Około połowy lat osiemdziesiątych jeden z bardziej znanych polskich opozycjonistów oświadczył, chyba w jakimś wywiadzie (prawdopodobnie nadanym przez "wrogą Polsce zachodnią rozgłośnię" lub wydrukowanym w prasie podziemnej), że źródłem utrzymania są dla niego jego własne poglądy. Dokładnie chodziło mu o to, że środki do życia czerpie z honorariów, otrzymywanych za publikacje artykułów w zagranicznej prasie (środki te, oczywiście, musiały doń docierać jakąś nieoficjalną drogą, bo przecież chyba nie na konto w Pekao. Wypowiedź ta, w zamyśle pewnie półżartobliwa, nie mogła jednak zostać przyjęta zbyt przychylnie, gdyż sytuowała owego opozycjonistę w obrębie grupy posiadającej "zagraniczne środki płatnicze", która to była grupą w pewnym sensie uprzywilejowaną, przynajmniej w zakresie ułatwienia dostępu do dóbr nieosiągalnych w polskim "kryzysowym" handlu owego czasu, a możliwą do zakupu w Peweksie. Nazwiska owego opozycjonisty nie zdradzę, gdyż bardzo możliwe, że zostałoby to uznane za jakiś akt quasi-lustracji, w związku z czym naraziłbym się na nieprzyjemności.
Dziś mamy już zupełnie inne czasy niż wtedy,
Na własnych poglądach zarobić może jednak nie każdy (i nie każdy jednakowo dużo). Można by się zastanowić, czy na każdych poglądach można zarobić, i na jakich najlepiej. Wyjaśnienie, że na takich, których chcą słuchać ludzie, wydaje się za proste. Sądzę, że - paradoksalnie - najlepsze w tym celu są poglądy tzw. kontrowersyjne, a więc nie przez wszystkich akceptowane, gdyż posiadanie takiego poglądu wyróżnia nas spośród chóru śpiewającego jednym głosem. Na przykład, krytykowanie i obśmiewanie określonych osób jest wprawdzie w modzie, jednak to potrafią wszyscy i choćbyśmy to robili najgorliwiej, nie zauważą nas, gdyż to samo robią inni, także ci, którzy już na swoich poglądach zdążyli zarobić i nie dadzą się nam podzielić zyskiem. Z drugiej strony, apoteozowanie tychże postaci też nam niewiele da, bo ci, którzy skłonni byliby taką apoteozę opublikować, albo nie mają pieniędzy na godziwe honorarium, albo uważają, że pracę taką powinno się uprawiać za Bóg zapłać.
Poglądy, na których chcemy zarobić, muszą więc być nieco "kontrowersyjne", z drugiej jednak strony dość zgodne z oczekiwaniami tych, którzy mogliby nam dać na nich zarobić. Są tu, oczywiście, wyjątki, na przykład Janusz Korwin-Mikke, który bywał zapraszany do programów telewizyjnych właśnie ze względu na to, że można się po nim spodziewać myśli biegnących pod prąd ogólnych trendów, nieraz karykaturalnie niezgodnych z tym, co na dany temat sądzi tzw. zwykły człowiek. Jednak i to nie jest zupełny wyjątek: były prezes UPR pojawiał się w okienku telewizyjnym (ostatnio widać go coraz rzadziej, czyżby redaktorzy uznali, że już się znudził?) jako osobistość nie w pełni poważna, obsadzana w roli błazna, który w nieoczekiwanej chwili powie coś "dziwnego": a to że obowiązek używania pasów bezpieczeństwa jest zniewoleniem człowieka, a to znów będzie dowodził, jak muzułmańscy mężczyźni szanują swoje kobiety, czy że za Hitlera było lepiej (pod względem obciążeń podatkowych) itp.
Nie wystarczy jednak mieć wyraziste poglądy, dodatkowo trzeba je ujawnić w jakiś spektakularny sposób, aby włodarze mediów zauważyli nasze istnienie. Formy tej manifestacji mogą być różne. Medialna kariera jednego z najbardziej znanych "komentatorów dyżurnych" zaczęła się od tego, że ów ogłosił swój prywatny strajk przeciwko niskim zarobkom, które - jak nie omieszkał zaznaczyć - umniejszały jego status w oczach teścia Japończyka. Strajk ten - by było ciekawiej - miał zdaje się polegać na tym, że profesor powstrzymywał się od pobierania wynagrodzenia we wszystkich swoich miejscach pracy z wyjątkiem pierwszego. Jak długo ów Miodek polskiej psychologii w swym trudnym postanowieniu wytrwał, nie ujawniono, dość, że stał się odtąd niemal żelaznym telewizyjnym komentatorem wszelkich problemów - społecznych, politycznych, psychologicznych.
Czasem "nobilitacja" przychodzi sama, a delikwent przyczynia się do niej jakby niechcący. Dostąpił tego Bronisław Wildstein, skądinąd wybitny publicysta i przed kilku laty autor genialnych felietonów (analizowałem je kiedyś na zajęciach ze studentami), który po swoim niedawnym głośnym akcie dostąpił niezwykłego wzięcia medialnego, o jakim wczesniej mógł tylko marzyć. I nie chodzi tylko o programy poświęcone lustracji, w których jego obecność wydaje się naturalna. Były pracownik "Rzeczpospolitej" pojawił się ostatnio w wieczornej dyskusji jako ekspert od feminizmu, potem jako specjalista "w temacie" konfliktu komisji śledczej z prezydentem, tylko patrzeć, jak w "Kawie czy herbacie" albo "pytaniu na śniadanie" wystąpi np. z poradami kulinarnymi albo na temat męskich fryzur.
Szczytową formą życia z własnych poglądów, dostępną tylko niektórym, jest bowiem występowanie w rolach, które bezpośrednio z zakresem tych poglądów nie są związane. Profesor językoznawca będący redaktorem dziennika, krytyczka literacka (używam tej sfeminizowanej formy nie bez kozery, bo idzie tu o zdeklarowaną feministkę) prowadząca teleturniej w stacji komercyjnej, naukowiec orientalista jako gospodarz radiowego talk show - to przykłady warte odnotowania.
Są tacy, którzy twierdzą, że źródło medialnych sukcesów tych i podobnych im postaci tkwi nie w samych ich poglądach, ale w umiejętności ich "sprzedawania", którą bohaterowie ci posiedli w stopniu wyższym niż ich koledzy po fachu. I pewnie mają rację.. Może więc ci, co wybrzydzają na "dyżurnych intelektualistów", tak naprawdę czynią to po prostu z zawiści? Nie można tego wykluczyć.
Piotr Żmigrodzki