Aniśmy się nie obejrzeli, a już minął rok jak jesteśmy w Unii Europejskiej. Unia wciąż nie kwapi się z powołaniem u nas rządu komisarycznego, więc premier Belka musi się jeszcze trochę pomęczyć, a my razem z nim. Inni ministrowie też się męczą, poza może wicepremierem Hausnerem, który w chwili pisania tego felietonu przebywa w stanie dymisji. To nowa forma istnienia, zbliżona do stanu przetrwalnikowego, w którym organizmy prymitywne mogą sobie trwać i trwać. Alternatywa też naśladuje podstawowe typy organiczne, a konkretnie jednokomórkowce, które znajdują wielkie upodobanie w ustawicznym dzieleniu się; szkoda, że nie dzielą się z nami. Jest to jakaś metoda powrotu do źródeł - być może nasi politycy liczą na to, że wkrótce wybuchnie ewolucja i coś się zacznie dziać. Chociaż z drugiej strony coraz większe wpływy rodzinnej ligi Giertychów studzą te nadzieje, bo jak wiadomo senior rodu, skądinąd eurodeputowany z naszego pięknego regionu, nie uznaje ewolucji. Swoją drogą, koleżankom i kolegom zdarza się narzekać na bariery w awansach naukowych, na kłody rzucane pod nogi ambitnym uczonym, a studiowanie życiorysów polskich polityków ukazuje zupełnie inny obraz. Maciej Giertych jest profesorem biologii, choć ewolucja jest mu klasowo obca. Pani poseł Senyszyn też jest profesorem, choć w niezbyt bogatym dorobku poczesne miejsce zajmuje artykuł z gdańskiej gazety uniwersyteckiej. Może i nasza "Gazeta" wystąpiłaby o wpisanie na Listę Filadelfijską; to znakomicie wzbogaciłoby dorobek jej autorów.
Usłyszałem, że profesorem tytułują też panią Gronkiewicz-Waltz, która - jeśli dobrze pamiętam - została prezesem NBP jako doktor. Nie wiadomo, kiedy miała czas na mnożenie dorobku naukowego, skoro piastowała od tej pory tak odpowiedzialne stanowiska. Cóż - łaska stanu, jak to określiła była pani premier Suchocka, być może też już profesor. Profesorem nie była b. minister edukacji i sportu, p. dr Łybacka, ale też lista jej publikacji liczyła jedną czy dwie pozycje. Teraz nawet nie bardzo wiadomo, kto jest ministrem ENiS, ale może to i lepiej, bo za chwilę nastąpi moment prawdy, czyli nowa matura, więc rozsądniej nie przyznawać się do odpowiedzialności za realizację tego eksperymentu.
Jakkolwiek by było, pewna liczba profesorów wyłaniających się z mrocznych pracowni, tłumaczy uporczywe trwanie endemicznej w Europie instytucji, jaką jest Centralna Komisja. Teoretycznie Komisja ta czuwa nad jakością polskiego życia naukowego, kontrolując decyzje wydziałów i uczelni, wspartych opiniami specjalistów, utytułowanych uprzednio przez ową Komisję.
|
Ponieważ jednak CK zdaje sobie sprawę, kogo utytułowała, na wszelki wypadek zatwierdzonym niegdyś przez siebie specjalistom nie dowierza i potrafi w tajnym postępowaniu wywrócić wszystko do góry nogami. Być może to jest normalne, ale ten przypadek zbliżony do rozdwojenia jaźni powinien jednak zbadać jakiś psychiatra. Badanie to niczym nie grozi, bo w razie czego CK powoła superecenzenta, a gdyby i on miał wątpliwości, to się go przegłosuje. Prawdę powiedziawszy, dziwię się, że profesorowie tytularni (w tym zwyczajni, a zwłaszcza ci, którzy swój dorobek pomnażają poprzez publikacje nie tylko w gazetach uniwersyteckich) spokojnie znoszą to widoczne podważanie swoich kwalifikacji. Wspominam o CK w przeddzień rocznicy wejścia do Unii Europejskiej, bo polscy urzędnicy często utrudniają życie uczelniom powołując się a to na Deklarację Bolońską, a to na tajemnicze dyrektywy z Brukseli, a to znowu na jeszcze bardziej tajemnicze europejskie standardy. W większości krajów Unii czegoś takiego jak CK nie ma, a nauka - jak się zdaje - nie ma się tam gorzej. Na pewno nie ma CK w Stanach Zjednoczonych, gdzie nauka ma się jeszcze lepiej, choć tamtejsi profesorowie nie mogliby recenzować polskich kandydatów do tytułu, bo nie mają habilitacji. Zachowując narodową odrębność w sprawie awansów naukowych, w wielu innych kwestiach bezkrytycznie zgadzamy się na europomysły. Oto nabiera rozpędu koncepcja powszechnej implantacji trójstopniowego systemu studiów wyższych, czyli kolejny wyraz nostalgii do rozmnażania pantofelków i innych pierwotniaków. Jest to przede wszystkim pomysł na dodatkową twórczość urzędniczą, bo można wykazać się pisząc nowe ustawy i rozporządzenia, mnożąc standardy i odbierając uczelniom ochotę do kreowania własnej specyfiki. PAKA będzie miała co sprawdzać, przejadając pieniądze na edukację, zaś polskie lasy czekają następne masakry piłą mechaniczną - papieru trzeba będzie dużo, dużo więcej. Zamiast nauki, proponuje się opium dla studentów: iluzję, że studia licencjackie mogą się do czegokolwiek przydać. Drugą, jeszcze groźniejszą iluzję wywołuje haszysz dla doktorantów. Wczytując się w dokumenty opisujące ów trzeci poziom studiów, trudno się oprzeć wrażeniu, że według europejskich prostowaczy bananów na doktora będzie się można ,,wyuczyć", pilnie zaliczając klasówki i zadania domowe. Nie wiem, kto to wymyślił, ale akurat tutaj jest chyba miejsce na zdecydowaną interwencję Centralnej Komisji, a w każdym razie na zdecydowany sprzeciw profesury. Jeśli nie, to pozostanie już tylko nadzieja, że doktorzy (w tym potencjalni) wezmą sprawy we własne ręce i uleczą się sami. Według opublikowanych niedawno danych Europa pod względem nakładów na naukę dogoni USA za jakieś 116 lat, jeśli oczywiście zdarzy się cud i te nakłady zaczną rosnąć szybciej. Być może jednak nie ma się, czym martwić - wkrótce nie będzie na co łożyć, a może wcześniej Ameryka zniknie i nie będzie czego gonić.
Stefan Oślizło