniejsze. Kiedy więc ukazała się informacja, że słynny (sześciokrotny mistrz Tour de France) Lance Armstrong spotykał się z prezydentem Bushem, w kręgach doradców aż zawrzało na myśl o tak zmarnowanej przez prymitywnych Amerykanów szansie. Aż prosiło się, by zwalić na tego Armstronga: wojnę w Iraku, nie podpisanie układu z Kioto czy masowe trucie narodów, zjednoczonych pod sztandarami McDonalds`a.
Nie potrzeba zbyt błyskotliwej inteligencji (a do czytania tego tekstu w ogóle żadnej, poza umiejętnością sylabizowania), by zauważyć jak wielkie są podobieństwa świata polityki i kolarskiego peletonu. Ci sami nabzdyczeni liderzy o manierach prowincjonalnych tenorów (swoją drogą skąd ja znam prowincjonalnych tenorów?). Ten sam podział obowiązków: cała grupa, często zdolniejszych od lidera zawodników, pracuje na swojego nie zawsze rozgarniętego szefa. Ten sam nieudolnie skrywany doping (albo medyczny, albo finansowy). I te same oskarżenia konkurencji o łamanie regulaminu. Różnica w zasadzie jest tylko jedna: W polityce, kompletna miernota może zrobić oszałamiającą karierę - w kolarstwie nigdy! Za to, zarówno w polityce jak i w kolarstwie, można wiele zyskać żerując na ludzkiej naiwności. Najbliższe wybory potwierdzą po raz kolejny słuszność tej tezy. Jeśli zaś chodzi o kolarzy to posłużę się przykładem.
Rzecz miała miejsce, na którymś z tegorocznych pierwszych wyścigów. Był to bodaj Wyścig Dookoła Kraju Basków, albo Paryż- Nicea, to zresztą nieważne. Końcówkę jednego z etapów organizatorzy umiejscowili na terenie płaskim, ale złośliwie, by nie wygrał któryś z Włochów (najszybszych ponoć kochanków i sprinterów), 30 km przed metą rozpoczynał się stromy podjazd pod górę. Na dodatek pozbawiony ruchomych schodów czy choćby windy towarowej, co momentalnie eliminowało np. boskiego Alessandro Petacchiego, który kończy nim inni rozpoczną (to nie poetyka Leszka Millera, a prawda o zawodniku z 9 wygranymi etapami na ubiegłorocznym Giro). Właśnie przed tą górą z peletonu odjechała grupa kolarzy - niemal cała pierwsza dziesiątka... Niemal, bo choć w ucieczce byli zawodnicy z T-Mobile, Saeco, Baleares, Lampre, nie było zajmującego 6 czy 9 miejsce George`a Hincapie`go. Hincapie bowiem - wraz ze swymi kolegami z teamu Discovery- urządził sobie akurat konferencję sprawozdawczo-wyborczą, gdzie omawiano taktykę na finiszu, ustalano kolejność na podium, dzielono łupy. Kiedy wreszcie egzekutywa grupy Discovery obdarzyła Hincapie`go zaufaniem i burzliwymi oklaskami, było już w zasadzie po wszystkim. Czołówka miała ponad 2 min przewagi. Zdesperowany Amerykanin samotrzeć (cóż za piękne słowo) rzucił się w pogoń, ale bezskutecznie. Pamiętajmy, że jazda po sztywnym, długim podjeździe to nie jest zabawa dla pięknoduchów, ale "czarna rozpacz" a w zasadzie "robota na czarno", stąd też bogate drużyny wynajmują sobie do niej Ukraińców, Kazachów, Litwinów i Polaków. Widocznie Discovery poskąpiła na wizy bo wkrótce Hincapie został sam na czele wlokącego się peletonu. Nagle, ni stąd, ni zowąd wyskoczył do przodu bliżej nieznany nikomu Rosjanin i rozpoczął szaleńczą jazdę pod górę. Najłagodniejszym określeniem, jakie padało pod adresem Rosjanina było: cymbał! W czołówce ucieka jego lider, a on ciągnie za sobą konkurenta i niweczy całą robotę. Podobnie myślał Hincapie, kurczowo trzymając się jego koła. Kiedy w obliczeniach sprawozdawców wyścigu, iloraz inteligencji goniącego opadł do poziomu rowerowej pompki, ten, jak gdyby nigdy nic, zjechał sobie na bok z miną człowieka, którego kolarstwo nagle przestało bawić i postanawia zająć się nauką stepowania. Dopiero wówczas fachowcy od dwóch kółek i siedmiu boleści, zrozumieli jak genialne było to pociągnięcie. Otóż jadąc równym tempem grupa Discovery miała jeszcze teoretycznie szansę na dojście czołówki. Wypuszczony "na wabia" Rosjanin, swoją straceńczą jazdą tak umęczył Hincapie`go, że ten ledwo zipiąc nie wiedział już nawet przez jakie "h" pisze się jego nazwisko, a jedynym jego marzeniem było ponieść natychmiastową śmierć, choćby i z rąk baskijskich separatystów, byle szybko. Tak to nie po raz pierwszy w historii, Rosjanie wykorzystali amerykańską naiwność. Gdyby prezydent Bush miał trochę godności to powinien był w Moskwie wypomnieć Putinowi ten ubolewania godny incydent.
Nasz polityczny Tour de Pologne zna oczywiście i takie przypadki. Kto tu już kogo nie zostawiał podczas wspinaczki pod górę: A to Wałęsa Mazowieckiego, a to Krzaklewski "Solidarność", a to Rokita AWS, a to Miller cały swój elektorat, a to Belka rząd... Dlatego z pewnym niepokojem patrzę na te końcowe etapy wyścigu prezydenckiego. Co tu się zaczyna wyrabiać? Jeden jedzie bez trzymanki, bo lewą ręką wygraża rywalom, a prawą ciągnie za sobą rodzinę. Ten na kierownicy postawił portret tatusia, przez co horyzont ma ograniczony. Inny pedałuje siedząc tyłem by obserwować czy wreszcie wystartuje faworyt. Faworyt się waha, co grozi kraksą. Ktoś się wspomaga sztucznym organem, ktoś sztuczną opalenizną. Co za wyścig! Co za wyścig! Szkoda tylko, że jak zawsze publiczność nie dopisała.