Obejrzałem niedawno w telewizji (chwalenie się jest zwyczajem niektórych felietonistów, więc nie omieszkam wspomnieć, iż była to telewizja kodowana) film Szósty dzień produkcji USA, z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. Projekcja ta z całą siłą uświadomiła mi walory filmów amerykańskich, które instynktownie wyczuwałem już wcześniej, ale dopiero w tym sensacyjnym obrazie wystąpiły w takim stężeniu, że niczym Stachurowski Janek Pradera, zobaczyłem "całą jaskrawość". Dlatego nie zwlekając pragnę się podzielić swoimi spostrzeżeniami.
Intryga w filmie amerykańskim jest prosta i dla każdego zrozumiała. Akcja Szóstego dnia rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy to technicznie możliwe jest klonowanie (właściwie duplikowanie) organizmów żywych. Klonowanie ludzi jest wprawdzie ustawowo zakazane, jednak zakaz ten - jak się okazuje - ma status podobny jak u nas w Polsce do niedawna zakaz reklamy piwa w telewizji. Oficjalnie konsorcjum świadczy usługi klonowania zwierząt domowych (np. w wypadku śmierci ukochanego pieska można sobie wytworzyć jego kopię), ale za większą opłatą można na zamówienie sklonować sobie również członka rodziny (korzystają z tego np. notable futurystycznego polis w wypadku śmierci bliskiej osoby).
Organizacją kieruje złowrogi osobnik, wyglądem przypominający jednego z prezenterów muzycznych naszej telewizji publicznej, mający, oczywiście, swoje niecne cele, wykorzystujący naiwność poczciwego profesora, twórcy metody klonowania (zresztą trzyma go w garści: nielegalnie sklonował jego chorą na raka żonę - dziwnym trafem osobniki sklonowane są pozbawione wad i chorób "pierwowzoru"). W tym miejscu na arenę wkracza Schwarzenegger, pilot helikoptera, weteran wojenny, w cywilu wzorowy ojciec rodziny. Pewnego dnia, gdy wraca z pracy, zastaje w domu... swój duplikat, który zajął jego miejsce przy pięknej, a jakże, żonie i uroczej, a jakże, córeczce. W tym momencie pojawiają się Agenci Zła, którzy oświadczają, że wskutek omyłki bohater został sklonowany, i co gorsza, duplikat zajął już jego miejsce, więc aby się sprawa nie wydała, on, "oryginał", musi zostać usunięty i poddany "recyklingowi". Co się dzieje dalej, łatwo jest przewidzieć. Na ekranie rozpętuje się długotrwała walka najpierw między Schwarzeneggerem a jego prześladowcami z firmy klonującej, pełna niewiarygodnie widowiskowych efektów wizualnych, zapierających dech w piersiach nawet widzowi przed telewizorem, a co dopiero gdyby obserwował ten film w jakimś obrzydliwym multipleksie (problemem obrzydliwości multipleksów może się też kiedyś zajmę, tu go tylko zasygnalizuję), potem jest to walka o własną rodzinę, wreszcie - walka z przestępczą korporacją klonującą. Ta ostatnia, ku swojemu nieszczęściu, podnosi miecz również na Schwarzeneggerową rodzinę. Do zaskakującego zwrotu akcji dochodzi, gdy dwóch Schwarzeneggerów - po wstępnej bijatyce - zawiera sojusz i w obronie familii rusza do walki z korporacją. Po dalszych kilkudziesięciu minutach błyskotliwych scen walki Agenci Zła zostają ostatecznie pokonani i happy end jest już blisko.
Wytrawny znawca kina amerykańskiego ma pewność, że zło musi zostać pokonane, ale nie mogą również ucierpieć inne wartości uznawane za podstawowe. Ktoś, kto w przeszłości zdołał sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu w Titanicu ginie DiCaprio, a nie Kate Winslet, dlaczego Gladiator - mimo pokonania przeciwnika - umiera, dlaczego Meryl Streep nie ucieka z Madison County z Clintem Eastwoodem, co każda kobieta uczyniłaby na jej miejscu (tu niezbędna szarpiąca serce scena rozterek bohaterki w chwili podejmowania ostatecznej decyzji - oczywiście w strugach ulewnego deszczu), podczas projekcji Szóstego dnia ma od pewnego momentu tylko jeden dylemat: jak scenarzysta rozwiąże problem dwóch Schwarzeneggerów, gdyż to, że z rodziną może zostać tylko jeden, wydaje się pewne (a z drugiej strony zabić Schwarzeneggera nie jest łatwo). Napięcie sięga zenitu, gdy po skończonej walce obaj Schwarzeneggerzy pozostają przy życiu. Czyżby niespodziewany finał?
Jednak kino amerykańskie lubi zaskakiwać nagłymi zwrotami akcji. Schwarzenegger klon nagle zapałał chęcią zwiedzenia odległej Patagonii, dokąd go z wdzięcznością za okazaną pomoc cała rodzinka wysyła. Dodatkowo okazuje się, że złowrogi szef korporacji wszystkim klonowanym osobnikom wszczepiał wadę genetyczną, która prowadziła do ich śmierci przed upływem pięciu lat, wszystko po to, by mieć sklonowane osobniki pod kontrolą (jeśli spełniały jego polecenia, mógł je ponownie sklonować i przedłużyć im żywot o kolejne pięć lat). Tak więc nawet jeśli Schwarzenegger-bis wróci z podróży, problem ewentualnego zgorszenia widza bigamią nie występuje.
Po projekcji, jeszcze zaskoczony błyskotliwym wybrnięciem przez scenarzystę z kłopotliwej sytuacji, wyobraziłem sobie, jak by się ten film mógł zakończyć, gdyby był to obraz produkcji francuskiej. Ani chybi dwóch Schwarzeneggerów stworzyłoby z żoną i córką wzorcową "rodzinę nowego typu", a być może dobraliby sobie jeszcze jedną "mamusię", aby żaden ze Schwarzeneggerów w żadnym momencie nie poczuł się samotny. To jednak tylko jedna z możliwości - i chyba nie najbardziej prawdopodobna. Film francuski bowiem rzadko kończy się w sposób tak prosty, więc i Szósty dzień w wersji znad Sekwany zasługiwałby na bardziej "głębokie" zakończenie. Na przykład: przy życiu pozostają wprawdzie obaj Schwarzeneggerzy, ale nie wiadomo, który z nich jest prawdziwy, a który sklonowany; bohaterka filmu pozostaje więc przed dylematem, którego wybrać, a przez ostatnie 15 minut filmu kamera stoi nieruchomo, pokazując jej plecy i ramię w tej sytuacji niewątpliwego rozdarcia.
Nie mógłbym sobie natomiast wyobrazić, jak by ten film wyglądał, gdyby go nakręcono w Polsce, poza tym, że prawie na pewno ni z gruszki ni z pietruszki pojawiłyby się tam kryptoreklamy różnych artykułów handlowych (można by powtórzyć scenę z Sary, w której Bogusław Linda wraca z wojny w Jugosławii, przywożąc w plecaku komplet garnków znanej firmy, a Renata Dancewicz, obsadzona w zwykłej dla siebie w takich filmach roli znów mogłaby oznajmić, jakiej firmy bieliznę preferuje). Nasze bowiem filmy akcji są raczej sekwencjami dowcipów i tzw. odzyw, które następnie co bystrzejsi chłopcy odtwarzają w różnych podwórkowych sytuacjach. I oczywiście wystąpiliby tam Linda, młody Stuhr, stary i młody Lubaszenko, Milowicz, Józefowicz, Pazura, Kondrat, parodiujący, jak to mają w zwyczaju, samych siebie i ukazujący widzom, że się świetnie bawią i świetnie czują w swoim gronie.
Nawet niezbyt bystry widz, oglądając hollywoodzką produkcję, od razu wie, kto z występujących na ekranie jest gwiazdą, a nawet to, kto się taką gwiazdą stanie w przyszłości. Weźmy na przykład Mystic Pizzę. Występowały tam trzy panienki, pracujące w niewielkiej pizzerii, na pozór w jednakowym wieku i o jednakowym statusie społecznym: dwa niezgrabne, krzywo chodzące i garbiące się czupiradła z wyblakłymi twarzami i jedna piękność, wtedy jeszcze zupełnie nieznana, ale wysoko trzymająca głowę, z supermakijażem, w lepszych ciuchach itd. Od razu można było się przekonać, kto jest kim, która z panien jest wytypowana do rychłej sławy. Dotyczy to zresztą nie tylko postaci kobiecych; wystarczy spojrzeć na takiego George'a Clooneya w Bracie, gdzie jesteś, któremu żaden kataklizm, ani upał, ani huragan, ani powódź nie dewastuje brylantynowanej fryzury i wypomadowanego wąsika a la Clark Gable. Tymczasem jego dwaj towarzysze wędrówki taplają się w błocie, obrywają po głowie od złych ludzi, nie mówiąc już o tym, że się pocą i wyglądają oraz zachowują się odstręczająco (do tego przynajmniej jeden z nich jest półidiotą).
Na tegorocznym egzaminie gimnazjalnym jedno z zadań polegało na tym, aby z wypowiedzi aktora Johnny'ego Deppa, absolwent wyciągnął wniosek (za co otrzyma jeden punkt), że kino amerykańskie obraża inteligencję widza (na szczęście sam Depp nie uczestniczy w tym ogłupianiu, wszak zagrał między innymi w tak głębokich intelektualnie, doceniających inteligencję widza obrazach, jak Edward Nożycoręki, Czekolada, a zwłaszcza Siódme wrota). Z mojego natomiast, miejscami może zbyt swobodnego formalnie, wywodu wynika, filmy amerykańskie mają istotne walory i należy popierać ich oglądanie zwłaszcza przez młodą widownię.