Gdyby kilkanaście lat temu wśród przypadkowo spotkanych przechodniów przeprowadzić ankietę na temat, co jest zadaniem uczelni wyższych, zapewne przeważałyby odpowiedzi, że jest nim uczenie, kształcenie itp. Gdyby wśród respondentów znalazł się jakiś działacz bądź aktywista, mógłby do tego dodać, że celem uczelni jest "oddziaływanie ideowo-wychowawcze" na studentów. Jeśliby zaś podobny sondaż przeprowadzić dziś, nie jest wykluczone, że jakiś odsetek osób odpowiedziałoby, iż zadaniem uczelni jest świadczenie usług edukacyjnych. Prawdopodobieństwo pojawienia się takiej odpowiedzi wynikałoby przede wszystkim stąd, że wyrażenie "usługi edukacyjne" spotykane jest coraz częściej w oficjalnych dokumentach, projektach aktów prawnych, publicznych dyskusjach. Warto się więc zastanowić nieco głębiej nad jego sensem od strony czysto językowej, pomijając prawne niuanse. Usługa to pewna czynność, jaką ktoś (osoba lub instytucja) na życzenie klienta zobowiązuje się wykonać. Usługa może być płatna lub bezpłatna, standardowa albo ponadstandardowa, ekspresowa lub błyskawiczna, dla ludności bądź dla firm. Usługi można świadczyć, wykonywać, nieść, wyświadczać, oferować… Dość tego. Mógłbym tę wyliczankę ciągnąć dalej, aż powstałby artykuł pt. "Językowy obraz usługi w polszczyźnie", jakich wiele się ostatnio ukazuje - kto wie, gdybym rzecz jeszcze nieco "dointelektualizował" przez dołączenie cytatów z parunastu prac naukowych, może nawet na pracę magisterską by starczyło - niestety, za późno, już jedną napisałem.
Interesować nas będzie istota usługi. Jest to relacja między dwoma podmiotami. Jeden, którego możemy nazwać usługobiorcą lub klientem, zleca coś drugiemu, którego określać będziemy jako usługodawcę lub wykonawcę. Dalsza sytuacja jest taka, że usługodawca trudzi się, aby zadanie wykonać, usługobiorca natomiast oczekuje na jego wykonanie, nie musząc robić nic w celu, aby pożądany skutek został osiągnięty.
Co więcej, klient usługi ex definitione nie jest zobowiązany do żadnych działań tego typu (powinien tylko, "o ile nie umówiono się inaczej", wnieść odpowiednią zapłatę). Aby klient zlecił wykonanie usługi właśnie temu konkretnemu, a nie innemu wykonawcy, ten ostatni może się reklamować, zachwalając np. tempo lub inne walory świadczonej usługi. Z kolei klient przychodzi do usługodawcy z pewnymi oczekiwaniami co do warunków i sposobów wykonania usługi, a zawarcie umowy, której efektem jest finalizacja usługi, okazuje się możliwe tylko dzięki "porozumieniu obu stron": zgodności oczekiwań klienta i możliwości ich zaspokojenia przez wykonawcę.
Jeśliby teraz pochylić się nad istotą edukacji wszelakiej, edukacji zaś akademickiej w szczególności, nie sposób nie dojść do wniosku, że z usługą rozumianą tak, jak wcześniej napisałem, z zasady ma ona mało wspólnego. Edukacja bowiem zakłada aktywność obu podmiotów: edukowanego i edukującego. Posunąłbym się nawet dalej:zaangażowanie "podmiotu edukowanego" jest znacznie ważniejsze niż nauczyciela. Efekt edukacyjny (w postaci wykształcenia) można bowiem osiągnąć mimo niedoskonałości działania instytucji edukującej, a nawet wbrew niej. Powtarzanie zatem opowiastki o "usługach edukacyjnych" może u pewnej grupy kandydatów na studia wyrabiać poczucie bierności, chęć przeniesienia odpowiedzialności za sukces własnej nauki na stronę uczelnianą. Praktyka pokazuje, że z takimi postawami spotykamy się nie od wczoraj.
Tak jak inne usługi, edukacja stała się ostatnio
Owocuje to szeregiem działań chaotycznych, nieprzemyślanych, instynktownych. Dochodzi do sytuacji, że na tzw. targach edukacyjnych, jakie się ku uciesze bliskich już maturzystów organizuje co roku wczesną wiosną, poważna uczelnia akademicka reklamuje się korzystając z usług kapeli góralskiej (a nie jest to szkoła z siedzibą w Zakopanem ani w Milówce). Na innych z kolei targach strategia jest wręcz przeciwna: w roli reprezentantów wydziału występują przedstawiciele kół naukowych, usiłując zainteresować wizytujących licealistów swoimi osiągnięciami.
Zachęcani apelami o poszerzanie wachlarza usług edukacyjnych pracownicy instytutów gubią się w pędzie do "upraktycznienia" programu swoich kierunków, wprowadzeniu - w ich mniemaniu - popularnych studiów i specjalności (jak wspomniałem, projekty te najczęściej bazują tylko na intuicyjnym wyczuciu tego, co może mieć wzięcie wśród słuchaczy). Postulaty o podobnym kierunku płyną zresztą również ze środowisk studenckich; te w swoim praktycyzmie idą nawet jeszcze dalej, niemalże ku zmianie profilu studiów na zawodowe.
Nie ulega wątpliwości, że na całkowite ignorowanie tych tendencji uczelniane jednostki dydaktyczne nie mogą sobie pozwolić, gdyż liczba studentów (w tym "klientów płatnych usług edukacyjnych") ma znaczny wpływ na kondycję finansową Uczelni. Z całą jednak mocą trzeba zabiegać o zachowanie pluralizmu oferty akademickiej. Przykładowo, można się zgodzić na wprowadzenie do programu studiów filologicznych przedmiotów takich, jak nauka pisania tekstów reklamowych, publicystycznych, czy nawet kurs redagowania gazety, niech to jednak nie prowadzi do wypierania tradycyjnych przedmiotów akademickich. A tym, którzy chcą, aby uniwersytet zamienił się w cykl kursów zawodowych, dedykować należy artykuł, jaki ukazał się kilka miesięcy temu w nieocenionym branżowym miesięczniku "Press". Wynika zeń, że choć mamy w Polsce wiele prężnie działających (i drogich) prywatnych "akademii reklamy", to w pięciu największych agencjach reklamowych naszego kraju nie znalazł pracy ani jeden ich absolwent.