Nareszcie czerwiec, jeden z najpiękniejszych miesięcy w życiu każdego członka społeczności akademickiej. Co prawda gdzieniegdzie trwają jeszcze te wstrętne egzaminy, ale przecież w czerwcu mamy też Święto Uniwersytetu i czujemy na policzkach gorący powiew lipca i sierpnia. Czerwiec jest jak sobota, przez wielu bardziej lubiana od niedzieli, bo czegóż się można spodziewać po niedzieli - jedynie poniedziałku, a już poniedziałku to nikt nie lubi (nawet jeśliby mówił, że lubi: nie można wszak lubić czegoś, czego trzeba bronić nieustannie przed tymi, co tego nie lubią).
Właściwie ta sobota może być niezrozumiała. Ona była kiedyś zrozumiała, gdy zajęcia dydaktyczne kończyły się około sobotniego południa. Teraz już nawet w szkole kończą w piątek (a potem narzekają, że te biedne dzieci tyle godzin dziennie przesiadują w ciasnych ławkach). Studenci też zapomnieli o sobocie i stają się nieprzyjemni, gdy zajęcia zaplanowane są w piątek po dwunastej. Dlatego dla nich czerwiec jest jak piątek: widać, że w kwestii porównań trzeb uważać jak w kraju wielowyznaniowym, gdzie czciciele tego samego Boga świętują w różne dni tygodnia. A może nawet jeszcze bardziej. Bowiem tegoroczne doświadczenia z ogłaszaniem tzw. godzin rektorskich budzą podejrzenie, iż dla znacznej liczby studentów i pracowników porównanie czerwca do piątku jest również niezrozumiałe. Może czwartek byłby lepszy, a może nawet środa. Ku temu przypuszczeniu skłaniają następujące fakty z życia uczelni: a) godziny rektorskie do południa w czwartek po świętach wielkanocnych, b) godziny rektorskie w środę 30 kwietnia po południu, c) brak godzin rektorskich w piątek 2 maja, a jedynie ,,możliwość" przełożenia zajęć na inny termin po umówieniu się wykładowcy i słuchaczy, przy czym ,,możliwość" została ujawniona w środę, parę godzin przed ogłoszonymi godzinami rektorskimi i niecały dzień przed długim weekendem majowym, gdy już nie bardzo było z kim się umawiać.
Czy opłaca się wracać na uczelnię na jeden dzień zajęć po tygodniu ferii? Chyba nie. Ale na dwa dni zajęć? Chyba tak: Dział Nauczania byłby zły, gdyby aż tyle bumelować. Jednak, gdy Rektor odwołał zajęcia w czwartek po feriach, to został już tylko ,,roboczy" piątek. Jasne, że wtedy na wykładowców będą naciskać studenci, żeby zajęcia poprzesuwać lub po prostu odwołać na własną rękę. Widocznie jednak nikt się tego nie obawiał, skoro po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ferie wielkanocne zostały przedłużone. Dlaczego się nie obawiał, mój drogi Watsonie? To elementarne: liczba zajęć w piątki musi być w skali uczelni zaniedbywalna; innymi słowy wolne przedpołudnie czwartkowe oznaczało dla większości przedłużenie ferii aż do końca wielkanocnej oktawy. Nawet myślałem, czy władze wzorem spiskowców z 1791 r. nie zechcą podstępnie uchwalić jakichś nowych przepisów - jak tamci Konstytucję 3 Maja pod nieobecność posłów, którzy jeszcze nie wrócili do Warszawy po Wielkiej Nocy. Ale nie, spisku nie było, raczej zwykłe lenistwo. W przeciwieństwie do przedłużania ferii, tradycją stało się odwoływanie zajęć 2 maja: śródświęcie cieszy się raczej nikłą frekwencją w pracy. Ale u nas studentów zwolniono popołudniu 30 kwietnia, oczekując, że w piątek zjawią się na zajęciach. Chyba nikt w to nie wierzył, a ponieważ ja wierzę w racjonalność postępowania naszych władz, wyciągam stąd wniosek, iż władze wiedzą, że i tak w piątek zajęć w zasadzie nie ma.
Nie będę już przedłużał tego wątku, chciałbym tylko uprzejmie poinformować, że w zasadzie może nie, ale gdzieniegdzie w piątki jednak planuje się wykłady. Nie pisałbym o tym, lecz właśnie dotarła do mnie wiadomość o kolejnych zamachach szykowanych przez najlepszego ministra finansów, jakiego obecny minister finansów może sobie wyobrazić. Od pewnego czasu dowiadujemy się o jakichś nowych przepisach podatkowych i skarbowych, które zasadniczo pogarszają warunki uniwersyteckiej działalności. Podobno teraz nawet nasi goście z zagranicy powinni osobiście zanosić do Urzędu podatki od tych paru groszy diety, jakie tu dostają. Niełatwo mi to pojąć, ale że to prawda - zapewniają ludzie zaprawieni w technice przetrwania w antynaukowym środowisku (które jest tym bardziej antynaukowe, im głośniej opowiada o prestiżu nauki oraz im dobitniej zapewnia, iż rozwój edukacji wyższej jest priorytetem u progu III RP, trzeciego tysiąclecia, wejścia do Europy itd., itp.). W dodatku, znosząc rozmaite ulgi, najlepszy maratończyk wśród wicepremierów zorientował się, iż koszty pozyskania dochodów nauczycieli akademickich nie są tak duże, jakby się nam to wydawało. Faktycznie, dochody nieduże, to i koszty niewielkie, ale jednak ich uwzględnienie trochę poprawiało stan portfela oraz samopoczucie: w końcu miało się urzędowe potwierdzenie, że człowiek coś tworzy. A teraz koniec, nam tworzyć nie kazano. A jeśli w dodatku Najjaśniejszy Tygrys Rzeczpospolitej dowie się, iż pracujemy tylko do czwartku, to obawiam się, że jeszcze nam to i owo obetnie. Przyjdzie nam zadowolić się owsianką. A za owsem, jak dowiedzieliśmy się z ust przyszłej być może pani podsekretarz w Ministerstwie Finansów, przepadają konie. Ludzie miewają inne przyjemności, choć nie zawsze o nich głośno mówią. Podobnie jak nieczęsto głośno się mówi o zasadach ogłaszania godzin rektorskich. I to akurat szkoda.