Z zapartym tchem

Ach, obudzić się w Australii... (cz. II)

L.Wolanowski
Australia to ogromny kraj. Człowiek, który by stanął na słynnej skale zwanej Ayers Rock, znajdującej się w środku ogromnego lądu, musiałby iść co najmniej 1800 kilometrów, aby dojść do morza. Jest to jedyne w świecie państwo, które zajmuje cały ogromny ląd i jeszcze przyległości. Gdyby całą ludność Australii rozprowadzić równomiernie na kontynencie, to Australijczycy stali by 800 metrów jeden od drugiego.

Myśląc o Australii wyobrażamy sobie zalaną słońcem plażę, błękit morza albo pustynię. Ale przecież wokół Góry Kościuszki są lepsze i większe tereny narciarskie niż w całej Szwajcarii. Tam też jest wyciąg narciarski długości pięciu kilometrów.

Aborygeni – do czasu przybycia białych osadników nic nie zakłócało ich życia w Australii…
Aborygeni – do czasu przybycia białych osadników
nic nie zakłócało ich życia w Australii…

Spragniona wody Australia siedzi dosłownie na wodzie. Wystarczy wywiercić studnię artezyjską, aby na głębokości około 200 czy 300 metrów mieć obfitość wody, która nadaje się co prawda dla zwierząt, ale nie można nią nawadniać pól. Dzięki tym studniom artezyjskim, których na terenach najbardziej potrzebujących wody jest podobno około 9 tysięcy, na pastwiskach australijskich beczą miliony owiec. Niezwykle ubogie są australijskie rzeki. Można je nazwać rzekami leniwymi. Rzeka Darling na niektórych mapach narysowana jest przerywanymi kreskami. Oznacza to, iż w porach roku ubogich w deszcz rzeka po prostu przestaje płynąć, a pewnego razu nurt rzeki zatrzymał się na półtora roku. Cała ta rzeka zmieniła się w małe bajorka, w stawy wypełnione błotem raczej niż wodą. Jezioro Eyre namalowane jest co prawda na wszystkich mapach kolorem błękitnym, ale w gruncie rzeczy jest to niemal zawsze wyschnięte płaskie dno, 10 metrów poniżej poziomu morza. Od czasu przybycia białego człowieka zaledwie kilka razy w jeziorze tym była bardzo płytka woda.

Są zresztą rejony, które są suche nie tylko na powierzchni. W stanie Zachodnia Australia, gdzie na tak zwanej "Złotej Mili" mieści się wielkie skupisko kopalń złota, w jednej z nich wywiercono szyb głębokości 1200 metrów i nie natrafiono na wodę.

Podział zdobyczy
Podział zdobyczy

Gdy mowa o "tyranii odległości", to trzeba wspomnieć, że pociąg pędzący przez pustynię Nullarbor jedzie 530 kilometrów po prostej, bez przystanku, ponieważ nie ma po co się zatrzymywać, bez jednego skrzyżowania, jednego rozjazdu i bez żadnego sygnału albo semaforu. Tak samo wygląda australijska autostrada nr l, która umożliwia zmotoryzowanemu turyście objechanie całego ogromnego lądu - z małą tylko luką na północy. Jest to najdłuższa autostrada świata. Ponad 12,5 tysiąca kilometrów. Aby ją przejechać, potrzeba kilku tygodni. Zazwyczaj zaczyna się na północnym wschodzie Australii i objeżdża kraj zgodnie ze wskazówkami zegara. Mając ten obraz zegara na względzie można by powiedzieć, że objechało się cały kontynent od godziny pierwszej do jedenastej.

Dopiero w 1976 roku Australijczycy wykończyli brakujące ogniwo autostrady nr l, która wiedzie teraz praktycznie dookoła Australii. Ten pozostały odcinek, długości 400 kilometrów do podjęcia owej budowy był wyboistą ścieżką, co więcej, gdzieś w okolicach Eucla pasażerowie samochodu musieli wysiąść aby otworzyć furtkę w płocie. Na furtce tej był napis: "Zamknij za sobą tę cholerną bramę"...

foto


Napady tubylców na białych mieszkańców nie należały do rzadkości. Podobne problemy mieli także pracownicy i budowniczy telegrafu - zdarzało się, że miejscowi zrywali przewody i zabijali obsługujących „wynalazek złego człowieka”…
Napady tubylców na białych mieszkańców nie należały do rzadkości.
Podobne problemy mieli także pracownicy i budowniczy telegrafu
- zdarzało się, że miejscowi zrywali przewody i zabijali obsługujących
„wynalazek złego człowieka”…

Czy w Australii wcześniej nic się nie działo? Czy też raczej myśmy o tym nie wiedzieli?

Szczególnie chętnie wracam do wydarzeń historycznych. Nie jest to przypadek. W kraju, którego białe osadnictwo liczy sobie zaledwie dwa stulecia, historia bardzo silnie oddziałuje na dzień dzisiejszy, kształtując mentalność ludzi i umożliwiając, poprzez zrozumienie wydarzeń dnia wczorajszego, zrozumienie dzisiejszej australijskiej rzeczywistości. Bardziej niż może gdzie indziej aktualne jest w Australii powiedzenie, iż temu, który nie nauczył się jej doskonale - historia wyznacza powtórkę.

Sydney w latach 90-tych XIX wieku miało już piękne parki i szerokie aleje
Sydney w latach 90-tych XIX wieku
miało już piękne parki i szerokie aleje

Ludzie współczesnego świata wcześniej czy później słuchają tych samych melodii, og1adają te same filmy, noszą ubrania uszyte według tej samej mody. Odrębny pozostaje folklor, odrębny pozostaje sposób myślenia i pojmowania pewnych spraw dnia codziennego. Nawet po sześciu podróżach do Australii trudno mi powiedzieć, że znam ten kraj. Powiedziałbym raczej, że widziałem ten kraj, a to jest ogromna różnica. Dodałbym jeszcze, że widziałem Australię, jakiej przeciętny Australijczyk chyba nigdy nie ogląda. Czy ktoś poleci na maleńką wysepkę Norfolk, o kilka godzin lotu oddaloną od Sydney? Czy ktoś znajdzie czas i pieniądze, aby pchać się do zapadłych mieścin?

Kłopot polega na tym, iż trudno jest odróżnić produkty rdzennie australijskie od tego, co przywiozły w bagażu różne narodowości budujące Australię. Ja na przykład rozkoszowałem się przez długi czas następującą opowieścią z mego notatnika australijskiego.

Widok charakterystyczny dla pejzażu australijskiego: strzyżenie owiec
Widok charakterystyczny dla pejzażu australijskiego:
strzyżenie owiec

Pewien Australijczyk zabrał się do wędkowania nad brzegiem jeziora. Zapytał miejscowego osadnika, który też siedział z wędką, czy trafiają się tutaj duże ryby. Na to tamten odrzekł: "Łowię tu ryby często, a przed kilkoma tygodniami złowiłem największą rybę, jaką kiedykolwiek widziałem. Trudno mi nawet przedstawić ci jej wielkość. Chyba wystarczy, jeżeli powiem, że jak ją wreszcie wyciągnąłem na brzeg, to poziom wody w jeziorze obniżył się o cały metr." Ogromnie mi się ta opowieść podobała do momentu, kiedy się dowiedziałem, że jest to bardzo stara irlandzka anegdota.

Nie chciałbym angażować się w dyskusje, jakie od lat wiodą uczeni na temat odkrycia Australii. Mniemań jest bardzo wiele. Dyskusje toczą się nieustannie i wydaje się, że ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane. Zacytuję więc może tylko te teorie, które przemawiają do wyobraźni, a są dość świeżego chowu.

Podróżnik George Grey, badacz zachodniej Australii, odnalazł w 1838 roku przedziwne malowidła w jaskiniach nad rzeką Glenelg w rejonie Kimberley na północno-zachodnim krańcu Australii. Jego odkrycia zmieniły dotychczasowe pojęcia na ten temat. Pretendentów do miana pionierów było bowiem wielu. Wchodzili w rachubę piraci malajscy oraz admirał chiński nazwiskiem Czeng Ho. który dowodził flotą 62 dżonek. W 1420 roku flota ta została rozproszona na południe od Sumatry przez niezwykle silne wiatry. Po powrocie admirał złożył bardzo interesujące sprawozdanie. Powiada się, że mapy, jakie sporządził w tym rejsie, przez lata całe były przechowywane jako malowidła. Wynikałoby z nich, że opłynął nieznany ląd na południu, a zatem odkrył ląd, który miał wiele różnych nazw, a który my dzisiaj określamy mianem Australii.

mapa

Historycy na ogół odrzucają pogląd o pierwszeństwie żeglarzy portugalskich i hiszpańskich. Uważają, że pierwszym białym człowiekiem na ziemi australijskiej był Holender Dirk Hartog, który w 1616 roku wylądował w Zatoce Rekina w zachodniej Australii. Odkrycie Greya może wspierać twierdzenia żeglarza francuskiego Jeana Binot Paulmier de Gonneville'a, iż on sam mieszkał w Australii przez sześć miesięcy w roku 1504, a więc 112 lat przed lądowaniem owego Holendra.

Jeżeli się przyjrzeć owym malowidłom w jaskiniach, to są one niezwykle prymitywne. Nie mają poza ogólnymi zarysami innych cech jak oczodoły i zniekształcone nosy. Żadna z tych postaci nie ma ust. Prawie wszystkie mają natomiast aureole wokół głowy jak święci na malowidłach chrześcijańskich albo też w postaci promieni słońca. Nigdzie w Australii nie ma niczego, co by chociaż w przybliżeniu przypominało tego typu malowidła. Jest ich około sześćdziesięciu i są one bardzo podobne do siebie. Do nich dochodzi jeszcze kilka, które bez wątpienia zostały namalowane przez tubylców.

Tak wygląda główna ulica jednego z australijskich miast, gdzieś na odludziu…
Tak wygląda główna ulica jednego
z australijskich miast,
gdzieś na odludziu…
Grey był przekonany, że w tym rejonie nigdy przedtem nie pojawił się biały człowiek. Jeżeli tak, to kim był ów tajemniczy malarz? Kiedy sporządził te malowidła i po co?

Opublikowanie sprawozdania o odkryciu Greya wywołało falę domysłów wśród historyków. Co prawda Grey nie potrafił dogadać się z tubylcami, ale późniejsze badania naukowe ustaliły, że tubylcom nie jest znane pochodzenie owych malowideł. Spoglądali na te malowidła z głęboką czcią, graniczącą z zabobonnym lękiem. Ale nie znali żadnych legend ani nie mieli żadnej wiedzy o pochodzeniu tych malowideł. Bardzo mgliście powiadali, że namalowała to jakaś inna rasa ludzi kiedyś tam w Czasie Marzeń. Skoro nie było faktów, to fantazja miała nieograniczone pole do popisu. Jedna z teorii głosiła, iż malowidła te zostawili na ziemi przybysze z kosmosu. Inni uważali, że zostały one sporządzone przez ludzi z jakiegoś zaginionego już lądu. Realniej myślący historycy szukali mniej fantastycznych sposobów wyjaśnienia zagadki. Zastanawiano się, czy malowidła te nie są dziełem Malajów, którzy od bardzo dawna pojawiali się na wybrzeżach Australii, aby tam wędzić łowione przez siebie ogórki morskie. Z drugiej strony argumenty przemawiające przeciw Malajom były dość istotne i nie można było ich pominąć. Przede wszystkim jaskinie są oddalone o kilka dni drogi od miejsca, gdzie łowiono ogórki morskie, Było to wybrzeże skaliste, niegościnne, zamieszkane przez bardzo wojownicze plemiona znane z wrogości wobec Malajów i strzegące pilnie terenów plemiennych. Zresztą ten sposób malowania nie był w ogóle znany w sztuce malajskiej. Tak samo należałoby, zdaniem historyków, odrzucić myśl, że to może jacyś żeglarze hiszpańscy, portugalscy czy holenderscy wykonali te malowidła. Najwcześniejsze relacje dotyczące tych terenów podkreślały zawsze, że jest to niemal pustynia. Może więc - zastanawiali się uczeni - artysta był po prostu samotnym rozbitkiem z jakiegoś wraku. Albo może było ich kilku. I zostali dobrze przyjęci przez miejscowe plemiona.

A jednak tematyka tych malowideł wydaje się wskazywać na to, iż nie byli to rozbitkowie. Nie ma tam żadnych nazwisk, nie ma ani okrętów, ani syren, ani innych motywów występujących zazwyczaj w malowidłach marynarskich. Nie ma w ogóle różnorodności tematów. Wszystkie postaci, wszystkie malowidła mają natomiast niewątpliwie sens religijny. Przebadano bardzo dokładnie rejestry rozbitych w tych stronach statków, ale nie znaleziono niczego. Być może nieznani żeglarze, którzy wpłynęli na ocean w tajemnicy przed rywalami, rozbili się na tych brzegach. Jednakże wszystkie zanotowane w kronikach żeglugi wypadki rozbicia statków przed 1838 rokiem wydarzyły się co najmniej 1600 kilometrów od Kimberley.

W pogoni za prawdą historycy zaczęli szukać w starych książkach. I tak natrafiono na pewną zapomnianą potem relację, opublikowaną w Paryżu w 1664 roku. Być może jest to jedna z pierwszych książek mówiących o Australii. Memoriał w sprawie założenia misji chrześcijańskiej w Kraju Południowym napisał Jean Binot Paulmier de Courtonne, kanonik katedry w Lisieux, w diecezji Honfleur w Normandii. Książka ta jest sprawozdaniem o odkryciu lądu na południu przez autora i o usiłowaniach nawrócenia tubylców na chrześcijaństwo ,,słowem i obrazem". Autor jest wnukiem jednej z siostrzenic Gonneville'a, jej mężem miał być rzekomo tubylec australijski. Byłby to więc pierwszy człowiek przybyły z Australii do Europy.

Książka wypłynęła na fali zainteresowania sprawozdaniem Greya i została bardzo gruntownie przestudiowana. Wynika z niej, że w 1503 roku de Gonneville wypłynął z Honfleur do Indii Wschodnich. Dowodził karawelą ,,L'Espoir", co znaczy "nadzieja". Wokół Przylądka Dobrej Nadziei karawela przepłynęła bez specjalnych sensacji, ale później przez niemal pół roku była na "oceanie bez brzegów" miotana wichrami. Każdy członek załogi dostawał dziennie zaledwie dwie łyżeczki wody. De Gonneville był już bliski załamania, gdy nagle dojrzał zwiastuny nadziei, klucz wędrownych ptaków. Uważając, ze muszą lecieć w kierunku lądu, popłynął ich śladem. Rzeczywiście, dostrzegł ziemię i zarzucił kotwicę u ujścia rzeki. Ci, którzy podważają wiarygodność hipotezy, że była to Australia, twierdzą, że ów Francuz dotarł do Madagaskaru. Wydaje się jednak, że kierunek wiatrów czynił żeglugę ku tej wyspie praktycznie niemożliwą. Dalej opis pasuje właśnie bardzo dokładnie do obszaru między dwiema rzekami, gdzie Grey odnalazł malowidła w jaskiniach. De Gonneville nazywa tubylców Australijczykami, ale ów duchowny - Indianami. W owym czasie nazywano tak wszystkich tubylców poza Murzynami z Afryki. Gonneviłle wychwala Australijczyków jako ludzi gościnnych i serdecznych, co już odróżniało ich od mieszkańców Madagaskaru. Biali żeglarze dostali mnóstwo żywności, a następnie zamieszkali w użyczonych im gościnnie chatach, które miały owalny kształt i były sporządzone z trawy, kory i drzewa. Ciekawe, że tego typu budownictwo tubylcze występuje tylko w tym rejonie Australii, w przeciwieństwie do bardzo prymitywnych szałasów, które stawiają gdzie indziej. Po trzystu latach Grey, nie znając zupełnie owego francuskiego dzieła, powtórzył wiernie opis tego terenu, wyglądu domów i język tubylców.

Przez ponad pół roku załoga francuskiej karaweli mieszkała w "kraju między dwiema rzekami". Jak się wydaje, załoga wypuszczała się na krótkie wycieczki w głąb lądu i być może wtedy właśnie powstały malowidła. Po co je sporządzali? Odpowiedź zawiera się chyba w sformułowaniu, że Gonneville zamierzał nawrócić tubylców na chrześcijaństwo "słowem i obrazem". Gonneville miał też opowiadać o jakichś jaskiniach, które jego ludzie odnaleźli "niedaleko ich siedziby". Wspomina też o przedziwnych stworzeniach, które "są wręcz nie do opisania i zupełnie nie znane w świecie chrześcijańskim".

Przez pół roku de Gonneville na tyle opanował język tubylców, że mógł rozmawiać z miejscowym wodzem. Był to rosły, silny mężczyzna, który okazywał wiele zainteresowania bronią, jaką władali jego biali goście. Po dokonaniu remontu i przystosowaniu karaweli do dalekiej drogi Gonneville postanowił wracać do Francji. Miał mu towarzyszyć syn wodza, który nazywał się Essomerik. Obiecał wodzowi, że go odeśle "obeznanego z europejską sztuką, zwłaszcza z prowadzeniem wojen". Razem z nimi wypłynął w rejs pewien stary tubylec, ale umarł on po kilku dniach. Sam Essomerik też ciężko się rozchorował, a Gonneville uważając, że nie przeżyje on już tej drogi, ochrzcił go i dał mu jedno ze swych imion, a mianowicie Binot. Młodzieniec wrócił jednak do zdrowia.

Karawela została napadnięta przez angielski statek, który zabrał wszystko, co dało się zdjąć z pokładu. Ich samych, całą załogę, szczęśliwą, że uszła z życiem, Anglicy zostawili na wybrzeżu francuskim. Zabrali też wszystkie szkice, wszystkie mapy oraz kronikę pobytu w ,,dziwnym kraju". Tak więc dzielny żeglarz miał za dowód prawdziwości relacji tylko przywiezionego ze sobą czarnego młodzieńca.

W 1505 roku Gonneville odtworzył w Paryżu niejako swoją kronikę, ale Ludwik XII nie był zainteresowany finansowaniem dalszych wypraw na jakiś tajemniczy południowy ląd. Co więcej, dworzanie uważali, że cała opowieść jest wierutnym kłamstwem. Zmęczony bezowocną walką żeglarz powrócił w rodzinne strony. Nie miał funduszów na nową wyprawę, która miałaby udowodnić prawdziwość jego słów i. co więcej - umożliwiła dotrzymanie obietnicy, ze odeśle Essomerika ojcu. Adoptował chłopca, który już pod nowym imieniem Binot poślubił jedną z siostrzenic Gonneville,a. Kroniki wspominają, że umarł w 1583 roku jako "wysoce szanowany obywatel", zostawiając ośmioro dzieci.

Odtworzona kronika jest jeszcze zaopatrzona w pismo do papieża, proponując założenie misji na lądzie południowym. Nigdy nie odnaleziono oryginalnej kroniki, szkiców i map. Być może jedynym potwierdzeniem jej autentyczności są tajemnicze malowidła w jaskiniach nad rzeką Glenelg.

A skoro już mowa o odkryciach: gdybyście kiedyś będąc w Australii odkryli szkielet lamy w australijskim buszu - to raczej nie należy z tego wysnuwać wniosku, że Inkowie pojawili się w Australii przed kapitanem Cookiem.

Pewnemu brytyjskiemu podróżnikowi zaproponowano w Peru eksport lam do nowo powstałej kolonii Nowa Południowa Walia. Rząd peruwiański całkowicie zakazał eksportu tych zwierząt, ale owemu podróżnikowi tak się spodobał ten pomysł, że w 1848 roku zaczął je hodować. Gdy w roku 1853 miał już trzodę liczącą 600 sztuk, nakazał pasterzom, aby przepędzili lamy przez granicę do Boliwii, dalej przez Argentynę do Chile nad Ocean Spokojny.

Zachowała się w bibliotece w Sydney relacja o tej niezwykłej wyprawie. Zwierzęta te były w drodze przez pięć lat. Pasterze wiodący stado uciekali przed pościgiem władz i przed licznymi bandytami. Najlepiej było w Argentynie, która w owym czasie miała dobre stosunki z Brytyjczykami i która zapewniła stadu eskortę wojskową.

Na początku 1858 roku przez przełęcz w Andach na wysokości 6 tysięcy metrów wyprawa dotarła do Chile, ale wiele zwierząt nie wytrzymało mrozu i długiej wędrówki. W Australii zwierzęta te nie wywołały zainteresowania hodowców i farmerów. Obfitość koni powodowała, że nie chcieli używać lam, znanych ze swoich fochów i humorów, jako zwierząt pociągowych. Ów przedsiębiorczy Brytyjczyk, nazwiskiem Charles Ledger, rozczarowany powrócił do Peru. Tam powiodło mu się znacznie lepiej, albowiem udało mu się zdobyć trochę nasion rośliny, z której wyrabia się chininę, jedyny w owym czasie lek przeciwko zimnicy. Dopiero u schyłku życia powrócił do Australii, gdzie żył z emerytury wypłacanej mu przez wdzięczny rząd holenderski. Dzięki chininie można było bowiem eksploatować Indie Holenderskie.

O lamach zachowało się wspomnienie w Australii, że słynny Jack Howe, który zwyczajnymi nożycami strzygł owce i którego rekord szybkości strzyżenia z 1892 roku nie został pobity, ostrzygł też jedenaście lam jednego dnia. Lamy tego strzyżenia nie lubiły, gdyż ówczesne kroniki stwierdzają wyraźnie, że słynny barani fryzjer mógłby ich ostrzyc znacznie więcej, gdyby nie to, że zwierzęta te bez przerwy go opluwały.

LUCJAN WOLANOWSKI
http://free.art.pl/wpolanowski
e-mail: wolanowski@free.art.pl