Korzystając z przerwy semestralnej udałem się na krótki, ale intensywny wypoczynek w okolice dostatecznie odległe od uniwersytetu. Pobyt w okolicach niedostatecznie odległych może grozić niemożnością oderwania się od przyciągania uczelnianego. Jest to groźne dla wszystkich członków społeczności, bo jak się jest blisko, a zwłaszcza jak się jest w domu, to zawsze znajdzie się ktoś, kto uzna, że w zasadzie nie wypoczywamy, więc możemy wpaść na chwilę i pogadać, wziąć udział w zebranku, zastąpić kichającego kolegę na egzaminie, wypełnić jakieś sprawozdanko albo przygotować projekcik wystąpienia o środki. Ciekawe, że ci, których prosimy o środki robią wrażenie jakbyśmy prosili ich o szczyty i na wszelki wypadek przyznają nam dno, czyli nic. W każdym razie w macierzystej jednostce, jak w każdym miejscu pracy zawsze znajdzie się coś do roboty, więc lepiej wyjechać gdzieś poza zasięg telefonu komórkowego. Ponieważ raczej trudno znaleźć takie miejsce, jeszcze lepiej jest wyłączyć telefon.
No więc oddaliłem się, ale tylko tyle ile trzeba, bo na przykład wyjazd na Seszele mógłby wzbudzić we mnie ochotę na stałe porzucenie pracy, a jestem tylko Oślizło i to Stefan a nie Stanisław, a tym bardziej nie jestem Boniek, więc nie miałbym dokąd się udać po powrocie z Seszeli, gdybym Magnificencji powiedział ,,dość". Nawiasem mówiąc sądzę, że wiele moich koleżanek i wielu kolegów odkryło ostatnio, iż lepszy wikt i opierunek u Magnificencji niż świetlane perspektywy młodocianego polskiego kapitalizmu. Światło przygasło i teraz coraz częściej słyszymy o tych, którzy kiedyś patrzyli na nas z Himalajów swoich pensji, a teraz grzęzną w depresji. Sygnały są coraz wyraźniejsze - nawet ludzie bardzo dobrze wykształceni i rzutcy zaczynają mieć problemy z utrzymaniem pracy. Niektórzy zaczynają się już dziwić, skąd się właściwie biorą pieniądze na nasze pensje, skoro wszędzie jest tak źle i środków (a nawet półśrodków i ćwierćśrodków) brak na cokolwiek. W każdym razie jak żółw doganiamy zająca i zaczynamy sobie to cenić. Pewnie dlatego nie słychać dramatycznych protestów przeciwko systematycznemu pogarszaniu sytuacji niemal wszystkich pracowników uczelni. W tym roku akademickim zwiększyły się pensa starszych wykładowców, adiunktów z habilitacją i tych profesorów, którzy mieli zniżki godzinowe, co oznacza, że pracują więcej za te same pieniądze, czyli ich pensje faktycznie się obniżyły. W przyszłym roku to samo czeka profesorów uniwersyteckich. Okazało się też, że studia doktoranckie, które uruchomiono ze względu na dobrodziejstwa algorytmiczne przestały przynosić uczelni zyski i zaczęły generować straty, gdyż algorytm się zmienił. Zatem praca z doktorantami stała się nieopłacalna, więc przestanie być opłacana. Kolejny cios to niewinne zdawałoby się standardy nauczania. Zdawałoby się, bo sądziliśmy, że wypełniamy z nawiązką ministerialne wymagania co do poziomu nauczania. Jednak standardy wymuszają zwiększenie ilości godzin na studiach zaocznych, a to już jest finansowo nieobojętne - trudno sobie wyobrazić, że kandydaci są gotowi płacić dużo więcej za naukę, za dodatkowe obciążenia nie będzie też płacił rektor. A więc znów czeka nas więcej pracy za niższe wynagrodzenia. Chyba, że nastąpią zwolnienia - wtedy czeka nas więcej pracy za te same wynagrodzenia. W tym wszystkim jakoś nie liczą się indywidualne umiejętności ani potrzeby - pod względem równości system uniwersyteckiego wynagradzania spełnia wszelkie wymogi prasocjalistów, socjalistów i neosocjalistów. Problemów będzie coraz więcej, nawet ewentualne wejście do Unii Europejskiej ich nie rozwiąże, bo jak można przeczytać szkoły wyższe w całej Europie mają problemy finansowe, wynikające m. in. stąd, że są one całkowicie zależne od państwowego mecenasa. W czasach, gdy wpływy budżetowe przewyższały wydatki nie było to takie złe, ale teraz do budżetowego garnuszka zgłasza się coraz więcej pokrzywdzonych przez los albo takich, którzy stali się pokrzywdzeni, ponieważ eksperci od pomocy socjalnej zaliczyli ich do tej kategorii. No i dotacje skurczyły się, nikt nie ośmiela się zgadywać, kiedy znów się rozszerzą.
W tej sytuacji, o której chciałem zapomnieć, nie mogłem nie podsłuchać rozmowy, prowadzonej w kolejce do orczyka przez dwóch narciarzy, najwyraźniej zatroskanych położeniem, a nawet rozkładem polskiej edukacji wyższej. Najwyraźniej niedawno znaleźli się w górach, bo jeszcze nie usunęli z płuc smogu, a głów - szumu informacyjnego, zaśmiecającego mózgi doniesieniami z kręgów politycznych i okolic. Usłyszałem, jak jeden z nich tłumaczył: ,,Panie kolego, widzę rozwiązanie, wystarczy skojarzyć kilka rozwiązań częściowych, ostatnio uzyskanych. Pod koniec ubiegłego roku b. premier Mazowiecki ogłosił swój dekalog, postulując m. in., żeby każdy obywatel przedstawiał dorocznie Urzędowi Podatkowemu streszczenie przeczytanej książki. Znaczy - lektura ma być obowiązkowa. Chłopi chcą, żeby obowiązkowo dolewać co najmniej 4,5 proc. alkoholu do paliwa. Paliwem dla polskich mózgów są dziś najczęściej obrazki puszczane przez telewizję. No to powinniśmy się domagać, w imię postulatu Mazowieckiego i w imię sojuszu inteligencko-chłopskiego, żeby co najmniej 4,5 proc. programu TV było produkowane w uczelni. A czy kolega wie, ile to jest 4,5 proc. od wartości Polsatu? 17,5 mln dolarów!". ,,To 5 proc., ale pan kolega humanista ma prawo się mylić, w końcu Naczelny Redaktor A. M. też nie umie liczyć." W tym momencie obudziłem się. Na szczęście panowała odwilż i nigdzie nie pojechałem, nie narażając swoich nóg na złamanie, a resortu zdrowia na wydatki. Im też nie jest lekko.